“Małe, duże” to dzieło z rozmachem, niezwykle zmysłowa opowieść, historia upojna, śmieszna, niezapomniana, prawdziwe Arcydzieło Fantastyki.
Powieść uhonorowana nagrodą World Fantasy. Przyniosła Johnowi Crowleyowi światową sławę.
Pełna baśniowych fantazji, przedstawia niezwykłą historię równie niezwykłej rodziny Drinkwaterów – mieszkańców tajemniczego Edgewood.
Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice.
Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty…
John Michael Crowley (ur. 1 grudnia 1942 r. w Presque Isle, Maine), amerykański pisarz, znany z utworów nawiązujących do realizmu magicznego i fantasy, oraz twórca filmów dokumentalnych. Jego najbardziej znana powieść, “Małe, duże”, zdobyła nagrodę World Fantasy Award w 1981 r. W 2006 r. pisarz powtórnie otrzymał to wyróżnienie za całokształ twórczości.
Małe, duże
czyli Zgromadzenie istot
Przekład: Justyna Gardzińska
Seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 26 marca 2021
Małe, duże
księga pierwsza
EDGEWOOD
I
Mężczyźni to mężczyzni, ale Człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego dnia w czerwcu tysiąc dziewięćset któregoś roku młody mężczyzna szedł piechotą na północ od wielkiego City do miasta albo miejsca zwanego Edgewood, o którym słyszał, ale gdzie jeszcze nigdy nie był. Nazywał się Smoky Barnable i szedł do Edgewood, żeby się ożenić. Fakt, że szedł na piechotę, a nie jechał, stanowił jeden z warunków, aby w ogóle mógł się tam pojawić.
Skądś do Dokądś Indziej
Chociaż wyszedł ze swojego pokoju w City wczesnym rankiem, dochodziło już prawie południe, kiedy niemal pustym chodnikiem przekroczył ogromny most i ruszył ku miejscowościom na północnym brzegu rzeki, z których wszystkie miały jakieś swoje nazwy, ale nie miały granic. Całe popołudnie przedzierał się przez te indiańsko brzmiące miasta, zazwyczaj nie mogąc iść prostą trasą, bo wzdłuż tej nieustannie płynął ruch samochodów, z którym nie było dyskusji. Smoky Barnable mijał dzielnicę za dzielnicą, miejscowość za miejscowością, zaglądając w uliczki i zerkając do sklepów. Widział niewielu pieszych, nawet wśród rdzennych mieszkańców, sporo dzieciaków jeździło za to na rowerach. Zastanawiał się, jak im się żyje w takich miejscach na peryferiach, które jemu wydały się ponure, chociaż młodzież była tu raczej uśmiechnięta.
Regularna siatka alei ze sklepami i ulic mieszkalnych zaczęła stopniowo tracić rytm i przerzedzała się jak skraj wielkiego lasu. Niczym leśne przesieki zaczęły ją przecinać zarośnięte działki. Od czasu do czasu przykurzony karłowaty lasek albo zaniedbana łąka ogłaszały, że można je przekształcić w zagłębie biurowców, w park przemysłowy. Smoky przyglądał się w myślach temu określeniu, bo wydawało się, że właśnie w takim miejscu się znajdował, w parku przemysłowym, między miejską pustynią a uprawnymi polami.
Zatrzymał się przy ławce, w miejscu, z którego można było złapać autobusy jadące Skądś do Dokądś Indziej. Usiadł, zdjął z ramion plecaczek, wyjął z niego kanapkę, którą sam sobie zrobił – kolejny warunek – i kupioną na stacji benzynowej mapę dróg w kolorach konfetti. Nie był pewny, czy mapa jest dozwolona, ale przekazane mu wskazówki, jak dostać się do Edgewood, były mocno nieprecyzyjne, więc ją rozłożył.
