“Lipcowe dziewczyny” to thriller o rodzinnej tajemnicy, szantażu i poczuciu winy. Phoebe Locke skupiła się w nim na psychologicznej stronie zbrodni, ukazując w jaki sposób jedno tragiczne zdarzenie może prowadzić do kolejnych.


Lipcowe dziewczynyW domu sióstr Addie i Jessie o wielu rzeczach się nie mówi. Starsza z dziewcząt – Jessie, widziała sceny, jakich nie powinno nigdy oglądać żadne dziecko a zdarzenie to miało swoje konsekwencje dla całej rodziny. Co jednak stało się ojcu dziewczynek, gdy wrócił do domu zakrwawiony w dniu serii ataków terrorystycznych, jakie wstrząsnęły Londynem? Addie bardzo chciałaby wiedzieć, nie jest bowiem pewna czy ojciec został ranny w jednej z eksplozji czy może zdarzyło się coś zupełnie innego? Addie sądzi, że starsza siostra będzie jej sprzymierzeńcem w rozwiązaniu ponurej zagadki lecz czytelnik powieści „Lipcowe dziewczyny” szybciej niż sama bohaterka, zada sobie pytanie czy naprawdę może ona ufać własnej siostrze?

Phoebe Locke, brytyjska pisarka znana w świecie literackim pod swoim prawdziwym nazwiskiem – Nicci Cloke, jako prowadząca salon literacki Speakeasy, pisząc „Lipcowe dziewczyny” skupiła się na psychologicznej stronie zbrodni. To jeden z tych thrillerów, które nie muszą epatować brutalnością czy drastycznymi opisami, by wywoływać ciarki na plecach. Mroczna, gęstniejąca atmosfera sączy się z kart tej książki, wciągając czytelnika w kryminalną zagadkę. I prowokując pewne przemyślenia, ponieważ Phoebe Locke trzon swej opowieści oparła na idei zaufania, jakim niemal każdy człowiek darzy członków swojej rodziny, sądząc, że nie mogliby oni dopuścić się zbrodni. Opowiadając o swoich bohaterach tak naprawdę zostawia czytelnika z zawieszonym między wierszami pytaniem: czy ty także bezgranicznie wierzyłbyś w niewinność swoich bliskich?

Opowiadając o swoich bohaterach autorka zostawia czytelnika z zawieszonym między wierszami pytaniem: czy ty także bezgranicznie wierzyłbyś w niewinność swoich bliskich?

Dziesięciolatka Addie wierzy. W naiwności dziecka jest przekonana, że podejrzane symptomy na pewno da się wyjaśnić w jakiś racjonalny sposób. Gdy jednak w skrytce ojca dziewczęta znajdują portfel zamordowanej dziewczyny, o której wiedzą z mediów, sprawy radykalnie się komplikują. I tak będzie do ostatniej strony powieści, gdyż autorka bardzo zręcznie wyprowadza czytelnika na manowce. Pozwala mu sądzić, że poznał już rozwiązanie zagadki, by następnie zaskoczyć go kolejnymi szczegółami, które zmieniają ogląd sprawy i powodują, że fabuła toczy się zupełnie nowym torem.

Powieść „Lipcowe dziewczyny” to psychologiczny thriller, klimatyczna i mrożąca krew w żyłach opowieść, bardzo angażująca czytelnika emocjonalnie, zanurzająca go głęboko w świecie Addie i jej dysfunkcyjnej rodziny. Tym, co wyróżnia tę powieść z pewnością są jej bohaterowie, zwłaszcza wspomniana już Addie. To dziewczynka dorastająca w zubożałej londyńskiej dzielnicy, przekonana, że matka porzuciła ją w dzieciństwie, wychowywana głównie przez starszą siostrę z okazjonalnym udziałem ojca taksówkarza, który pracuje na okrągło i którego praktycznie ciągle nie ma w domu. Realia jej niewesołego dzieciństwa są w powieści dominującym czynnikiem, który tworzy emocjonalną więź czytelnika z tą bohaterką. Czytając, zaczynamy jej kibicować w rozwiązaniu zagadki, zdając sobie sprawę, że nawet najgorsza prawda jest lepsza od kłamstw i niedomówień.
Robert Wiśniewski

Phoebe Locke, Lipcowe dziewczyny, Przekład: Bartłomiej Nawrocki, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 14 lipca 2021
 
