“Małe, duże” to dzieło z rozmachem, niezwykle zmysłowa opowieść, historia upojna, śmieszna, niezapomniana, prawdziwe Arcydzieło Fantastyki.


Małe, dużePowieść uhonorowana nagrodą World Fantasy. Przyniosła Johnowi Crowleyowi światową sławę.

Pełna baśniowych fantazji, przedstawia niezwykłą historię równie niezwykłej rodziny Drinkwaterów – mieszkańców tajemniczego Edgewood.

Do krainy leżącej na pograniczu wizji i realności przybywa młodzieniec Smoky Barnable, by poślubić Daily Alice.

Najpierw jednak razem będą musieli odbyć niebezpieczną podróż po pełnym cudów świecie, w trakcie której odnajdą wiele skarbów i napotkają najdziwniejsze istoty…

John Michael Crowley (ur. 1 grudnia 1942 r. w Presque Isle, Maine), amerykański pisarz, znany z utworów nawiązujących do realizmu magicznego i fantasy, oraz twórca filmów dokumentalnych. Jego najbardziej znana powieść, “Małe, duże”, zdobyła nagrodę World Fantasy Award w 1981 r. W 2006 r. pisarz powtórnie otrzymał to wyróżnienie za całokształ twórczości.

John Crowley
Małe, duże
czyli Zgromadzenie istot
Przekład: Justyna Gardzińska
Seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 26 marca 2021
 
 

Małe, duże


księga pierw­sza
EDGE­WOOD

I


Męż­czyźni to męż­czy­zni, ale Czło­wiek jest kobietą.
Che­ster­ton

Pew­nego dnia w czerwcu tysiąc dzie­więć­set któ­re­goś roku młody męż­czy­zna szedł pie­chotą na pół­noc od wiel­kiego City do mia­sta albo miej­sca zwa­nego Edge­wood, o któ­rym sły­szał, ale gdzie jesz­cze ni­gdy nie był. Nazy­wał się Smoky Bar­na­ble i szedł do Edge­wood, żeby się oże­nić. Fakt, że szedł na pie­chotę, a nie jechał, sta­no­wił jeden z warun­ków, aby w ogóle mógł się tam poja­wić.