Dobrze. Ta niebieska linia była najwyraźniej popękaną asfaltową drogą, która biegła wzdłuż opuszczonych fabryk z czerwonej cegły. Właśnie tą drogą szedł. Odwrócił mapę tak, żeby niebieska linia biegła równolegle do jego ławki, tak jak i droga (czytanie map nie było jego mocną stroną), i daleko po lewej stronie znalazł miejsce, do którego chciał dojść. Właściwie nazwa Edgewood nie figurowała na mapie, ale to było gdzieś tutaj, w grupie pięciu miejscowości opisanych w legendzie znaczkami najmniej ważnej kategorii. Czyli tak. W tamtą okolicę dochodziła też gruba podwójna czerwona linia, dumna ze swoich zjazdów i wjazdów. Nie mógł nią pójść. Gruba niebieska linia (na tym modelu układu krwionośnego Smoky wyobrażał sobie, że niebieskimi liniami cały ruch płynie na południe, do miasta, a w drugą stronę czerwonymi) przebiegała trochę bliżej grupy pięciu miejscowości, umożliwiając krwinkom dostęp do miast i miasteczek wzdłuż trasy. Dużo cieńsza, przytkana miażdżycą niebieska linia, przy której siedział, dochodziła do tej grubszej. Prawdopodobnie tam przeniósł się handel, Zagłębie Narzędzi, Miasto Żywności, Świat Mebli, Kraina Dywanów. Cóż… Ale była tam też prawie niedostrzegalna cienka czarna linia, którą mógł pójść. Początkowo myślał, że czarna linia prowadzi donikąd, ale nie, biegła naprzód, choć z pewnym wahaniem. Najpierw wydawało się, że kartograf zapomniał o niej wśród zwojów nerwowych, ale potem linia prowadziła coraz wyraźniej w rozciągającej się na północ pustce, aż w końcu zahaczała bardzo blisko o miasto, które według Smoky’ego leżało obok Edgewood.
Czyli tędy. Droga wydawała się odpowiednia dla pieszych.
Zmierzył kciukiem i palcem wskazującym odległość już przebytą i tę jeszcze przed nim (dużo większą), zarzucił plecak na ramię, nasunął głębiej czapkę, żeby nie raziło go słońce, i ruszył dalej.
Szklanka chłodnej wody w upalny dzień
Nie myślał o niej zbyt dużo, kiedy szedł, choć z pewnością cały czas była gdzieś w jego myślach przez ostatnie niemal dwa lata, odkąd się w niej zakochał. Do tamtego pokoju, w którym ją poznał, często w wyobraźni zaglądał, czasem z lękiem i drżeniem serca, które czuł wtedy, ostatnio jednak często z poczuciem wdzięczności i szczęścia. Tamtego dnia zajrzał tam i zobaczył, że George Mouse pokazuje mu z daleka szklaneczkę, fajkę i dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę schowaną za jej plecami.
To było w kamienicy Mouse’ów, w ostatniej kamienicy czynszowej jeszcze wynajmowanej lokatorom w tamtej okolicy, w bibliotece na drugim piętrze, gdzie szyby w stylowych oknach były sztukowane tekturą, a ciemny wytarty dywan świecił białymi nitkami w przejściu od drzwi do barku i do okien. To się stało właśnie tam.
Była wysoka.
Miała prawie sześć stóp wzrostu, czyli o kilka cali więcej niż on. Jej siostra właśnie skończyła czternaście lat i wzrostem dorównywała Smoky’emu. Obie miały na sobie krótkie, błyszczące koktajlowe sukienki, jej mieniła się czerwono, a jej siostry biało. Na ich nogach połyskiwały długie, długie pończochy. Co dziwne, mimo swojego wzrostu obie dziewczyny były nieśmiałe, szczególnie młodsza, która uśmiechnęła się, ale nie chciała uścisnąć Smoky’emu dłoni i tylko schowała się głębiej za plecy siostry.
Płochliwe wielkoludy. Starsza spoglądała na George’a, który ich sobie przedstawiał. Uśmiechała się niepewnie. Miała rudozłote włosy, drobne sprężynki. Na imię miała, jak oznajmił George, Daily Alice.
Ujął jej dłoń, podnosząc wzrok na jej twarz.
– Jak szklanka chłodnej wody w upalny dzień – powiedział, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra też się zaśmiała, a George Mouse zgiął się w pół i klepał po kolanie. Smoky, który nie wiedział, dlaczego ten suchar okazał się taki śmieszny, patrzył rozanielony to na jedno, to na drugie z idiotycznym uśmiechem, a ona nadal trzymała jego dłoń.