 

Lipcowe dziewczyny

Phoebe Locke
Lipcowe dziewczyny
Przekład: Bartłomiej Nawrocki
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 lipca 2021
 

Z każdą z nich dzieli taką chwilę. To spoj­rze­nie, gdy wie­dzą, że to koniec. Lubi patrzeć, jak wresz­cie dociera do nich, jak godzą się z tym, że nie ma już ucieczki. Samo to uczu­cie jest elek­try­zu­jące. Za każ­dym razem trzyma je bli­sko sie­bie. Tuli je deli­kat­nie i ogar­nia go spo­kój.

To ten spo­kój, myśli cza­sem, jest tym, czego naprawdę pra­gnie. Chwilą wytchnie­nia, gdy towa­rzy­sząca mu furia nagle gaśnie. Tego spo­koju nie star­cza na długo, ni­gdy. I gdy furia ude­rzy znowu, a nie­na­wiść prze­szyje go od stóp do głów, zatę­skni za tym momen­tem. Będzie pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, jak się czuł, gdy je zabi­jał. Spró­buje się tym poży­wić. Ale szybko – zbyt szybko – zacznie odli­czać, cze­kać, aż dobie­gną końca zimne mie­siące, zga­sną świą­teczne świa­tełka, miną ponure pierw­sze tygo­dnie nowego roku i z wolna prze­bu­dzi się wio­sna.

Szybko zaczyna wyglą­dać dnia, kiedy będzie mógł wziąć następną.

