Wielka miłość i burzliwe losy dwojga niezwykłych artystów. Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bujna, przesycona poetycką magią opowieść o miłości, sztuce i przeznaczeniu, która przywraca należne miejsce Leonorze Carrington – jednej z czołowych postaci sztuki XX wieku.


SurrealistkaLondyn 1937. Dwudziestoletnia Leonora, początkująca malarka, wdaje się w burzliwy romans z Maksem Ernstem, żonatym dojrzałym artystą. Wyzwala się spod wpływu rodziny i wyjeżdża za nim do Paryża, gdzie wpada w wir ekscytującego świata wizjonerów surrealizmu – Mana Raya, Bretona, Picassa i Dalego. Zainspirowana ich poczuciem wolności Leonora eksperymentuje ze swoimi pracami, kształtując własną tożsamość artystyczną i zdobywając uznanie.

Tymczasem na Europę pada cień wojny, a nagłówki gazet zaczynają piętnować Ernsta i jego otoczenie jako „degeneratów”. Zmuszeni do ucieczki z Francji Leonora i Max zostają rozdzieleni. Dla Carrington będzie to początek wyjątkowej podróży, która uczyni ją jedną z najbardziej wpływowych kobiet naszych czasów.

***

Surrealistka, wyjątkowo starannie przygotowana historyczna powieść o miłości – i rozstaniu – surrealistów Leonory Carrington i Maksa Ernsta u zarania II wojny światowej, jest wielce oryginalna i wciągająca. […] historia tak poetycko i porywająco opowiedziana […] pochłonęła mnie bez reszty”.
Cynthia Swanson, autorka bestsellerów „New York Timesa”: Wyśnione życie i Szklany las

Doskonała nowa powieść Michaeli Carter to fikcyjny portret seksualnego i artystycznego dojrzewania Wielkiej Kobiety. Fascynująca Surrealistka jest wyrazista, pieczołowicie przygotowana i urzekająco piękna.
Kate Christensen, autorka The Great Man i The Last Cruise, laureatka nagrody literackiej PEN/Faulkner

Michaela Carter jest pisarką, malarką i poetką, autorką powieści Further Out Than You Thought. Jej wiersze, publikowane w wielu antologiach i czasopismach, wyróżniono nagrodą New Poet’s Prize przyznawaną przez Poetry Society of America w Los Angeles. Carter jest też współzałożycielką niezależnej księgarni The Peregrine Book Company.

Michaela Carter
Surrealistka
Przekład: Waldemar Łyś
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 kwietnia 2021
 
 