Skądś do Dokądś Indziej

Cho­ciaż wyszedł ze swo­jego pokoju w City wcze­snym ran­kiem, docho­dziło już pra­wie połu­dnie, kiedy nie­mal pustym chod­ni­kiem prze­kro­czył ogromny most i ruszył ku miej­sco­wo­ściom na pół­noc­nym brzegu rzeki, z któ­rych wszyst­kie miały jakieś swoje nazwy, ale nie miały gra­nic. Całe popołu­dnie prze­dzie­rał się przez te indiań­sko brzmiące mia­sta, zazwy­czaj nie mogąc iść pro­stą trasą, bo wzdłuż tej nie­ustan­nie pły­nął ruch samo­cho­dów, z któ­rym nie było dys­ku­sji. Smoky Bar­na­ble mijał dziel­nicę za dziel­nicą, miej­sco­wość za miej­sco­wo­ścią, zaglą­da­jąc w uliczki i zer­ka­jąc do skle­pów. Widział nie­wielu pie­szych, nawet wśród rdzen­nych miesz­kań­ców, sporo dzie­cia­ków jeź­dziło za to na rowe­rach. Zasta­na­wiał się, jak im się żyje w takich miej­scach na pery­fe­riach, które jemu wydały się ponure, cho­ciaż mło­dzież była tu raczej uśmiech­nięta.
Regu­larna siatka alei ze skle­pami i ulic miesz­kal­nych zaczęła stop­niowo tra­cić rytm i prze­rze­dzała się jak skraj wiel­kiego lasu. Niczym leśne prze­sieki zaczęły ją prze­ci­nać zaro­śnięte działki. Od czasu do czasu przy­ku­rzony kar­ło­waty lasek albo zanie­dbana łąka ogła­szały, że można je prze­kształ­cić w zagłę­bie biu­row­ców, w park prze­my­słowy. Smoky przy­glą­dał się w myślach temu okre­śle­niu, bo wyda­wało się, że wła­śnie w takim miej­scu się znaj­do­wał, w parku prze­my­słowym, mię­dzy miej­ską pusty­nią a upraw­nymi polami.
Zatrzy­mał się przy ławce, w miej­scu, z któ­rego można było zła­pać auto­busy jadące Skądś do Dokądś Indziej. Usiadł, zdjął z ramion ple­ca­czek, wyjął z niego kanapkę, którą sam sobie zro­bił – kolejny waru­nek – i kupioną na sta­cji ben­zy­no­wej mapę dróg w kolo­rach kon­fetti. Nie był pewny, czy mapa jest dozwo­lona, ale prze­ka­zane mu wska­zówki, jak dostać się do Edge­wood, były mocno nie­pre­cy­zyjne, więc ją roz­ło­żył.
Dobrze. Ta nie­bie­ska linia była naj­wy­raź­niej popę­kaną asfal­tową drogą, która bie­gła wzdłuż opusz­czo­nych fabryk z czer­wo­nej cegły. Wła­śnie tą drogą szedł. Odwró­cił mapę tak, żeby nie­bie­ska linia bie­gła rów­no­le­gle do jego ławki, tak jak i droga (czy­ta­nie map nie było jego mocną stroną), i daleko po lewej stro­nie zna­lazł miej­sce, do któ­rego chciał dojść. Wła­ści­wie nazwa Edge­wood nie figu­ro­wała na mapie, ale to było gdzieś tutaj, w gru­pie pię­ciu miej­sco­wo­ści opi­sa­nych w legen­dzie znacz­kami naj­mniej waż­nej kate­go­rii. Czyli tak. W tamtą oko­licę docho­dziła też gruba podwójna czer­wona linia, dumna ze swo­ich zjaz­dów i wjaz­dów. Nie mógł nią pójść. Gruba nie­bie­ska linia (na tym modelu układu krwio­no­śnego Smoky wyobra­żał sobie, że nie­bie­skimi liniami cały ruch pły­nie na połu­dnie, do mia­sta, a w drugą stronę czer­wo­nymi) prze­bie­gała tro­chę bli­żej grupy pię­ciu miej­sco­wo­ści, umoż­li­wia­jąc krwin­kom dostęp do miast i mia­ste­czek wzdłuż trasy. Dużo cień­sza, przy­tkana miaż­dżycą nie­bie­ska linia, przy któ­rej sie­dział, docho­dziła do tej