2005
PRZED

1

Wszystko zaczęło zmie­niać się latem, kiedy skoń­czy­łam dzie­sięć lat. Wciąż miesz­ka­li­śmy w tym samym miesz­ka­niu, na dru­gim pię­trze gale­riowca przy Bri­xton Road, gdzie mogłam prze­sia­dy­wać na beto­no­wym bal­ko­nie i patrzeć na sunące obok dachy auto­bu­sów. Ale w tam­tym cza­sie coraz mniej czu­łam się tam jak w domu. Na pory­so­wa­nym kuchen­nym stole pię­trzył się stos rachun­ków, na któ­rych wid­niały czer­wone litery. Płaty lodu zsu­wały się po tyl­nej ścia­nie smut­nej i pustej lodówki. Tata był w pracy, gdy wycho­dzi­łam do szkoły i gdy z niej wra­ca­łam, a także przez całą noc; cze­kał przed szpi­ta­lami, barami i lot­ni­skami. Wszę­dzie, gdzie mógł spo­tkać kogoś na tyle zde­spe­ro­wa­nego, kto nie przej­mo­wałby się roz­bi­tym bocz­nym luster­kiem i rzę­żą­cym sil­ni­kiem. I cho­inką zapa­chową dyn­da­jącą pod przed­nim luster­kiem w miej­scu, w któ­rym powinna znaj­do­wać się licen­cja.
Jes­sie także zaczęła wię­cej pra­co­wać. Sklep z peru­kami mie­ścił się w arka­dach pod torami kole­jo­wymi, gdzie pociągi dud­niły nam nad gło­wami. Jes­sie poma­gała w jego pro­wa­dze­niu, odkąd skoń­czyła pięt­na­ście lat. Zabie­rała mnie cza­sem ze sobą, jeśli Laine miała dobry humor. Pozwa­lały mi sie­dzieć na zaple­czu i prze­bie­rać pal­cami w naelek­try­zo­wa­nych akry­lo­wych wło­sach, aż te prze­sta­wały iskrzyć. Zada­niem Jes­sie było wypa­ko­wy­wać je z folii i roz­cze­sy­wać, tak żeby Laine mogła je od razu wysta­wić. Na bia­łych sty­ro­pia­no­wych gło­wach, sto­ją­cych w witry­nie i cią­gną­cych się rzę­dami wzdłuż ścian, dziew­czyny ukła­dały pełne peruki, a w szkla­nych szaf­kach i na sto­ja­kach – pasemka do prze­dłu­ża­nia. Laine miała do mnie sła­bość. Zosta­wiała mi stare maga­zyny, sia­dała i sty­li­zo­wała moje włosy w skom­pli­ko­wane fry­zury. Jej dłu­gie paznok­cie łasko­tały mnie po skó­rze głowy. Ale jesz­cze bar­dziej kochała moją sio­strę. Długo zajęło mi zro­zu­mie­nie, że sklep był za mały, by tak czę­sto pra­co­wały w nim dwie osoby. Nawet przed tam­tym latem prze­waż­nie były­śmy tam tylko my, ni­gdy nie widzia­łam tam żad­nych klien­tów. Laine nie potrze­bo­wała Jes­sie. Praw­do­po­dob­nie przez więk­szość tygo­dni nie mogła sobie pozwo­lić, żeby jej pła­cić, ale mimo to w każdy pią­tek wrę­czała mojej sio­strze małe brą­zowe koperty. Kochała nas albo było nas jej żal – zawsze mia­łam pro­blem, by to roz­róż­nić.
Czę­sto, gdy zamy­kały sklep, Laine wycią­gała alko­hol z szafki pod kasą. Razem z Jes­sie sia­dały na wysta­wo­wej gablo­cie, machały nogami i kazały mi przy­mie­rzać perukę za peruką. Po paru minu­tach nabie­ra­łam śmia­ło­ści i para­do­wa­łam w tę i z powro­tem w szpil­kach Laine, a one zwi­jały się ze śmie­chu. Laine była jedyną osobą, poza Jes­sie, która była w sta­nie mnie do tego zachę­cić. Ale nawet to nie mogło trwać wiecz­nie.
Jej brat poja­wił się w sobotę, przy­no­sząc kar­to­nowe pudełko, zawil­got­niałe z jed­nej strony od spodu, i posta­wił je na ladzie. Sie­dzia­łam na swoim krze­sełku na cia­snym zaple­czu, ale drzwi były otwarte. Laine wyszła na lunch. Jes­sie stała za kasą, a ja patrzy­łam, jak natych­miast unio­sła ręce, by popra­wić włosy, i jak oparła się na ladzie, sta­jąc jedną stopą na pal­cach.
Jego włosy były ciem­niej­sze niż Laine, która far­bo­wała się na kar­me­lowo; gęste czarne loki miał krótko ostrzy­żone. Nosił lustrzane pilotki, mie­niące się na żółto-nie­bie­sko, miał ostre rysy twa­rzy. Pochy­lił głowę, żeby oku­lary zsu­nęły się z jego nosa, a on mógł przyj­rzeć się dobrze mojej sio­strze.
– Hej – powie­dział łagod­nym i niskim gło­sem. – Jest Laine?
Jes­sie wzru­szyła ramio­nami i spoj­rzała na niego obo­jęt­nie. Ale ze swo­jego miej­sca mogłam dostrzec, jak ner­wowo ude­rzała stopą o pod­łogę. Jej włosy wła­śnie odra­stały – mysie przy gło­wie, żół­ta­wo­białe na całej dłu­go­ści – ale ponie­waż Laine aku­rat bawiła się swo­imi nowymi pro­stow­ni­cami, były błysz­czące i gład­kie, co sta­no­wiło nie lada wyczyn.
– Wyszła – odpo­wie­działa, a potem wska­zała na pudełko. – Co to?
– Towar – rzu­cił i zdjął oku­lary. – Ty jesteś Jess, nie?
– Jes­sie.