Surrealistka


Wszyst­kie dzieci mają swoje inne światy, różne od naszego – to zna­czy różne od owego „praw­dzi­wego” świata, na jaki zgod­nym chó­rem zde­cy­do­wali się doro­śli, lecz nie tak znowu odmienne od innego, praw­dziw­szego świata, tego, który może się ujaw­nić jedy­nie, kiedy jest się naprawdę samemu, kiedy poczę­stuje się śmierć fili­żanką her­baty, usią­dzie się i poga­wę­dzi, a wszyst­kie koty, jakie się kie­dy­kol­wiek kochało, wiją się pomię­dzy nogami, ocie­rają się o kolana i liżą koniuszki pal­ców stóp, kiedy klacz, którą się uwiel­biało w dzie­ciń­stwie, unosi czło­wieka na grzbie­cie przez łąkę roz­cią­ga­jącą się aż po hory­zont.
To jed­nak dzieje się póź­niej, kiedy świat dziecka staje się świa­tem arty­sty, a choć oba są do sie­bie podobne, odróż­nia je istotna rzecz: arty­sta jest świa­dom nie­bez­pie­czeństw takiego świata, lecz mimo wszystko weń wkra­cza, dziecko zaś, bez­tro­sko nieświa­dome, wie jedy­nie, że doro­śli są nudni, ślepi na tajem­nicę i magię; a ponie­waż ona ni­gdy nie chce stać się doro­sła, posta­na­wia – tam i wtedy, w klasz­to­rze pw. Grobu Pań­skiego – zamiast tego zostać artystką.
Sie­dzi w kla­sie, w ławce w tyl­nym rzę­dzie i mocą swego umy­słu pró­buje przy­spie­szyć wska­zówki zegara. Sio­stra uczy rachun­ków. Dwa plus jeden plus jeden. Dziew­czynka już to wszystko wie. Opiera czoło na dłoni i pozwala ciem­nym wło­som opaść.
Kur­tyna.
Jej biurko to jedna wielka tajem­nica.
Na papie­rze, na któ­rym powinny zna­leźć się cyfry, pisze list. Droga Nia­niu, pisze, ale w taki spo­sób: uinaiN agorD. (Od tyłu. Pismo lustrzane).
Sio­stra Anne chwyta kartkę. „Mała wiedźma”, mru­czy pod nosem. Ude­rza ją linijką po ręce i zamyka w pokoju.
Dziew­czynka ni­gdy wcze­śniej nie była zamknięta w pokoju i czuje się jak księż­niczka w bajce – Rosz­punka albo Kop­ciu­szek – spo­twa­rzona i ważna, lecz wie, że naprawdę jest wiedźmą, tak jak mówiła zakon­nica. Myśl ta brzę­czy w jej wnę­trzu. Chrząszcz z twar­dymi, czar­nymi skrzy­dłami, śmiga w noc. Lecz dziew­czynka sie­dzi w smu­dze sło­necz­nego świa­tła. Z ołów­kiem w ręku wpa­truje się w papier, w zda­nie na górze strony, które sio­stra Anne przy­ka­zała jej prze­pi­sać pięć­dzie­siąt razy.
Nie będę pisała wspak.
Ale dla­czego mia­łaby napi­sać coś, czego nie ma zamiaru zro­bić? Dla­czego mia­łaby kła­mać?
W kącie jej pokoju stoi lustro, a ona przy­po­mina sobie, jak Nia­nia uczyła ją tajem­nego pisma, jak przy­sta­wiała swe pierw­sze próby pisa­nia wspak do lustra w dzie­cin­nym pokoju, jakie to było uczu­cie ujrzeć to pismo zapi­sane w przód. Dreszcz, jakby ujrzała węża, i gęsia skórka na rękach. I myśl: a gdyby lustro było tak naprawdę drzwiami, tak jak dla Ali­cji? Gdyby w ten spo­sób mogła dostać się do domu? Jeśli napi­sze Niani kolejny list wspak i będzie trzy­mać go do lustra, być może pokaże się on zapi­sany wprzód w lustrze w dzie­cin­nym pokoju, i może gdyby go trzy­mała, sama rów­nież by się tam zna­la­zła. Być może byłaby odwró­cona albo wywró­cona na lewą stronę czy coś, ale byłaby w domu.
Bie­rze ołó­wek w lewą rękę i zaczyna. Litery, odwró­cone, wyglą­dają jak szyfr. Posta­na­wia popro­sić Nia­nię, żeby przy­je­chała i ją ode­brała, na wypa­dek gdyby lustro nie zadzia­łało. Pod­pi­suje list rysun­kiem swego konia. Nia­nia zro­zu­mie.
Ostroż­nie pod­cho­dzi do lustra. Nie za bli­sko, już czuje jego przy­cią­ga­nie, a chce, żeby zabrało ją we wła­ściwe miej­sce. Pod­nosi list. To, co napi­sała wspak, brzmi nastę­pu­jąco:

Droga Nia­niu,
Dziew­czynki są wredne. Sio­stry zbiły mnie po rękach, aż mi z kostek pole­ciała krew. Zamknęły mnie w pokoju. Jeśli nie przy­je­dziesz, żeby mnie zabrać jutro rano, jestem pewna, że już mnie nie będzie. Śni mi się, że kąsa mnie pająk, a myszy i zakon­nice mnie zja­dają.
Zauważa, że wspak jej pod­pis w postaci konia wygląda ina­czej, jakby klacz pró­bo­wała zrzu­cić jeźdźca, a nie odwra­cała się, żeby się poże­gnać, kiedy kątem oka spo­strzega, jak coś bie­gnie za jej ple­cami przez pokój. Coś drob­nego i bia­łego. Serce i łysa głowa czło­wieczka pro­mie­nieją.
Poznaje go ze swo­jego dzie­cin­nego pokoju. To jeden z sidhe, baśnio­wych stwo­rzeń, które miesz­kają pod zie­mią. Wycho­dzą, żeby odwie­dzić nie­któ­rych ludzi, Nia­nia powie­działa jej dawno temu. Tych, któ­rzy mają otwarte oczy. Dziew­czynka przy­gląda się, jak ludzik znika w ścia­nie. Kiedy na powrót spo­gląda w lustro, jej wła­sne ciało jest prze­zro­czy­ste.
A potem list unosi się w powie­trzu.
Znik­nęła.
 

W tym cza­sie (ponie­waż wszy­stek czas jest jed­nym cza­sem), przed pierw­szą wielką wojną i ostat­nią, pewien chło­piec miesz­kał w domu tak bli­sko lasu, że kiedy leżał w łóżku, sły­szał przed zaśnię­ciem, jak drzewa mru­czą do wia­tru; za dnia cza­sami wycho­dził z domu w cień drzew, żeby zaba­wić się w cho­wa­nego z wie­wiór­kami, a ptaki nawo­ły­wały się wza­jem­nie z czub­ków drzew i wie­dział, że ich śpiewy zna­czą „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”.
Pew­nej jesien­nej środy mama umyła go w kuchen­nym zle­wie i chciała umyć mu włosy, jak to zawsze robiła we środy, lecz kiedy schy­liła się po mydło, wyśli­zgnął się jej z rąk, cały mokry wybiegł z domu, pognał do lasu i zagrze­bał się w liściach. I cho­ciaż sły­szał, jak go woła, nie odpo­wie­dział. Wysłała trzech jego braci i trzy sio­stry na poszu­ki­wa­nia, ale nie przy­szło im do głowy, żeby szu­kać pod liśćmi, i kiedy nade­szła pora obiadu, wró­cili do domu, bo poczuli zapach pie­czo­nego kur­czaka, a byli głodni.
Chło­piec strzą­snął z sie­bie liście i ruszył ścieżką, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział, bo nie zapusz­czał się w las tak głę­boko. Nie dostrzegł już swego domu; ze wszyst­kich stron ota­czały go jedy­nie drzewa. Ścieżkę miękko wyście­łał brą­zowo-poma­rań­czowo-żółty dywan zdep­ta­nych liści wijący się pośród pni gigan­tów, któ­rzy chro­nili i jego, i ptaki woła­jące doń z góry: „dokąd, dokąd?”.