grub­szej. Praw­do­po­dob­nie tam prze­niósł się han­del, Zagłę­bie Narzę­dzi, Mia­sto Żyw­no­ści, Świat Mebli, Kra­ina Dywa­nów. Cóż… Ale była tam też pra­wie nie­do­strze­galna cienka czarna linia, którą mógł pójść. Począt­kowo myślał, że czarna linia pro­wa­dzi doni­kąd, ale nie, bie­gła naprzód, choć z pew­nym waha­niem. Naj­pierw wyda­wało się, że kar­to­graf zapo­mniał o niej wśród zwo­jów ner­wo­wych, ale potem linia pro­wa­dziła coraz wyraź­niej w roz­cią­ga­ją­cej się na pół­noc pustce, aż w końcu zaha­czała bar­dzo bli­sko o mia­sto, które według Smoky’ego leżało obok Edge­wood.
Czyli tędy. Droga wyda­wała się odpo­wied­nia dla pie­szych.
Zmie­rzył kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym odle­głość już prze­bytą i tę jesz­cze przed nim (dużo więk­szą), zarzu­cił ple­cak na ramię, nasu­nął głę­biej czapkę, żeby nie raziło go słońce, i ruszył dalej.

Szklanka chłod­nej wody w upalny dzień

Nie myślał o niej zbyt dużo, kiedy szedł, choć z pew­no­ścią cały czas była gdzieś w jego myślach przez ostat­nie nie­mal dwa lata, odkąd się w niej zako­chał. Do tam­tego pokoju, w któ­rym ją poznał, czę­sto w wyobraźni zaglą­dał, cza­sem z lękiem i drże­niem serca, które czuł wtedy, ostat­nio jed­nak czę­sto z poczu­ciem wdzięcz­no­ści i szczę­ścia. Tam­tego dnia zaj­rzał tam i zoba­czył, że Geo­rge Mouse poka­zuje mu z daleka szkla­neczkę, fajkę i dwie wyso­kie kuzynki: ją i jej nie­śmiałą sio­strę scho­waną za jej ple­cami.
To było w kamie­nicy Mouse’ów, w ostat­niej kamie­nicy czyn­szo­wej jesz­cze wynaj­mo­wa­nej loka­to­rom w tam­tej oko­licy, w biblio­tece na dru­gim pię­trze, gdzie szyby w sty­lo­wych oknach były sztu­ko­wane tek­turą, a ciemny wytarty dywan świe­cił bia­łymi nit­kami w przej­ściu od drzwi do barku i do okien. To się stało wła­śnie tam.
Była wysoka.
Miała pra­wie sześć stóp wzro­stu, czyli o kilka cali wię­cej niż on. Jej sio­stra wła­śnie skoń­czyła czter­na­ście lat i wzro­stem dorów­ny­wała Smoky’emu. Obie miały na sobie krót­kie, błysz­czące kok­taj­lowe sukienki, jej mie­niła się czer­wono, a jej sio­stry biało. Na ich nogach poły­ski­wały dłu­gie, dłu­gie poń­czo­chy. Co dziwne, mimo swo­jego wzro­stu obie dziew­czyny były nie­śmiałe, szcze­gól­nie młod­sza, która uśmiech­nęła się, ale nie chciała uści­snąć Smoky’emu dłoni i tylko scho­wała się głę­biej za plecy sio­stry.
Pło­chliwe wiel­ko­ludy. Star­sza spo­glą­dała na Geo­rge’a, który ich sobie przed­sta­wiał. Uśmie­chała się nie­pew­nie. Miała rudo­złote włosy, drobne sprę­żynki. Na imię miała, jak oznaj­mił Geo­rge, Daily Alice.
Ujął jej dłoń, pod­no­sząc wzrok na jej twarz.
– Jak szklanka chłod­nej wody w upalny dzień – powie­dział, a ona wybuch­nęła śmie­chem.
Jej sio­stra też się zaśmiała, a Geo­rge Mouse zgiął się w pół i kle­pał po kola­nie. Smoky, który nie wie­dział, dla­czego ten suchar oka­zał się taki śmieszny, patrzył roz­anie­lony to na jedno, to na dru­gie z idio­tycz­nym uśmie­chem, a ona na­dal trzy­mała jego dłoń.
To była naj­szczę­śliw­sza chwila w jego życiu.