To była najszczęśliwsza chwila w jego życiu.
Niewyrazistość
Zanim poznał Daily Alice Drinkwater1 w bibliotece w kamienicy Mouse’ów, nie zaznał w życiu zbyt wiele szczęścia. Ale tak się akurat złożyło, że było w tym życiu miejsce na starania o czyjąś rękę. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swojego ojca i kiedy się urodził, ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Gdy jego matka zdała sobie sprawę, że solidna fortuna Barnable’ów w dużej mierze rozeszła się pod rządami męża, zaczęła żałować, że w ogóle za niego wyszła, nie mówiąc już o urodzeniu mu dziecka, zostawiła więc ojca Smoky’ego w przypływie rozgoryczenia. Dla Smoky’ego była to zła wiadomość, bo z całej rodziny matka była najmniej niewyrazista. W zasadzie była jedyną osobą z nim spokrewnioną, której twarz mógł na starość natychmiast przywołać w wyobraźni, chociaż kiedy odeszła, był jeszcze chłopcem. Sam Smoky w dużej mierze również odziedziczył niewyrazistość Barnable’ów i tylko niewielki rys konkretności po matce: ci, którzy Smoky’ego znali, widzieli go jako smugę obecności otoczoną mroczną poświatą jej braku.
Rodzinę mieli liczną. Jego ojciec spłodził z pierwszą żoną pięcioro synów i córek. Wszyscy mieszkali na pozbawionych wyrazu przedmieściach miast w stanach, których nazwy zaczynają się od „I”, i które dla znajomych Smoky’ego z City były nierozróżnialne. Smoky’emu też się czasem myliły. Ponieważ według jego dzieci ojciec miał masę pieniędzy i nie było jasne, co zamierza z nimi zrobić, zawsze był mile widziany w ich domach. Dlatego po odejściu żony postanowił sprzedać dom, w którym urodził się Smoky, i jeździć od jednego potomka do drugiego ze swoim małym synkiem, z kolejnymi pozbawionymi wyrazu psami i z siedmioma wykonanymi na zamówienie skrzyniami, w których mieściła się jego biblioteka. Barnable był człowiekiem wykształconym, chociaż edukacja nie pomagała mu w prowadzeniu rozmów; sprawiała, że był sztywny i niedostępny, a poza tym w najmniejszym stopniu nie niwelowała jego naturalnego braku wyrazu. Jego starszych synów i córki kufry ojca zawsze wprawiały w pewne zakłopotanie, jak wtedy, gdy przez przypadek mieszali w praniu skarpetki taty z własnymi.
(W późniejszych latach Smoky nabrał nawyku porządkowania przyrodniego rodzeństwa wraz z jego domami i przypisywania ich do odpowiednich miast oraz stanów, kiedy siedział w toalecie. Może dlatego, że to właśnie w ich toaletach czuł się wcześniej najbardziej niewyrazisty, tak niewyrazisty, że aż niewidzialny. W każdym razie spędzał potem na sedesie dużo czasu, tasując swoich braci, siostry i ich dzieci jak talię kart. Usiłował połączyć twarz z odpowiednim gankiem, a ganek z trawnikiem przed domem, aż w końcu, w późniejszych latach życia, mógł już całą ich talię rozdawać. Miał przy tym taką samą ponurą satysfakcję jak przy rozwiązywaniu krzyżówek, a przy tym podobną wątpliwość – a co, jeśli słowa, które odgadł, krzyżują się poprawnie, ale to nie te słowa autor miał na myśli? Tymczasem w kolejnym tygodniu gazeta z rozwiązaniem krzyżówki przecież nie nadchodziła).