Cie­szy­łam się, że to powie­działa. Że go popra­wiła. Tata cały czas mówił na nią Jess – Jes­sica, kiedy jej doku­czał, był pijany lub zde­ner­wo­wany – i ni­gdy go nie popra­wiała. Nie podo­bało mi się to. Tata wybrał jej imię, ale to mama skró­ciła je do „Jes­sie”.
– No tak, Jes­sie. Jestem młod­szym bra­tem Laine.
– Elliott. Tak, wiem.
Teraz spoj­rzał na nią ina­czej, a w kąci­kach jego ust poja­wił się lekki uśmiech. Twarda sko­rupa, którą się ota­czała, czę­sto zdu­mie­wała ludzi.
– Nikt mnie tak nie nazywa – powie­dział.
– Laine tak.
Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, do środka weszła jego sio­stra. W jed­nej ręce trzy­mała otwartą puszkę coli, w dru­giej do połowy zje­dzoną kanapkę.
– Och – przy­wi­tała go. – Przy­sze­dłeś wcze­śniej.
Jes­sie odsu­nęła się prędko, jak ktoś nie­mal zła­pany na gorą­cym uczynku. Zaczęła wyrów­ny­wać głowy za kasą i szczot­ko­wać włosy, więc tylko ja widzia­łam, jak Elliott gapi się na Jes­sie, igno­ru­jąc traj­ko­czącą Laine.
Jej pierw­szy chło­pak, o któ­rym mi powie­działa, zerwał z nią parę mie­sięcy wcze­śniej. Tego dnia ode­brała mnie ze szkoły i kiedy wra­ca­ły­śmy do domu, dostała ese­mesa. Wciąż pamię­tam, jak wtedy wyglą­dała: krótka żółta koszulka odsła­nia­jąca jej szczu­pły brzuch, fio­le­towe air maksy z flu­ore­scen­cyj­nymi sznu­rów­kami, ciemny kok z wysta­ją­cymi spod spodu koń­ców­kami wło­sów. Kol­czyk w nosie był nowy, ale nie nosiła go zbyt długo; trze­cie małe kółko w lewym uchu było czer­wone i chro­po­wate. O mnie dbała bar­dzo, a o sie­bie pra­wie w ogóle. Pamię­tam, jak wzru­szyła ramio­nami i scho­wała tele­fon do kie­szeni. I to, jak parę minut póź­niej wysy­czała pod nosem: „Pizda”.
– Wszystko w porządku? – zapy­ta­łam.
Wzięła mnie za rękę, ści­snęła ją i puściła.
– Jedyną osobą, któ­rej możesz zaufać, jestem ja, okej? – odpo­wie­działa. – Ja i ty, to wszystko.
Del­lar – miał rację, jedyną osobą, która zwra­cała się do niego po imie­niu, była Laine – wró­cił do sklepu kilka dni póź­niej. Sta­ły­śmy na zewnątrz, a Laine zamy­kała na kłódkę antyw­ła­ma­niowe rolety, zbłą­kana czer­wona akry­lowa nić wciąż tkwiła w moich wło­sach, nie­bie­ska spły­wała w dół po mojej szkol­nej spód­nicy. Jes­sie śmiała się, zasła­nia­jąc twarz ręką, kiedy opo­wia­dała nam o jakimś chło­paku, któ­rego spła­wiła poprzed­niego wie­czoru. Ten aspekt naszej rela­cji był dziwny – była dla mnie jak matka, ale jed­no­cze­śnie wciąż miała sie­dem­na­ście lat. I jako sie­dem­na­sto­latka wycho­dziła tuż po tym, jak poło­żyła mnie spać, a potem budziła się w łóżku sto­ją­cym metr od mojego, z nie­zmy­tym maki­ja­żem, a jej poroz­rzu­cane ciu­chy zna­czyły szlak od drzwi do poduszki. Miała sie­dem­na­ście lat, ale mimo to budziła mnie do szkoły i przy­go­to­wy­wała mi śnia­da­nie.
– Śnia­da­nie to naj­waż­niej­szy posi­łek w ciągu dnia – mawiała, robiąc omlet z jed­nego jajka i ostat­niego pla­sterka szynki. Minęły rok czy dwa, zanim zaczęła doda­wać: – Tak przy­naj­mniej twier­dziła mama.
Kiedy Laine zatrza­snęła ostat­nią kłódkę, usły­sza­ły­śmy, jak spo­kojny i nie­ustę­pliwy rytm kro­ków prze­bija się przez szum pociągu nad naszymi gło­wami i stu­kot krat z mię­snego po dru­giej stro­nie ulicy. Obró­ci­ły­śmy się i zoba­czy­ły­śmy, jak do nas pod­cho­dzi. Let­nie słońce cho­wało się już za łukami. Atlan­tic Road pre­zen­to­wała się naj­le­piej w takim przy­ga­szo­nym poma­rań­czo­wym świe­tle. Wszyst­kie trzy odbi­ja­ły­śmy się w nie­bie­skich szkłach jego oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.
– Hej – przy­wi­tała się Jes­sie, kiedy pod­szedł bli­żej i tylko się do niej uśmiech­nął.
Laine cmok­nęła z dez­apro­batą, ale wzięła mnie za rękę.
– Odpro­wa­dzę Addie do domu.
Kiedy odcho­dzi­ły­śmy, spoj­rza­łam nie­śmiało na Laine. Z pro­filu jej twarz wyglą­dała na łagod­niej­szą, mniej onie­śmie­la­jącą. Teraz, gdy szły­śmy tylko we dwie, wyda­wała się spo­koj­niej­sza.
– Czy twój brat lubi Jes­sie? – zapy­ta­łam, a ona popa­trzyła na mnie z poli­to­wa­niem.
– Skar­bie – powie­działa. – Elliott lubi wszyst­kich.
Prze­szły­śmy przez ulicę i zna­la­zły­śmy się na osie­dlu.
– Ona go lubi – rzu­ci­łam na próbę.
Gdy Laine nie odpo­wie­działa, zamar­łam.