Nie­wy­ra­zi­stość

Zanim poznał Daily Alice Drin­kwa­ter1 w biblio­tece w kamie­nicy Mouse’ów, nie zaznał w życiu zbyt wiele szczę­ścia. Ale tak się aku­rat zło­żyło, że było w tym życiu miej­sce na sta­ra­nia o czy­jąś rękę. Był jedy­nym dziec­kiem z dru­giego mał­żeń­stwa swo­jego ojca i kiedy się uro­dził, ojciec dobie­gał sześć­dzie­siątki. Gdy jego matka zdała sobie sprawę, że solidna for­tuna Bar­na­ble’ów w dużej mie­rze roze­szła się pod rzą­dami męża, zaczęła żało­wać, że w ogóle za niego wyszła, nie mówiąc już o uro­dze­niu mu dziecka, zosta­wiła więc ojca Smoky’ego w przy­pły­wie roz­go­ry­cze­nia. Dla Smoky’ego była to zła wia­do­mość, bo z całej rodziny matka była naj­mniej nie­wy­ra­zi­sta. W zasa­dzie była jedyną osobą z nim spo­krew­nioną, któ­rej twarz mógł na sta­rość natych­miast przy­wo­łać w wyobraźni, cho­ciaż kiedy ode­szła, był jesz­cze chłop­cem. Sam Smoky w dużej mie­rze rów­nież odzie­dzi­czył nie­wy­ra­zi­stość Bar­na­ble’ów i tylko nie­wielki rys kon­kret­no­ści po matce: ci, któ­rzy Smoky’ego znali, widzieli go jako smugę obec­no­ści oto­czoną mroczną poświatą jej braku.
Rodzinę mieli liczną. Jego ojciec spło­dził z pierw­szą żoną pię­cioro synów i córek. Wszy­scy miesz­kali na pozba­wio­nych wyrazu przed­mie­ściach miast w sta­nach, któ­rych nazwy zaczy­nają się od „I”, i które dla zna­jo­mych Smoky’ego z City były nie­roz­róż­nialne. Smoky’emu też się cza­sem myliły. Ponie­waż według jego dzieci ojciec miał masę pie­nię­dzy i nie było jasne, co zamie­rza z nimi zro­bić, zawsze był mile widziany w ich domach. Dla­tego po odej­ściu żony posta­no­wił sprze­dać dom, w któ­rym uro­dził się Smoky, i jeź­dzić od jed­nego potomka do dru­giego ze swoim małym syn­kiem, z kolej­nymi pozba­wio­nymi wyrazu psami i z sied­mioma wyko­na­nymi na zamó­wie­nie skrzy­niami, w któ­rych mie­ściła się jego biblio­teka. Bar­na­ble był czło­wie­kiem wykształ­co­nym, cho­ciaż edu­ka­cja nie poma­gała mu w pro­wa­dze­niu roz­mów; spra­wiała, że był sztywny i nie­do­stępny, a poza tym w naj­mniej­szym stop­niu nie niwe­lo­wała jego natu­ral­nego braku wyrazu. Jego star­szych synów i córki kufry ojca zawsze wpra­wiały w pewne zakło­po­ta­nie, jak wtedy, gdy przez przy­pa­dek mie­szali w pra­niu skar­petki taty z wła­snymi.
(W póź­niej­szych latach Smoky nabrał nawyku porząd­ko­wa­nia przy­rod­niego rodzeń­stwa wraz z jego domami i przy­pi­sy­wa­nia ich do odpo­wied­nich miast oraz sta­nów, kiedy sie­dział w toa­le­cie. Może dla­tego, że to wła­śnie w ich toa­le­tach czuł się wcze­śniej naj­bar­dziej nie­wy­ra­zi­sty, tak nie­wy­ra­zi­sty, że aż nie­wi­dzialny. W każ­dym razie spę­dzał potem na sede­sie dużo czasu, tasu­jąc swo­ich braci, sio­stry i ich dzieci jak talię kart. Usi­ło­wał połą­czyć twarz z odpo­wied­nim gan­kiem, a ganek z traw­ni­kiem przed domem, aż w końcu, w póź­niej­szych latach życia, mógł już całą ich talię roz­da­wać. Miał przy tym taką samą ponurą satys­fak­cję jak przy roz­wią­zy­wa­niu krzy­żó­wek, a przy tym podobną wąt­pli­wość – a co, jeśli słowa, które odgadł, krzy­żują się popraw­nie, ale to nie te słowa autor miał na myśli? Tym­cza­sem w kolej­nym tygo­dniu gazeta z roz­wią­za­niem krzy­żówki prze­cież nie nad­cho­dziła).
Z powodu odej­ścia żony Bar­na­ble nie pogrą­żył się w smutku, ale stał się jesz­cze bar­dziej bez wyrazu. Kiedy wta­piał się w życie swo­ich star­szych dzieci, a potem z niego wypa­ro­wy­wał, wyda­wało się im, że ojciec ist­nieje w coraz mniej­szym stop­niu. Tylko Smoky’emu prze­ka­zał w darze jedyne, co miał kon­kret­nego: wykształ­ce­nie. Ponie­waż we dwóch bar­dzo czę­sto się prze­pro­wa­dzali, Smoky nie pobie­rał ni­gdzie zwy­kłej edu­ka­cji. A kiedy w końcu wła­dze któ­re­goś ze sta­nów na „I” odkryły, co ojciec wyczy­niał ze Smo­kym przez te wszyst­kie lata, chło­pak był już za duży, żeby go posłać do szkoły. I tak, w wieku lat szes­na­stu, Smoky znał łacinę – kla­syczną i śre­dnio­wieczną; grekę; nieco sta­ro­mod­nej mate­ma­tyki; i grał tro­chę na skrzyp­cach. Nie znał zapa­chu zbyt wielu ksią­żek poza opraw­nymi w skórę kla­sycz­nymi tomami ojca; potra­fił mniej wię­cej dokład­nie wyre­cy­to­wać dwie­ście wer­sów Wir­gi­liu­sza; i do per­fek­cji opa­no­wał kali­gra­fię.
Tam­tego roku ojciec umarł. Wyda­wało się, że przed śmier­cią skur­czył się i pomarsz­czył, prze­ka­zu­jąc synowi wszystko, co było w nim gęste i zawie­si­ste. Smoky przez kilka lat pod­trzy­my­wał ich oby­czaj podró­żo­wa­nia. Miał kło­pot ze zna­le­zie­niem pracy, bo nie miał żad­nego Dyplomu. W końcu nauczył się pisa­nia na maszy­nie w kiep­skiej szkole biz­nesu – póź­niej przy­pusz­czał, że to musiało być w South Bend – i został Urzęd­ni­kiem. Miesz­kał w nazy­wa­ją­cych się tak samo trzech pod­miej­skich dziel­ni­cach trzech róż­nych miast. W każ­dym z nich rodzina nazy­wała go ina­czej – jego wła­snym imie­niem, nazwi­skiem ojca i „Smoky”. To ostat­nie tak paso­wało do jego ulot­no­ści, że je sobie zatrzy­mał. Kiedy skoń­czył dwa­dzie­ścia jeden lat, nie­znana zapo­bie­gaw­czość ojca rzu­ciła mu jakieś spóź­nione pie­nią­dze. Smoky wsiadł w auto­kar do City, natych­miast wyma­zu­jąc z pamięci wszyst­kie mia­sta swo­ich krew­nych, a także ich samych, po latach musiał więc ich odtwa­rzać, twarz po twa­rzy, traw­nik po traw­niku. A kiedy już dotarł do City, roz­to­pił się w nim cał­ko­wi­cie i z wdzięcz­no­ścią, jak kro­pla desz­czu, która spada do morza.