Z powodu odejścia żony Barnable nie pogrążył się w smutku, ale stał się jeszcze bardziej bez wyrazu. Kiedy wtapiał się w życie swoich starszych dzieci, a potem z niego wyparowywał, wydawało się im, że ojciec istnieje w coraz mniejszym stopniu. Tylko Smoky’emu przekazał w darze jedyne, co miał konkretnego: wykształcenie. Ponieważ we dwóch bardzo często się przeprowadzali, Smoky nie pobierał nigdzie zwykłej edukacji. A kiedy w końcu władze któregoś ze stanów na „I” odkryły, co ojciec wyczyniał ze Smokym przez te wszystkie lata, chłopak był już za duży, żeby go posłać do szkoły. I tak, w wieku lat szesnastu, Smoky znał łacinę – klasyczną i średniowieczną; grekę; nieco staromodnej matematyki; i grał trochę na skrzypcach. Nie znał zapachu zbyt wielu książek poza oprawnymi w skórę klasycznymi tomami ojca; potrafił mniej więcej dokładnie wyrecytować dwieście wersów Wirgiliusza; i do perfekcji opanował kaligrafię.
Tamtego roku ojciec umarł. Wydawało się, że przed śmiercią skurczył się i pomarszczył, przekazując synowi wszystko, co było w nim gęste i zawiesiste. Smoky przez kilka lat podtrzymywał ich obyczaj podróżowania. Miał kłopot ze znalezieniem pracy, bo nie miał żadnego Dyplomu. W końcu nauczył się pisania na maszynie w kiepskiej szkole biznesu – później przypuszczał, że to musiało być w South Bend – i został Urzędnikiem. Mieszkał w nazywających się tak samo trzech podmiejskich dzielnicach trzech różnych miast. W każdym z nich rodzina nazywała go inaczej – jego własnym imieniem, nazwiskiem ojca i „Smoky”. To ostatnie tak pasowało do jego ulotności, że je sobie zatrzymał. Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, nieznana zapobiegawczość ojca rzuciła mu jakieś spóźnione pieniądze. Smoky wsiadł w autokar do City, natychmiast wymazując z pamięci wszystkie miasta swoich krewnych, a także ich samych, po latach musiał więc ich odtwarzać, twarz po twarzy, trawnik po trawniku. A kiedy już dotarł do City, roztopił się w nim całkowicie i z wdzięcznością, jak kropla deszczu, która spada do morza.
Nazwisko i numer
Wynajmował pokój w budynku będącym dawniej plebanią bardzo starego kościoła, który stał na jej tyłach, otwarty dla wyznawców i wandali. Z okna Smoky widział przykościelny cmentarzyk, gdzie ludzie o holenderskich nazwiskach wyciągali się wygodnie w swoich starych łóżkach. Rano znienacka budził go ruch samochodów – nigdy nie nauczył się przesypiać tego momentu, jak wcześniej łoskotu pociągów jadących na Środkowy Zachód – wstawał więc i szedł do pracy.
Pracował w szerokim, białym pomieszczeniu, w którym tych niewiele dźwięków, jakie tworzył razem z innymi, wznosiło się do sufitu i opadało w dziwnie zmienionej formie. Kiedy ktoś kasłał, miało się wrażenie, że kaszle sam sufit, przepraszająco, z zasłoniętymi ustami. Przez cały dzień Smoky przesuwał szkło powiększające nad kolejnymi kolumnami drobnego druku, uważnie czytając każde nazwisko oraz towarzyszący mu adres i numer telefonu, i stawiał czerwone symbole obok tych, które nie zgadzały się z nazwiskami, adresami i numerami telefonów wydrukowanymi na karcie, których stosy co dzień przed nim stawiano.