2

Od tam­tej pory Del­lar był z nami cały czas. Razem z Jes­sie cze­kał na mnie pod szkołą. Krę­cił się po skle­pie, kiedy sie­dzia­łam na zaple­czu, zbyt prze­stra­szona, żeby do nich wyjść. Był przy nas póź­nym wie­czo­rem i wcze­snym ran­kiem, a także w jasną noc pomię­dzy nimi, kiedy prze­wra­ca­łam się we śnie i widzia­łam nie jedno, lecz dwa ciała na poje­dyn­czym łóżku Jes­sie. Jego zapach, ostry i czy­sty, kom­plet­nie róż­niący się od zapa­chu naszego ojca, wsią­kał we wszystko.
O dziwo, tata zda­wał się nie mieć nic prze­ciwko Del­la­rowi lub w ogóle go nie zauwa­żał. W moich wspo­mnie­niach z tam­tych mie­sięcy tata w ogóle rzadko się poja­wiał. Zawsze pra­co­wał nocami i o nie­ludz­kich porach, ale wtedy były to dłuż­sze, dziw­niej­sze zmiany. Nie było go przez dwa dni, następ­nie wra­cał do domu i spał kilka godzin, gdy Jes­sie, Del­lar i ja oglą­da­li­śmy tele­tur­nieje albo Ugo­to­wa­nych, po czym znowu wycho­dził. Dowie­dzia­łam się wtedy od Jes­sie, która fil­tro­wała dla mnie infor­ma­cje, i z pod­słu­cha­nych roz­mów, że musiał oddać czarną tak­sówkę i miał jakieś pro­blemy w pracy. Wie­dzia­łam, że kupił auto od kolegi z pubu, gra­na­to­wego forda mon­deo z mięk­kimi sza­rymi sie­dze­niami, prze­siąk­nię­tego ciężką wonią papie­ro­sów, któ­rej nie dały rady zama­sko­wać ani trzy, ani cztery, ani osta­tecz­nie nawet pięć cho­inek zapa­cho­wych. Dziś już wiem, że jeź­dził tym autem jako nie­le­galną tak­sówką. Wtedy koja­rzy­łam tylko, że na wszyst­kich koper­tach z nie­otwar­tymi rachun­kami wid­niały czer­wone litery, a tata wra­cał do domu na te dwie lub trzy godziny snu tylko dla­tego, że zasy­piał za kół­kiem. Wie­dzia­łam rów­nież – od zawsze – że nie wolno nam było roz­ma­wiać o pie­nią­dzach w jego obec­no­ści. A tak naprawdę naj­le­piej było nie odzy­wać się przy nim wcale. Bez­piecz­niej.
Powinno mnie iry­to­wać, że nagle musia­łam dzie­lić się z kimś uwagą Jes­sie. Od dawna była jedyną osobą, którą inte­re­so­wało, co nosi­łam, co jadłam, czy uczy­łam się pil­nie, czy nie. To ona pod­grze­wała ręcz­nik na ledwo grze­ją­cym kalo­ry­fe­rze, kiedy ja sie­dzia­łam w przy­go­to­wa­nej przez nią kąpieli. To ona otu­lała mnie koł­drą i mówiła, że mnie kocha, kiedy powoli zasy­pia­łam. A potem poja­wił się Del­lar. Sie­dział mię­dzy nami na kana­pie albo obok mnie przy stole – wpa­trzony w Jes­sie, która krę­ciła patel­nią nad pal­ni­kiem. Cze­kał cier­pli­wie w dużym pokoju, aż ona powie mi „dobra­noc” i zgasi świa­tło, zanim z nim wyj­dzie.
A jed­nak jego zacho­wa­nie spra­wiało, że trudno było być o niego zazdro­snym. Opo­wia­dał o tym, co mnie inte­re­so­wało, a o czym wcze­śniej wspo­mniała mu Jes­sie: o dino­zau­rach, kosmo­sie, syre­nach i naj­roz­ma­it­szych spo­so­bach na jedze­nie plac­ków ziem­nia­cza­nych. Pew­nego wie­czoru, kiedy Jes­sie suszyła włosy w naszym pokoju po tym, jak roz­ja­śniła je po raz pierw­szy od tygo­dni, Del­lar odwró­cił się do mnie w trak­cie prze­rwy na reklamy.