Nazwi­sko i numer

Wynaj­mo­wał pokój w budynku będą­cym daw­niej ple­ba­nią bar­dzo sta­rego kościoła, który stał na jej tyłach, otwarty dla wyznaw­ców i wan­dali. Z okna Smoky widział przy­ko­ścielny cmen­ta­rzyk, gdzie ludzie o holen­der­skich nazwi­skach wycią­gali się wygod­nie w swo­ich sta­rych łóż­kach. Rano znie­nacka budził go ruch samo­cho­dów – ni­gdy nie nauczył się prze­sy­piać tego momentu, jak wcze­śniej łoskotu pocią­gów jadą­cych na Środ­kowy Zachód – wsta­wał więc i szedł do pracy.
Pra­co­wał w sze­ro­kim, bia­łym pomiesz­cze­niu, w któ­rym tych nie­wiele dźwię­ków, jakie two­rzył razem z innymi, wzno­siło się do sufitu i opa­dało w dziw­nie zmie­nio­nej for­mie. Kiedy ktoś kasłał, miało się wra­że­nie, że kaszle sam sufit, prze­pra­sza­jąco, z zasło­nię­tymi ustami. Przez cały dzień Smoky prze­su­wał szkło powięk­sza­jące nad kolej­nymi kolum­nami drob­nego druku, uważ­nie czy­ta­jąc każde nazwi­sko oraz towa­rzy­szący mu adres i numer tele­fonu, i sta­wiał czer­wone sym­bole obok tych, które nie zga­dzały się z nazwi­skami, adre­sami i nume­rami tele­fo­nów wydru­ko­wa­nymi na kar­cie, któ­rych stosy co dzień przed nim sta­wiano.
Z początku odczy­ty­wane nazwi­ska nic dla niego nie zna­czyły, były rów­nie głę­boko ano­ni­mowe jak przy­pi­sane do nich numery tele­fo­nów. Jedyne, co wyróż­niało jakieś nazwi­sko, to przy­pad­kowe, a jed­nak bez­dy­sku­syjne miej­sce w porządku alfa­be­tycz­nym oraz wszel­kie idio­tyczne błędy, jakie mógł mu wymy­ślić kom­pu­ter – Smoky’emu pła­cono wła­śnie za ich wykry­wa­nie. (Fakt, że kom­pu­ter potra­fił popeł­niać tak nie­wiele błę­dów, robił na Smo­kym mniej­sze wra­że­nie niż dziwna tępota maszyny. Kom­pu­ter nie umiał na przy­kład odróż­nić, kiedy skrót „St.” ozna­czał „ulica”, a kiedy „święty” i przy roz­wi­ja­niu tych skró­tów bez cie­nia uśmie­chu pro­du­ko­wał grill-bar Siódmy Święty oraz Kościół Wszyst­kich Ulic). W miarę jed­nak, jak ula­ty­wały kolejne tygo­dnie, a Smoky wypeł­niał jałowe wie­czory bez­ce­lo­wym cho­dze­niem po City, ulica za ulicą (nie wie­dział, że więk­szość ludzi nie wycho­dzi z domów po zmroku), i w miarę jak zaczął pozna­wać dziel­nice, ich gra­nice, klasę spo­łeczną, ich bary i schodki przed domami – nagle nazwi­ska, które patrzyły na niego pod szkłem powięk­sza­ją­cym, zaczęły nabie­rać twa­rzy, wieku, zacho­wań. Ludzie, któ­rych widział w auto­bu­sach, pocią­gach i cukier­niach, ludzie, któ­rzy krzy­czeli do sie­bie przez wąskie podwórka kamie­nic, któ­rzy przy­sta­wali, żeby gapić się na wypadki samo­cho­dowe, któ­rzy kłó­cili się z kel­ne­rami i eks­pe­dient­kami, jak rów­nież sami kel­ne­rzy i eks­pe­dientki – wszy­scy zaczęli się prze­wi­jać przez leżące przed nim kartki cien­kiego papieru. Książka adre­sowa stała się wielką epo­peją o życiu w City, o miej­skim zgiełku, o tra­ge­diach i far­sach, opo­wie­ścią zmienną i pełną dra­ma­tycz­nych zwro­tów. Natra­fił na noszące stare holen­der­skie nazwi­ska, owdo­wiałe panie, które, jak wie­dział, miesz­kały w domach z wyso­kimi oknami przy sze­ro­kich ale­jach i zarzą­dzały Mająt­kami swo­ich mężów. Ich syno­wie nosili imiona Ste­ele i Eric, byli proj. wn. i miesz­kali w dziel­ni­cach arty­stycz­nej bohemy. Prze­czy­tał też w tej epo­pei o