Z początku odczytywane nazwiska nic dla niego nie znaczyły, były równie głęboko anonimowe jak przypisane do nich numery telefonów. Jedyne, co wyróżniało jakieś nazwisko, to przypadkowe, a jednak bezdyskusyjne miejsce w porządku alfabetycznym oraz wszelkie idiotyczne błędy, jakie mógł mu wymyślić komputer – Smoky’emu płacono właśnie za ich wykrywanie. (Fakt, że komputer potrafił popełniać tak niewiele błędów, robił na Smokym mniejsze wrażenie niż dziwna tępota maszyny. Komputer nie umiał na przykład odróżnić, kiedy skrót „St.” oznaczał „ulica”, a kiedy „święty” i przy rozwijaniu tych skrótów bez cienia uśmiechu produkował grill-bar Siódmy Święty oraz Kościół Wszystkich Ulic). W miarę jednak, jak ulatywały kolejne tygodnie, a Smoky wypełniał jałowe wieczory bezcelowym chodzeniem po City, ulica za ulicą (nie wiedział, że większość ludzi nie wychodzi z domów po zmroku), i w miarę jak zaczął poznawać dzielnice, ich granice, klasę społeczną, ich bary i schodki przed domami – nagle nazwiska, które patrzyły na niego pod szkłem powiększającym, zaczęły nabierać twarzy, wieku, zachowań. Ludzie, których widział w autobusach, pociągach i cukierniach, ludzie, którzy krzyczeli do siebie przez wąskie podwórka kamienic, którzy przystawali, żeby gapić się na wypadki samochodowe, którzy kłócili się z kelnerami i ekspedientkami, jak również sami kelnerzy i ekspedientki – wszyscy zaczęli się przewijać przez leżące przed nim kartki cienkiego papieru. Książka adresowa stała się wielką epopeją o życiu w City, o miejskim zgiełku, o tragediach i farsach, opowieścią zmienną i pełną dramatycznych zwrotów. Natrafił na noszące stare holenderskie nazwiska, owdowiałe panie, które, jak wiedział, mieszkały w domach z wysokimi oknami przy szerokich alejach i zarządzały Majątkami swoich mężów. Ich synowie nosili imiona Steele i Eric, byli proj. wn. i mieszkali w dzielnicach artystycznej bohemy. Przeczytał też w tej epopei o niezwykle licznej rodzinie noszącej przedziwne grecko brzmiące imiona, zamieszkałej w kilku kamienicach przy hałaśliwej ulicy, którą raz przechodził. Za każdym razem, kiedy mijał tę rodzinę w alfabecie, ubywał jej albo przybywał jakiś członek – Cyganie, stwierdził w końcu. Poznawał mężczyzn, których żony i nastoletnie córki miały prywatne telefony (przez które gruchały ze swoimi kochankami), a ich mężowie i ojcowie w tym czasie prowadzili rozmowy przez telefony firm finansowych z ich własnym nazwiskiem w nazwie. Nabrał podejrzeń wobec mężczyzn, którzy używali drugiego imienia albo inicjałów pierwszego, bo odkrył, że wszyscy są albo windykatorami należności, albo prawnikami, których adr. służb. jest taki sam jak adr. zam., albo też strażnikami miejskimi, którzy na boku sprzedają używane meble. Odkrył, że niemal każdy o nazwisku Singleton i każdy o nazwisku Singletary mieszka w północnych czarnych dzielnicach, gdzie mężczyźni noszą imiona jak nazwiska byłych prezydentów, a kobiety imiona jak klejnoty, perły, rubiny i opale, z dumnym tytułem Mrs. Wyobrażał ich sobie: wielkich, ciemnych, o lśniącej skórze, w małych mieszkankach, z wielką liczbą czystych dzieci. Znał ich wszystkich – od dumnego ślusarza z wieloma Aaa w nazwie mikroskopijnego warsztatu, od którego zaczął lekturę, po Archimedesa Zzzyandottie, figurującego na samym końcu (leciwego naukowca, który mieszkał samotnie i w obskurnym mieszkaniu czytywał greckie gazety). Pod przesuwającą się lupą maleńkie nazwisko i numer wypływały na powierzchnię jak szczątki rozbitego statku wyrzucane przez fale na piach i opowiadały swoją historię. Smoky słuchał, spoglądał na kartę, odszukiwał na niej identyczne nazwiska i numery, po czym kartę odkładał, a w tym samym czasie jego deformujące szkło wyrzucało na brzeg kolejną opowieść. Akurat tego dnia korektor na stanowisku obok dramatycznie westchnął. Sufit zakasłał. Sufit zaśmiał się głośno. Wszyscy spojrzeli w górę.
Śmiechem wybuchnął młody człowiek, którego dopiero co zatrudniono.
– Właśnie odkryłem jeden wpis – powiedział. – Klub Strzelecki Noisy Bridge2 – ledwo dokończył, krztusząc się ze śmiechu.
Smoky był zdumiony, że nie uciszyło go milczenie każdego innego korektora.
– Nie łapiesz? – zapytał Smoky’ego młody człowiek. – Na tym moście musi być naprawdę głośno.
Smoky nagle też się roześmiał, a śmiechy ich obu wzniosły się pod sufit i uścisnęły sobie dłonie.