– Nie wiem – odpo­wie­dział. – Idę tą ścieżką, bo oddala mnie od domu, a tam wciąż sły­szę, co mam robić, że mam sie­dzieć cicho i słu­chać, że muszę myć głowę, bo to środa.
Zasta­na­wiał się, jak to jest być pta­kiem, być wol­nym, lecz kiedy je zapy­tał, odpo­wie­działy jedy­nie „tak, tak”. Kiedy tak sobie szedł, wyobra­ził sobie, że ręce zmie­niają mu się w skrzy­dła, wyobra­ził sobie wiatr pod gęstymi pió­rami, wyobra­ził sobie, że jego stopy odry­wają się od ziemi. Wspiął się na sam czu­bek dużego głazu i sta­nął na jego kra­wę­dzi. Zamknął oczy, roz­po­starł ramiona, a kiedy nie czuł już stóp i był pewien, że ode­rwały się od skały, otwo­rzył oczy.
Przed nim zebrali się ludzie. Jakiś męż­czy­zna trzy­mał w ręku krzyż wiel­ko­ści chłopca. Klę­czeli przed nim, dło­nie mieli zło­żone razem, dziw­nie szep­tali.
– To on? Czy to moż­liwe?
– Tak – rze­kła jedna z kobiet. – Dzie­ciątko Jezus! – I wspięła się do miej­sca, gdzie stał, znio­sła go na dół i owi­nęła białą chu­stą.
Ludzie podą­żyli ścieżką do mia­sta, a opa­tu­lony blon­d­włosy, błę­kit­no­oki chło­piec był Dzie­ciąt­kiem Jezus nie­sio­nym przez dwóch męż­czyzn w dłu­gich bia­łych sza­tach. Chło­piec śmiał się z ich omyłki, ale podo­bało mu się to wynie­sie­nie, pozo­sta­wał więc nie­ru­chomy, kiedy miesz­kańcy mia­sta przy­pa­try­wali mu się i wska­zy­wali go pal­cami. Stale oto­czony braćmi i sio­strami ni­gdy nie był wyjąt­kowy, ni­gdy nie odróż­niał się od reszty; teraz, kiedy uno­sił rękę, bło­go­sła­wiąc ludziom sto­ją­cym u jego stóp, wie­dział, że już ni­gdy nie będzie jed­nym z wielu, a gdyby tak miało się stać, będzie to tylko uda­wane.
Lecz gdy dotarli do kościoła i męż­czyźni posta­wili go na ziemi, prze­kradł się, kiedy nikt nie patrzył, i uciekł. Jezus został przy­bity do krzyża i choć faj­nie było odbie­rać wyrazy czci, nie chciał jesz­cze umie­rać. W mia­steczku poli­cjant zgar­nął go na swego konia i zabrał do domu, do matki o czer­wo­nych, mokrych oczach i policz­kach, do ojca o twa­rzy ścią­gnię­tej i suro­wej.
Kiedy ojciec pod­niósł rękę, by go ude­rzyć, uka­rać go za ucieczkę, chło­piec zakrzyk­nął: „Ależ ja jestem Dzie­ciąt­kiem Jezus!”. I zamiast go zbić, jak zamie­rzał, ojciec usa­dził go na drew­nia­nym krze­śle, tak wiel­kim, że jawiło się chłopcu jak tron, wło­żył mu do ręki krzyż i nama­lo­wał go jako Dzie­ciątko Jezus. Kiedy ojciec pra­co­wał, prze­no­sząc wzrok to z syna na płótno, to odwrot­nie, chło­piec miał poczu­cie, że ojciec zauważa go po raz pierw­szy, i wie­dział, że ten rodzaj spoj­rze­nia ozna­cza „dzień dobry” i „kocham cię”, i „tak”.