nie­zwy­kle licz­nej rodzi­nie noszą­cej prze­dziwne grecko brzmiące imiona, zamiesz­ka­łej w kilku kamie­nicach przy hała­śli­wej ulicy, którą raz prze­cho­dził. Za każ­dym razem, kiedy mijał tę rodzinę w alfa­be­cie, uby­wał jej albo przy­by­wał jakiś czło­nek – Cyga­nie, stwier­dził w końcu. Pozna­wał męż­czyzn, któ­rych żony i nasto­let­nie córki miały pry­watne tele­fony (przez które gru­chały ze swo­imi kochan­kami), a ich mężo­wie i ojco­wie w tym cza­sie pro­wa­dzili roz­mowy przez tele­fony firm finan­so­wych z ich wła­snym nazwi­skiem w nazwie. Nabrał podej­rzeń wobec męż­czyzn, któ­rzy uży­wali dru­giego imie­nia albo ini­cja­łów pierw­szego, bo odkrył, że wszy­scy są albo win­dy­ka­to­rami należ­no­ści, albo praw­ni­kami, któ­rych adr. służb. jest taki sam jak adr. zam., albo też straż­ni­kami miej­skimi, któ­rzy na boku sprze­dają uży­wane meble. Odkrył, że nie­mal każdy o nazwi­sku Sin­gle­ton i każdy o nazwi­sku Sin­gle­tary mieszka w pół­noc­nych czar­nych dziel­ni­cach, gdzie męż­czyźni noszą imiona jak nazwi­ska byłych pre­zy­den­tów, a kobiety imiona jak klej­noty, perły, rubiny i opale, z dum­nym tytu­łem Mrs. Wyobra­żał ich sobie: wiel­kich, ciem­nych, o lśnią­cej skó­rze, w małych miesz­kan­kach, z wielką liczbą czy­stych dzieci. Znał ich wszyst­kich – od dum­nego ślu­sa­rza z wie­loma Aaa w nazwie mikro­sko­pij­nego warsz­tatu, od któ­rego zaczął lek­turę, po Archi­me­desa Zzzy­an­dot­tie, figu­ru­ją­cego na samym końcu (leci­wego naukowca, który miesz­kał samot­nie i w obskur­nym miesz­ka­niu czy­ty­wał grec­kie gazety). Pod prze­su­wa­jącą się lupą maleń­kie nazwi­sko i numer wypły­wały na powierzch­nię jak szczątki roz­bi­tego statku wyrzu­cane przez fale na piach i opo­wia­dały swoją histo­rię. Smoky słu­chał, spo­glą­dał na kartę, odszu­ki­wał na niej iden­tyczne nazwi­ska i numery, po czym kartę odkła­dał, a w tym samym cza­sie jego defor­mu­jące szkło wyrzu­cało na brzeg kolejną opo­wieść. Aku­rat tego dnia korek­tor na sta­no­wi­sku obok dra­ma­tycz­nie wes­tchnął. Sufit zaka­słał. Sufit zaśmiał się gło­śno. Wszy­scy spoj­rzeli w górę.
Śmie­chem wybuch­nął młody czło­wiek, któ­rego dopiero co zatrud­niono.
– Wła­śnie odkry­łem jeden wpis – powie­dział. – Klub Strze­lecki Noisy Bridge2 – ledwo dokoń­czył, krztu­sząc się ze śmie­chu.
Smoky był zdu­miony, że nie uci­szyło go mil­cze­nie każ­dego innego korek­tora.
– Nie łapiesz? – zapy­tał Smoky’ego młody czło­wiek. – Na tym moście musi być naprawdę gło­śno.
Smoky nagle też się roze­śmiał, a śmie­chy ich obu wznio­sły się pod sufit i uści­snęły sobie dło­nie.
Nazy­wał się Geo­rge Mouse. Nosił sze­ro­kie spodnie na sze­ro­kich szel­kach, a po skoń­czo­nej pracy zarzu­cał na sie­bie wielki weł­niany płaszcz. Koł­nierz płasz­cza przy­gnia­tał jego dłu­gie czarne włosy, Geo­rge musiał więc się­gać dło­nią i wycią­gać je na wierzch jak dziew­czyna. Miał kape­lusz jak Sven­gali3 i oczy też takie jak on – z czarną obwódką, fra­pu­jące i roz­ba­wione. Nie­cały tydzień póź­niej go zwol­nili, co każda para dwu­ogni­sko­wych oku­la­rów w pokoju przy­jęła z ulgą, ale do tego czasu Geo­rge Mouse i Smoky – co chyba tylko Smoky jako jedyny na świe­cie umiał jesz­cze powie­dzieć z pełną powagą – zawarli wieczną przy­jaźń.