– Co czy­tasz?
Leża­łam bokiem w fotelu taty, z nogami prze­wie­szo­nymi przez pod­ło­kiet­nik i książką opartą na kola­nach.
– Paję­czynę Char­lotty – odpo­wie­dzia­łam, poka­zu­jąc mu żółtą ilu­stro­waną okładkę. Pocho­dziła z wiel­kiej sterty ksią­żek, które parę lat temu Jes­sie wycią­gnęła dla mnie z komody. Na wewnętrz­nej stro­nie okładki w każ­dej z nich napi­sano sta­ran­nie ołów­kiem: „Eli­za­beth Addi­son”. Paję­czynę czy­ta­łam już wtedy czwarty lub piąty raz. Po pro­stu lubi­łam mieć ją przy sobie.
– O, czy­ta­łem ją – powie­dział nie­spo­dzie­wa­nie. – To była ulu­biona książka Laine, kiedy byli­śmy mali. To ta z pają­kiem, prawda? I świ­nią?
– Tak! – Wypro­sto­wa­łam się natych­miast i spoj­rza­łam na niego poważ­nie, ści­ska­jąc książkę. – Jest taka dobra. Ale ma bar­dzo smutne zakoń­cze­nie.
– Pamię­tam – zaśmiał się. – Nasza mama pła­kała, kiedy czy­tała nam tam­ten frag­ment.
Zain­te­re­so­wana, wyobra­zi­łam go sobie pod koł­drą z młod­szą Laine, wtu­lo­nych w matkę, któ­rej twa­rzy nie mogłam dostrzec. Dzięki temu polu­bi­łam go jesz­cze bar­dziej, a jed­no­cze­śnie mu nie zazdro­ści­łam. Bo wcze­śniej, zanim nauczy­łam się czy­tać, to wła­śnie Jes­sie czy­tała mi bajki. Cho­wa­ły­śmy się we dwie pod pościelą z latarką. Nie wie­rzy­łam w to, że ktoś mógł robić to lepiej.
– Jakie książki jesz­cze lubi­łeś w dzie­ciń­stwie? – zapy­ta­łam, a on uśmiech­nął się, prze­cią­gnął i roz­siadł się wygod­niej na wytar­tej kana­pie.
– To będzie długa lista – zapo­wie­dział. – Gotowa?
Kilka tygo­dni póź­niej, w nie­dzielę, sie­dzie­li­śmy we trójkę na naszych tra­dy­cyj­nych miej­scach na sofie. Tale­rze po śnia­da­niu wciąż stały na pod­ło­dze, choć było już dobrze po połu­dniu. Zbie­ra­łam się na odwagę, żeby powie­dzieć Del­la­rowi, co myśla­łam o jed­nej z ksią­żek z jego listy. Cho­dziło o Matyldę, która podo­bała mi się bar­dziej niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­łam. I wła­śnie wtedy usły­sze­li­śmy, jak tata otwiera drzwi od sypialni; po chwili w kory­ta­rzu roz­le­gły się jego nie­równe kroki. Zer­k­nę­łam na Jes­sie, ale ona wpa­try­wała się zawzię­cie w tele­wi­zor. Widzia­łam, jak zadrżały kąciki jej ust. Nie spo­dzie­wała się, że wsta­nie o tej porze.
W ciszy nasłu­chi­wa­li­śmy, jak mam­ro­tał do sie­bie, wsta­wia­jąc do zlewu zatłusz­czoną patel­nię i talerz. Lodówka otwo­rzyła się, a potem zamknęła z hukiem. Zaci­snę­łam pię­ści, żeby się nie wzdry­gnąć.
– Jes­sica! – Jego kroki zadud­niły w kory­ta­rzu. – Czemu nie ma nic do żar­cia?
Jes­sie popa­trzyła na Del­lara, pode­rwała się i wyszła z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.