DWOJE DZIECI NAPA­STO­WA­NYCH PRZEZ SŁO­WIKA


Czer­wiec 1937, Lon­dyn

To pierw­sze przy­ję­cie Leonory w doro­słym życiu, a obie z Ursulą były jego gospo­dy­niami. Ogród nale­żał do Ursuli, ale kola­cja była jej pomy­słem: przy­ję­cie w ogro­dzie oświe­tlo­nym świa­tłem księ­życa w pełni, z bia­łymi potra­wami i bia­łymi stro­jami, ponie­waż tego wyma­gała księ­ży­cowa poświata, ponie­waż Max Ernst skła­dał wła­śnie wizytę w Lon­dy­nie, a ona miała się z nim spo­tkać.
Cały dzień pie­kły kru­che cia­steczka, obie­rały rzod­kiewki i kro­iły je w pla­sterki oraz goto­wały rzepę i ziem­niaki, a ona zasta­na­wiała się, jaki on będzie. Poprzed­niego lata widziała jego prace na Mię­dzy­na­ro­do­wej Wysta­wie Sur­re­ali­stów w Lon­dy­nie. Obok roz­człon­ko­wa­nej, natu­ral­nej wiel­ko­ści lalki autor­stwa Hansa Bel­l­mera, na któ­rej widok robiło jej się nie­do­brze, Max wysta­wiał asam­blaż: odlaną z gipsu dziew­częcą głowę zamo­co­waną na sznu­rze jak jojo. Dla niej miało to sens. W górę i w dół, nic ponadto, to ona była tą zabawką, którą mani­pu­lo­wał ten, kto trzyma w ręku sznur, kto trzyma pie­nią­dze i wła­dzę, którą mani­pu­lo­wał jej ojciec. Stała przed tą pracą i cała się trzę­sła. Lepiej ode­tnij ten sznur, pomy­ślała. Ale to jego obraz Dwoje dzieci napa­sto­wa­nych przez sło­wika ją pochło­nął i nie chciał puścić. Przed­sta­wiał kul­mi­na­cyjny punkt pew­nej dziw­nej histo­rii, nie­przy­tomną dziew­czynę na szma­rag­do­wym traw­niku i kolejną, z nożem w ręku, a groźny sło­wik był tuż poza jej zasię­giem. Naj­bar­dziej ude­rza­ją­cym ele­men­tem była rama, któ­rej miała nie­prze­partą potrzebę dotknąć. Wycią­gnęła rękę i wyczuła pod pal­cami gałkę, którą tam zamo­co­wał, by zmie­niała ramę w drzwi. Obraz przed­sta­wiał rów­nież męż­czy­znę, który bie­gnie po dachu i wyciąga rękę ku tej samej gałce na ramie – jakby mógł otwo­rzyć drzwi i zejść z obrazu. Męż­czy­zna trzy­mał na rękach dziew­czynkę. Może uda mu się ją oca­lić, pomy­ślała i poczuła, że skóra pali ją od wewnątrz.
Ale jaki ten czło­wiek będzie sam w sobie, zasta­na­wiała się ran­kiem, kiedy dodała zbyt wiele cukru do cytry­no­wego sor­betu. Ursula wyci­snęła do środka sok z jesz­cze jed­nej cytryny.
– Ma żonę.
– Wiem.
– Oczy­wi­ście bie­rze sobie kochanki. – Zessała sok z palca. – Jak wszy­scy sur­re­ali­ści. Ale nie chcesz chyba zostać jedy­nie jego kochanką, co?
– Chcę się z nim spo­tkać. A potem zoba­czę, czego chcę.
Kiedy Erno ich sobie przed­sta­wił, Max rzekł, że jest ocza­ro­wany, po fran­cu­sku rzecz jasna. Pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie fran­cu­ski, któ­rego wiele lat temu nauczył ją pre­cep­tor, poczuła, że się czer­wieni, kiedy powie­działa mu, jak miło jej go poznać.
– Vous – odpo­wie­działa. Ofi­cjal­nie, uprzej­mie.
– Jest świetną artystką! – wtrą­ciła Ursula, która cho­dziła z nią do szkoły pla­stycz­nej.
Uśmiech­nął się.
– Bien sur – odparł. Oczy­wi­ście.
A ona, jak idiotka, zaczer­wie­niła się jesz­cze bar­dziej.
Teraz, przy­glą­da­jąc mu się przez kuchenne okno, chwy­ciła się blatu, jakby po to, żeby trzy­mać się pro­sto. Sie­dział na patio z innymi sur­re­ali­stami, roz­ga­dany, a jego ręce były jed­no­cze­śnie wszę­dzie. Śmiał się, z kąci­ków jego oczu try­skały pro­mie­nie, a jego białe włosy, gdy głowę odrzu­cił do tyłu, były roz­wiane i roz­świe­tlone.