City Mouse

Z Geo­rge’em jako przy­ja­cie­lem Smoky zaczął się odda­wać łagod­nej roz­pu­ście, tro­chę pił, pró­bo­wał tro­chę nar­ko­ty­ków. Geo­rge zmie­nił spo­sób, w jaki Smoky się ubie­rał i w jaki mówił, na sty­lową kratkę koszul z City, oraz zapo­znał go z Dziew­czy­nami. W nie­dłu­gim cza­sie nie­wy­ra­zi­stość Smoky’ego zni­kła pod ubra­niem tak jak nie­wi­dzial­ność Nie­wi­dzial­nego Czło­wieka znika pod war­stwą ban­daży. Ludzie prze­stali wpa­dać na niego na ulicy i bez słowa „prze­pra­szam” sia­dać mu na kola­nach w auto­bu­sach – co wcze­śniej przy­pi­sy­wał swo­jemu bar­dzo mgli­stemu dla więk­szo­ści osób ist­nie­niu.
Dla rodziny Mouse’ów przy­naj­mniej ist­niał. Mouse’owie miesz­kali w ostat­niej kamie­nicy czyn­szo­wej w ciągu domów wybu­do­wa­nych przez pierw­szego City Mouse’a, które w więk­szo­ści na­dal do nich nale­żały. I bar­dziej niż za swój nowy kape­lusz i nowy spo­sób mówie­nia Smoky dzię­ko­wał Geo­rge’owi za tę rodzinę, która ist­niała bar­dzo wyraź­nie i kochała gło­śno. Przy ich kłót­niach, żar­tach, na przy­ję­ciach, przy wyj­ściach na ulicę w kap­ciach, pró­bach samo­bój­czych i gło­śnych pojed­na­niach sie­dział nie­zau­wa­żany godzi­nami. Aż nagle wujek Ray albo Franz, albo Mama patrzyli zdzi­wieni i mówili: „O, Smoky tu jest!”, i się uśmie­chali.
– Macie rodzinę gdzieś za mia­stem? – zapy­tał raz Smoky Geo­rge’a, kiedy prze­cze­ki­wali śnieżną zadymkę przy kawie z brandy w sta­rym barze hote­lo­wym, ulu­bio­nym Geo­rge’a.
Ow­szem, mieli.