– Prze­pra­szam – mówiła cicho, jakby to miało skło­nić go do tego samego. – Zro­bię ci coś. Posprzą­tam.
– Oczy­wi­ście, że kurwa posprzą­tasz! – Trza­snęła szafka, roz­legł się pusty dźwięk, jakby coś się prze­wró­ciło. – Nie myśl sobie, że będziesz tu sie­dzieć bez­czyn­nie cały dzień. – Jego głos nagle stał się przy­tłu­miony. Jes­sie zamknęła drzwi od kuchni. Pomy­śla­łam, że mu się to nie spodoba. To ukry­wa­nie go, to, że wsty­dzi się go przy gościu. Dobie­gło nas kolejne głu­che wal­nię­cie, tym razem ude­rzył w blat, wrzesz­cząc coś nie­zro­zu­miale.
Kiedy spoj­rza­łam na Del­lara, ten patrzył na mnie z zaci­śnię­tymi ustami.
– Chcesz iść na spa­cer? – zapy­tał, a ja przy­tak­nę­łam.
Wyszli­śmy z miesz­ka­nia, aku­rat kiedy coś się potłu­kło, tata odzy­wał się teraz ciszej, ale w spo­sób, który spra­wiał, że włosy sta­wały mi dęba. Minę­li­śmy tłum pró­bu­jący wejść do metra na sta­cji Bri­xton, gdzie połowa bra­mek była zamknięta. Prze­szli­śmy przez ulicę na rogu, koło McDo­nalda.
– Chcesz McFlurry? – zapro­po­no­wał Del­lar, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach. Miał na sobie tylko dżinsy i biały T-shirt mimo chłod­nego wia­tru. Wyglą­dał jak model. Znowu przy­tak­nę­łam.
– No to chodź – rzu­cił i pchnął podwójne drzwi.
W środku pano­wał tłok, jak zwy­kle, więc sta­nę­li­śmy w kolejce. Ręce Del­lara zwi­sały teraz luźno wzdłuż jego tuło­wia. Wbi­łam spoj­rze­nie w tablice z menu i nie odzy­wa­łam się sło­wem. Zasta­na­wia­łam się, co się dzieje w miesz­ka­niu, czy udało jej się zała­go­dzić sytu­ację tak, jak zazwy­czaj to robiła. Tata rzadko się na mnie zło­ścił. Ale z Jes­sie było ina­czej, zawsze zda­wała się go roz­cza­ro­wy­wać w spo­sób, który nie do końca rozu­mia­łam. I cho­ciaż trud­niej było mu wystra­szyć ją niż mnie, nie ozna­czało to, że nie pró­bo­wał.
Del­lar omiótł spoj­rze­niem swoje adi­dasy.
– Ty i Jes­sie jeste­ście dobrymi przy­ja­ciół­kami, co?
– Naj­lep­szymi – zgo­dzi­łam się.
– Wiesz, że ona cię kocha, prawda?
Przy­tak­nę­łam jesz­cze raz, ale tym razem odwró­ci­łam głowę.
Poło­żył mi dłoń na ple­cach, jego dotyk był chłodny i miękki.
– Chcę tylko, żebyś wie­działa, że nie zamie­rzam tego zmie­niać.
Pod­nio­słam na niego wzrok, ale nic nie powie­dzia­łam.
– Pomy­śla­łem po pro­stu – dodał – jeśli oczy­wi­ście mia­ła­byś na to ochotę… Może mogli­by­śmy się przy­jaź­nić we trójkę?
W tym momen­cie rodzina przed nami ode­szła, ści­ska­jąc brą­zowe torby z zamó­wie­niem, więc zro­bi­li­śmy krok do przodu, zanim zdą­ży­łam odpo­wie­dzieć. Kiedy wyszli­śmy z McDo­nalda z wil­got­nymi kub­kami lodów w dło­niach i kolo­ro­wymi cukier­kami zgrzy­ta­ją­cymi mię­dzy zębami, zro­biło mi się cie­plej.