Nazywał się George Mouse. Nosił szerokie spodnie na szerokich szelkach, a po skończonej pracy zarzucał na siebie wielki wełniany płaszcz. Kołnierz płaszcza przygniatał jego długie czarne włosy, George musiał więc sięgać dłonią i wyciągać je na wierzch jak dziewczyna. Miał kapelusz jak Svengali3 i oczy też takie jak on – z czarną obwódką, frapujące i rozbawione. Niecały tydzień później go zwolnili, co każda para dwuogniskowych okularów w pokoju przyjęła z ulgą, ale do tego czasu George Mouse i Smoky – co chyba tylko Smoky jako jedyny na świecie umiał jeszcze powiedzieć z pełną powagą – zawarli wieczną przyjaźń.
City Mouse
Z George’em jako przyjacielem Smoky zaczął się oddawać łagodnej rozpuście, trochę pił, próbował trochę narkotyków. George zmienił sposób, w jaki Smoky się ubierał i w jaki mówił, na stylową kratkę koszul z City, oraz zapoznał go z Dziewczynami. W niedługim czasie niewyrazistość Smoky’ego znikła pod ubraniem tak jak niewidzialność Niewidzialnego Człowieka znika pod warstwą bandaży. Ludzie przestali wpadać na niego na ulicy i bez słowa „przepraszam” siadać mu na kolanach w autobusach – co wcześniej przypisywał swojemu bardzo mglistemu dla większości osób istnieniu.
Dla rodziny Mouse’ów przynajmniej istniał. Mouse’owie mieszkali w ostatniej kamienicy czynszowej w ciągu domów wybudowanych przez pierwszego City Mouse’a, które w większości nadal do nich należały. I bardziej niż za swój nowy kapelusz i nowy sposób mówienia Smoky dziękował George’owi za tę rodzinę, która istniała bardzo wyraźnie i kochała głośno. Przy ich kłótniach, żartach, na przyjęciach, przy wyjściach na ulicę w kapciach, próbach samobójczych i głośnych pojednaniach siedział niezauważany godzinami. Aż nagle wujek Ray albo Franz, albo Mama patrzyli zdziwieni i mówili: „O, Smoky tu jest!”, i się uśmiechali.
– Macie rodzinę gdzieś za miastem? – zapytał raz Smoky George’a, kiedy przeczekiwali śnieżną zadymkę przy kawie z brandy w starym barze hotelowym, ulubionym George’a.
Owszem, mieli.
Od pierwszego wejrzenia
– Są bardzo religijne – zdradził George, puszczając znacząco oko, kiedy prowadził go od rozchichotanych dziewczyn ku ich rodzicom, doktorowi Drinkwaterowi i jego małżonce, żeby przedstawić im Smoky’ego.
– Nie prowadzę praktyki lekarskiej – wyjaśnił Doktor. Miał twarz pełną zmarszczek, fale włosów na głowie i wyczuwało się w nim nieuśmiechniętą wesołość małego zwierzątka. Był niższy od swojej wysokiej żony, której jedwabny szal z gęstymi frędzlami podskakiwał rytmicznie, kiedy ściskała Smoky’emu dłoń i prosiła, żeby mówił do niej po imieniu, Sophie. Ona z kolei była niższa od swoich córek.
– Wszyscy Dale’owie byli wysocy – wyjaśniła, spoglądając w górę i do wewnątrz, jakby widziała wszystkich Dale’ów gdzieś nad sobą, dlatego użyczyła swojego nazwiska obu wspaniałym córkom, Alice Dale i Sophie Dale Drinkwater. Ale Mama była jedyną osobą, która tak je nazywała, oprócz tego, że w dzieciństwie jakieś dziecko powiedziało na Alice Dale Daily4 Alice i tak już zostało. Więc teraz była Daily Alice i zwykła Sophie, i nic nie można było na to poradzić, a każdy i tak już na pierwszy rzut oka widział, że obie pochodzą z rodu Dale’ów. Wszyscy odwrócili się, żeby na nie spojrzeć.