Od pierw­szego wej­rze­nia

– Są bar­dzo reli­gijne – zdra­dził Geo­rge, pusz­cza­jąc zna­cząco oko, kiedy pro­wa­dził go od roz­chi­cho­ta­nych dziew­czyn ku ich rodzi­com, dok­to­rowi Drin­kwa­te­rowi i jego mał­żonce, żeby przed­sta­wić im Smoky’ego.
– Nie pro­wa­dzę prak­tyki lekar­skiej – wyja­śnił Dok­tor. Miał twarz pełną zmarsz­czek, fale wło­sów na gło­wie i wyczu­wało się w nim nie­uśmiech­niętą weso­łość małego zwie­rzątka. Był niż­szy od swo­jej wyso­kiej żony, któ­rej jedwabny szal z gęstymi frędz­lami pod­ska­ki­wał ryt­micz­nie, kiedy ści­skała Smoky’emu dłoń i pro­siła, żeby mówił do niej po imie­niu, Sophie. Ona z kolei była niż­sza od swo­ich córek.
– Wszy­scy Dale’owie byli wysocy – wyja­śniła, spo­glą­da­jąc w górę i do wewnątrz, jakby widziała wszyst­kich Dale’ów gdzieś nad sobą, dla­tego uży­czyła swo­jego nazwi­ska obu wspa­nia­łym cór­kom, Alice Dale i Sophie Dale Drin­kwa­ter. Ale Mama była jedyną osobą, która tak je nazy­wała, oprócz tego, że w dzie­ciń­stwie jakieś dziecko powie­działo na Alice Dale Daily4 Alice i tak już zostało. Więc teraz była Daily Alice i zwy­kła Sophie, i nic nie można było na to pora­dzić, a każdy i tak już na pierw­szy rzut oka widział, że obie pocho­dzą z rodu Dale’ów. Wszy­scy odwró­cili się, żeby na nie spoj­rzeć.
Jaką­kol­wiek reli­gię wyzna­wały, naj­wy­raź­niej nie powstrzy­my­wała ich przed wspól­nym pale­niem fajki z Fran­zem Mouse’em, który sie­dział u ich stóp, bo we dwie zaj­mo­wały całą nie­wielką oto­manę. Ani przed sącze­niem pon­czu z rumem, któ­rym poczę­sto­wała je Mama. Ani przed śmia­niem się bar­dziej z tego, co we dwie szep­tały, zasła­nia­jąc usta dłońmi, niż z głu­pa­wych dow­ci­pów Franza. Ani przed poka­zy­wa­niem dłu­gich ud pod błysz­czą­cymi sukien­kami, kiedy zakła­dały nogę na nogę.
Smoky cały czas je obser­wo­wał. Mimo że Geo­rge Mouse nauczył go, jak być face­tem z City i nie bać się kobiet, wie­lo­let­nie nawyki trudno było poko­nać, więc przy­glą­dał się dalej. I dopiero po przy­zwo­itym odcze­ka­niu wielu para­li­żu­ją­cych, peł­nych nie­pew­no­ści minut zmu­sił się, żeby podejść do oto­many, na któ­rej sie­działy. Ponie­waż bar­dzo nie chciał być ponu­ra­kiem – „Nie bądź ponu­ra­kiem, na miłość boską”, zawsze powta­rzał mu Geo­rge – usiadł przy nich na pod­ło­dze z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem, w pozy­cji, która spra­wiała, że wyglą­dał dziw­nie łam­li­wie (i był dla Daily Alice widzialny, co ze zdu­mie­niem odkrył, kiedy odwró­ciła się, żeby na niego spoj­rzeć). Miał zwy­czaj krę­ce­nia szklanką trzy­maną w dwóch pal­cach, tak że kostki lodu zde­rzały się i chło­dziły drinka. Teraz też zawi­ro­wał szklanką i lód zadźwię­czał jak dzwo­nek, któ­rym ktoś domaga się uwagi. Zapa­dła cisza.
– Czę­sto tu bywasz? – zapy­tał.
– Nie – odparła spo­koj­nie. – Nie w City. Raz na jakiś czas, kiedy Tata jest tu służ­bowo albo… w innych spra­wach.
– Jest leka­rzem.
– Nie cał­kiem. Już nie. Jest pisa­rzem. – Uśmie­chała się, a Sophie obok niej znowu chi­cho­tała, Daily Alice mówiła jed­nak dalej, jakby jej celem było utrzy­ma­nie jak naj­dłu­żej kamien­nej twa­rzy. – Pisze opo­wia­da­nia o zwie­rzę­tach, dla dzieci.
– Aha.
– Jedno dzien­nie.
Smoky spoj­rzał w jej roze­śmiane piwne oczy, przej­rzy­ste i brą­zowe jak szkło butelki. Zdał sobie sprawę, że czuje się bar­dzo dziw­nie.
– To muszą być dość krót­kie opo­wia­da­nia – zauwa­żył i prze­łknął ślinę.
Co się działo? Oczy­wi­ście zako­chał się, i to od pierw­szego wej­rze­nia, ale już wcze­śniej bywał zako­chany, i zawsze od pierw­szego wej­rze­nia, a ni­gdy nie czuł się tak jak teraz, jakby coś w nim nie­po­wstrzy­ma­nie rosło.
– Pisze pod pseu­do­ni­mem Saun­ders – dodała Daily Alice.
Udał, że szuka tego nazwi­ska w pamięci, ale tak naprawdę szu­kał w sobie przy­czyny tego dziw­nego uczu­cia. Teraz czuł je rów­nież w dło­niach. Przyj­rzał im się badaw­czo. Leżały na jego odzia­nych w pepitkę kola­nach i wyglą­dały na bar­dzo cięż­kie. Z namasz­cze­niem splótł palce.
– Zadzi­wia­jące – powie­dział, a obie dziew­czyny par­sk­nęły śmie­chem.
On też się roze­śmiał, to uczu­cie spra­wiało, że chciało mu się śmiać. Na pewno nie wzięło się od jointa – kiedy palił, zawsze czuł, że jest bez­cie­le­sny i nie­wi­doczny. Teraz czuł coś dokład­nie prze­ciw­nego. Im dłu­żej na nią patrzył, tym sil­niej­sze było to uczu­cie, im dłu­żej ona patrzyła na niego, tym sil­niej czuł… co? Po pro­stu patrzyli na sie­bie w mil­cze­niu, a w gło­wie Smoky’ego zadźwię­czało, zagrzmiało zro­zu­mie­nie, zdał sobie sprawę, co się stało: nie tylko się w niej zako­chał, i to od pierw­szego wej­rze­nia, ale do tego ona od pierw­szego wej­rze­nia zako­chała się w nim. Co razem przy­nio­sło taki sku­tek, że wyle­czyło go z nie­wy­ra­zi­sto­ści. Nie scho­wało jej pod ubra­niem, jak pró­bo­wał to robić Geo­rge Mouse, ale grun­tow­nie go z niej wyle­czyło. Takie to było uczu­cie. Czuł, jakby go wymie­szała z kroch­ma­lem. Zaczął gęst­nieć.

 
Wesprzyj nas