To były małe rze­czy, ale ponie­waż Del­lar i Laine mieli sied­mio­let­niego przy­rod­niego brata Lloyda, oby­dwoje wie­dzieli, że to wła­śnie takie małe rze­czy mają naj­więk­sze zna­cze­nie. Któ­re­goś wie­czoru Del­lar przy­niósł mi trzy pierw­sze tomy Harry’ego Pot­tera – strony były mięk­kie i poza­gi­nane, w dodatku pach­niały moim uko­cha­nym kurzem z biblio­teki. Napra­wił nasz odtwa­rzacz DVD, a potem usiadł i obej­rzał ze mną wszyst­kie trzy Parki Juraj­skie, a Jes­sie, choć krę­ciła głową i wier­ciła się, też była zado­wo­lona. Zawsze pamię­tał, co mia­łam aku­rat w szkole, i ni­gdy nie zapo­mi­nał zapy­tać, jak mi poszło. No i umiał ryso­wać, to naj­waż­niej­sze. Ryso­wa­nie przy­cho­dziło mu bez kom­plet­nie żad­nego wysiłku, zresztą jak wszystko, ale był przy tym naprawdę sku­piony – wyglą­dał wtedy zupeł­nie ina­czej – dzięki czemu jego rysunki były wyjąt­kowe. Uwiel­biał szki­co­wać, choć uwa­żał tę czyn­ność za bez­u­ży­teczną. Ale jeśli Jes­sie szy­ko­wała się, nagrze­wa­jąc pro­stow­nicę, łatwo było go prze­ko­nać, żeby zatrzy­mał film i nary­so­wał mi Spi­der-Mana albo Nemo – a wie­czo­rami, kiedy Jes­sie nie zwra­cała spe­cjal­nej uwagi na to, co oglą­damy – Ter­mi­na­tora. Trzy­ma­łam te szkice pod łóż­kiem, sto­sik rósł, a ja coraz bar­dziej lubi­łam Del­lara. Któ­re­goś dnia, pod­czas jed­nej z tych nie­licz­nych oka­zji, kiedy spę­dza­ły­śmy wie­czór w domu same, zda­łam sobie sprawę, że za nim tęsk­nię.
Naza­jutrz mieli swoją pierw­szą poważną kłót­nię.
Sie­dzia­łam w wan­nie, woda była już let­nia, a skóra na moich pal­cach zro­biła się pomarsz­czona i biała. Nie chcia­łam wycho­dzić na zimno, nagrzany ręcz­nik wisiał zbyt daleko, bym mogła po niego się­gnąć. Zanu­rzy­łam głowę pod wodę, słu­cha­jąc pokrze­pia­ją­cego dud­nie­nia ich gło­sów, które docie­rało do mnie podob­nie jak cicha muzyka z tele­wi­zora. Dopóki nie wypły­nę­łam na powierzch­nię, żeby nabrać powie­trza. Wtedy oka­zało się, że Jes­sie była wście­kła.
– Nie mogę tam iść. Do piątku nie mam żad­nych pie­nię­dzy, mówi­łam ci już.
– Wylu­zuj. – Del­lar wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany. – Serio, ogarnę to. To mój kolega, otwo­rzyli się w zeszłym tygo­dniu. Będzie faj­nie.
– Nie chcę, żebyś znowu pła­cił. – Sły­sza­łam, że Jes­sie sta­rała się zapa­no­wać nad gło­sem, żeby brzmieć uprzej­mie. Była dobra w ukry­wa­niu swo­ich emo­cji. Robiła to przy mnie cały czas. – Pój­dziemy w week­end.
– To tylko parę drin­ków, nic wiel­kiego.
Wes­tchnę­łam i zanur­ko­wa­łam z powro­tem. Nie chcia­łam słu­chać, jak bar­dzo jej nie rozu­mie.
Choć może rozu­miał ją lepiej niż ja; a może z nim było po pro­stu ina­czej. Kiedy w końcu wyszłam z wanny i wło­ży­łam piżamę, usły­sza­łam, jak krzą­tała się po pokoju, szy­ku­jąc się do wyj­ścia.
Tam­tej nocy pozwo­liła zabrać się na kilka drin­ków i wła­śnie wtedy dotarło do mnie, że coś się zmie­nia. Może Jes­sie po raz pierw­szy była gotowa, by ktoś się nią zaopie­ko­wał.

 
Wesprzyj nas