Nie wie­dział, że jest tutaj z jej powodu, i ten sekret doda­wał jej odwagi. Rów­nie dobrze mogło to być dzie­łem przy­padku. Ursula jest żoną Erna, archi­tekta; tak się składa, że jest on przy­ja­cie­lem kura­tora Rolanda Pen­rose’a, u któ­rego zatrzy­mał się Max. Zapro­sze­nie go na przy­ję­cie było czymś zgoła natu­ral­nym, dla­czego więc kręci jej się w gło­wie?
Posta­no­wiła, że będzie go igno­ro­wać – niech to on zwróci na nią uwagę – kiedy coś ude­rzyło w okno. Wybie­gła na zewnątrz. Ptak, rudzik, leżał na boku i miał zamknięte oczy.
– Wezmę szu­felkę – powie­działa Ursula.
Leonora jed­nak zagar­nęła ptaka ręką. Wszy­scy zamil­kli. Nagle Max zna­lazł się tuż obok niej. Wycią­gnął rękę i pogła­dził skrzy­dełko, a ona wstrzy­mała oddech.
– Dla­czego lecia­łeś o zmierz­chu? To do cie­bie nie­po­dobne – rze­kła do rudzika, gła­dząc poma­rań­czowe pióra na jego piersi, bar­dziej mięk­kie, niż sobie wyobra­żała, i cie­płe.
– Nie powinno się doty­kać mar­twych pta­ków. – Ursula trzy­mała w rękach szczotkę i szu­felkę.
– Nie jest mar­twy – odparła, ponie­waż poczuła od niego impuls ener­gii. Rudzik otwo­rzył oczy, czarne i lśniące. Poło­żyła go w gazo­nie z jaśmi­nami i wszy­scy ujrzeli, jak roz­po­starł skrzy­dła i poszy­bo­wał do nie­wiel­kiego parczku poni­żej.
Poszła za Ursulą do środka.
– Umy­jesz ręce? – spy­tała gospo­dyni.
– Tak, mamo. Mydłem! – Roze­śmiała się do Ursuli, która krą­żyła wkoło i przy­glą­dała się, by mieć pew­ność, iż naprawdę to zrobi.
Wynio­sły wazy na patio, na stół, któ­rego nakry­cie z bia­łego lnu błysz­czało o zmroku i zda­wało się lewi­to­wać. Wszy­scy usie­dli wokół niego, paląc papie­rosy. Ursula posta­wiła na stole misę deli­kat­nych bia­łych warzyw i zachi­cho­tała. Leonora miała na sobie męską, zapi­naną na guziki koszulę wsu­niętą w spodnie i naj­wy­god­niej­szą parę moka­sy­nów. Też czuła się nie­fra­so­bli­wie, ale powstrzy­mała się od śmie­chu. Stłu­miła bez­tro­skę i zni­żyła głos.
– Mam nadzieję, że wszy­scy lubi­cie hali­buta.
Posta­wiła rybę przed Lee Mil­ler, która rów­nież nie chi­cho­tała, nie w towa­rzy­stwie tych męż­czyzn. Let­nia sukienka opi­nała jej małe piersi i bio­dra, jakby zstą­piła ze stron „Vogue’a”, dla któ­rego czę­sto pozo­wała. Była opa­no­wana i efek­towna; upiła łyk brą­zo­wego drinka. Lód grze­cho­tał jej w szklance, a kiedy Ursula zabrała ją do kuchni po dolewkę, Lee wycią­gnęła się w fotelu, wydmu­chu­jąc dym w kie­runku gasną­cego nieba.
Ursula opo­wie­działa jej o Lee, która – jak stwier­dziła – jest posia­daczką naj­słyn­niej­szych piersi w całym Paryżu. Znana jako muza Mana Raya, przy­je­chała ze Sta­nów do Paryża, by się od niego uczyć. Czuła się rów­nie dobrze tak przed, jak i za apa­ra­tem, a i nie stro­niła od ciemni, tak że po jakimś cza­sie nikt nie mógł roz­róż­nić ich foto­gra­fii. A potem zła­mała mu serce, wyje­chała do Nowego Jorku i tam zało­żyła wła­sne stu­dio por­tre­towe. Jed­nak po kilku latach znu­dzona metro­po­lią prze­nio­sła się do Egiptu, gdzie poślu­biła boga­tego męż­czy­znę, któ­rego obrączka wciąż lśniła na jej palcu, mimo że sie­działa tak bli­sko Rolanda, iż doty­kali się ramio­nami. Jakże pewna sie­bie się wyda­wała, jaka wolna, jak bar­dzo nie­za­leżna. Ni­gdy wcze­śniej Leonora nie spo­tkała takiej kobiety i nie mogła powstrzy­mać się od cią­głego zer­ka­nia w jej stronę. Kiedy Lee odwza­jem­niła spoj­rze­nie swymi opa­no­wa­nymi bla­dymi oczami, wytrzy­mała jej wzrok, żeby zoba­czyć, co się sta­nie.