Jakąkolwiek religię wyznawały, najwyraźniej nie powstrzymywała ich przed wspólnym paleniem fajki z Franzem Mouse’em, który siedział u ich stóp, bo we dwie zajmowały całą niewielką otomanę. Ani przed sączeniem ponczu z rumem, którym poczęstowała je Mama. Ani przed śmianiem się bardziej z tego, co we dwie szeptały, zasłaniając usta dłońmi, niż z głupawych dowcipów Franza. Ani przed pokazywaniem długich ud pod błyszczącymi sukienkami, kiedy zakładały nogę na nogę.
Smoky cały czas je obserwował. Mimo że George Mouse nauczył go, jak być facetem z City i nie bać się kobiet, wieloletnie nawyki trudno było pokonać, więc przyglądał się dalej. I dopiero po przyzwoitym odczekaniu wielu paraliżujących, pełnych niepewności minut zmusił się, żeby podejść do otomany, na której siedziały. Ponieważ bardzo nie chciał być ponurakiem – „Nie bądź ponurakiem, na miłość boską”, zawsze powtarzał mu George – usiadł przy nich na podłodze z przyklejonym do twarzy uśmiechem, w pozycji, która sprawiała, że wyglądał dziwnie łamliwie (i był dla Daily Alice widzialny, co ze zdumieniem odkrył, kiedy odwróciła się, żeby na niego spojrzeć). Miał zwyczaj kręcenia szklanką trzymaną w dwóch palcach, tak że kostki lodu zderzały się i chłodziły drinka. Teraz też zawirował szklanką i lód zadźwięczał jak dzwonek, którym ktoś domaga się uwagi. Zapadła cisza.
– Często tu bywasz? – zapytał.
– Nie – odparła spokojnie. – Nie w City. Raz na jakiś czas, kiedy Tata jest tu służbowo albo… w innych sprawach.
– Jest lekarzem.
– Nie całkiem. Już nie. Jest pisarzem. – Uśmiechała się, a Sophie obok niej znowu chichotała, Daily Alice mówiła jednak dalej, jakby jej celem było utrzymanie jak najdłużej kamiennej twarzy. – Pisze opowiadania o zwierzętach, dla dzieci.
– Aha.
– Jedno dziennie.
Smoky spojrzał w jej roześmiane piwne oczy, przejrzyste i brązowe jak szkło butelki. Zdał sobie sprawę, że czuje się bardzo dziwnie.
– To muszą być dość krótkie opowiadania – zauważył i przełknął ślinę.
Co się działo? Oczywiście zakochał się, i to od pierwszego wejrzenia, ale już wcześniej bywał zakochany, i zawsze od pierwszego wejrzenia, a nigdy nie czuł się tak jak teraz, jakby coś w nim niepowstrzymanie rosło.
– Pisze pod pseudonimem Saunders – dodała Daily Alice.
Udał, że szuka tego nazwiska w pamięci, ale tak naprawdę szukał w sobie przyczyny tego dziwnego uczucia. Teraz czuł je również w dłoniach. Przyjrzał im się badawczo. Leżały na jego odzianych w pepitkę kolanach i wyglądały na bardzo ciężkie. Z namaszczeniem splótł palce.
– Zadziwiające – powiedział, a obie dziewczyny parsknęły śmiechem.
On też się roześmiał, to uczucie sprawiało, że chciało mu się śmiać. Na pewno nie wzięło się od jointa – kiedy palił, zawsze czuł, że jest bezcielesny i niewidoczny. Teraz czuł coś dokładnie przeciwnego. Im dłużej na nią patrzył, tym silniejsze było to uczucie, im dłużej ona patrzyła na niego, tym silniej czuł… co? Po prostu patrzyli na siebie w milczeniu, a w głowie Smoky’ego zadźwięczało, zagrzmiało zrozumienie, zdał sobie sprawę, co się stało: nie tylko się w niej zakochał, i to od pierwszego wejrzenia, ale do tego ona od pierwszego wejrzenia zakochała się w nim. Co razem przyniosło taki skutek, że wyleczyło go z niewyrazistości. Nie schowało jej pod ubraniem, jak próbował to robić George Mouse, ale gruntownie go z niej wyleczyło. Takie to było uczucie. Czuł, jakby go wymieszała z krochmalem. Zaczął gęstnieć.