Lee zachi­cho­tała. Poca­ło­wała Rolanda wil­got­nymi war­gami, a potem całymi ustami.
Sie­dzący naprze­ciwko Lee Max pił piwo. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nań nie spoj­rzała. Zacho­wy­wała się powścią­gli­wie, obo­jęt­nie, aż nadej­dzie wła­ściwa chwila.
– Zechce pani spo­cząć, panno Car­ring­ton? – powie­dział, pod­su­wa­jąc krze­sło obok sie­bie.
Posłała mu uśmiech i usia­dła. Przy­pa­try­wała się ustom Lee, kiedy modelka wgry­zała się w rzod­kiewkę: wąskie, ele­ganc­kie, jak i cała reszta. Man Ray dobrze je oddał. Jego obraz na wysta­wie też widziała. Usta Lee, wiel­kie, płyną po błę­kit­nym, nakra­pia­nym chmu­rami nie­bie.
– Po tym, jak go rzu­ciła, przez więk­szą część roku wła­śnie to malo­wał – powie­działa jej Ursula tego ranka.
Jakież to musi być wspa­niałe uczu­cie, pomy­ślała, być tak kochaną.
Stół się zatrząsł, a ona pod­sko­czyła. Mąż Ursuli, Erno, ude­rzał w niego pię­ścią jak mło­tem, tak jak robił to ojciec Leonory. Sku­liła się, jakby ją na czymś przy­ła­pano, ale zaraz usia­dła wypro­sto­wana – nie była już dziec­kiem. Mówił z emfazą i sil­nym węgier­skim akcen­tem.
– Wszystko prze­ma­wia za tym, by mu sta­wić opór, by go teraz powstrzy­mać, przy­ja­cielu. Zro­zum, on się nie cof­nie.
Mówił do Rolanda, lecz to Lee wska­zała nań, a jej ręce były duże, silne i sprawne.
– A jeśli wywoła wojnę, to w efek­cie powsta­nie parę fan­ta­stycz­nych foto­gra­fii, nie? Dym two­rzy nie­zwy­kły nastrój.
Erno zmru­żył oczy i cmok­nął suchymi ustami, a Roland ujął jej policzki w dło­nie i poca­ło­wał.
– Na Boga, pierw­sza foto­grafka wojenna!
– Dość o woj­nie – rzu­cił Max. – Mamy otóż lato i to każ­demu powinno wystar­czyć.
– Hej, Loplop! – Roland uniósł kie­li­szek.
Loplop, Ptak Prze­ło­żony. Już na wysta­wie zwró­ciła uwagę na to prze­zwi­sko. Co za oso­bliwe imię dla ptaka.
Ursula posta­wiła na stole tale­rze z czer­wo­nej por­ce­lany. Leono­rze podała butelkę piwa, a Lee wrę­czyła drinka.
– Wznie­siemy toast?
Się­ga­jąc po otwie­racz, Leonora pochy­liła się nad Mak­sem i poczuła na policzku jego oddech. Zaci­snęła rękę i pod­wa­żyła kap­sel. Piwo zaczęło się burzyć, Max więc wychy­lił się i zatkał szyjkę kciu­kiem.
Więc tak to się dzieje, pomy­ślała.
Jego oczy były lodem, zim­nym, jasnym poża­rem.
– Żeby się nie wylało na stół – powie­dział.
Piana buzo­wała w butelce. Roland i Lee byli tak z sobą ści­śnięci, że wyda­wali się jed­nym dwu­gło­wym cia­łem; Ursula się śmiała, a Erno, wciąż poczer­wie­niały na twa­rzy… reszta gości stała się tłem. Byli tylko oni. Ona miała dwa­dzie­ścia lat, Max – czter­dzie­ści sześć. Ona trzy­mała butelkę za denko, on – za szyjkę i wyglą­dało, jakby już się doga­dali.
– Jedze­nie sty­gnie – rze­kła Lee. – Jedzmy.
– Ale naj­pierw ten toast – przy­po­mniał Max.

 
Wesprzyj nas