Kiedy arktyczna przygoda zamienia się w koszmar… “Na zawsze w lodzie” to pełna dramatyzmu opowieść o zorganizowanej w 1845 roku brytyjskiej ekspedycji pod dowództwem sir Johna Franklina.


Na zawsze w lodzieCelem wyprawy było odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego, czyli morskiej drogi z Europy do Azji, wiodącej przez ekstremalnie niegościnny Ocean Arktyczny. Oba statki podróżników, Terror i Erebus, zniknęły bez śladu, a cała wyprawa zakończyła się gehenną i śmiercią wszystkich jej uczestników. W ślad za nimi ruszyły misje ratunkowe, a wiele lat później kolejne ekspedycje mające odkryć losy marynarzy.

Czy tylko niesprzyjająca pogoda i głód doprowadziły do tragedii? Każda z ówczesnych ekspedycji borykała się przecież z podobnymi problemami. Przeprowadzona w latach osiemdziesiątych XX wieku ekshumacja trzech członków załogi Franklina, których ciała przez 138 lat spoczywały w wiecznej zmarzlinie, rzuciła nowe światło na jedną z największych zagadek wypraw morskich. Odnalezienie kilka lat temu wraków obu statków również umożliwiło udzielenie odpowiedzi na wiele pytań.

“Na zawsze w lodzie” to trzymająca w napięciu historia biurokratycznej pychy, heroicznego męstwa, przerażającego kanibalizmu i możliwości ówczesnej nauki.

***

Saga o Franklinie była relacją kryjącą w sobie zagadkę, historią pełną domysłów i przypuszczeń, zbiorem pogłosek, legendą, heroiczną przygodą i hagiografią narodu. W książce Na zawsze w lodzie staje się powieścią detektywistyczną, tym bardziej trzymającą w napięciu, że prawdziwą.
Z przedmowy Margaret Atwood

Książka jest opowieścią o jeszcze jednym przykładzie złamania przez przyrodę aroganckiej buty człowieka ukształtowanego przez niezachwianą wiarę w postęp. Najnowocześniejsze w owym czasie sposoby konserwowania żywności, na których w dużej mierze oparto plany ekspedycji, stały się jedną z przyczyn katastrofy. Jest to również świetna ilustracja wykorzystania otwartego, interdyscyplinarnego podejścia badawczego do rozwiązywania zagadek przeszłości.
Prof. dr hab. Krzysztof Kubiak, politolog, historyk wojskowości (Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach)

Mrożąca krew w żyłach opowieść (…), gwarantująca czytelnikom lekturę do późna w nocy.
„Chicago Tribune”

Owen Beattie – professor emeritus Uniwersytetu Alberty. Jako antropolog sądowy prowadził wiele badań w Kanadzie i uczestniczył w akcjach humanitarnych oraz służących obronie praw człowieka w Rwandzie, Somalii i na Cyprze.

John Geiger – pisarz i dziennikarz, dyrektor generalny Królewskiego Kanadyjskiego Towarzystwa Geograficznego (Royal Canadian Geographical Society), Senior Fellow w Massey College Uniwersytetu Toronto, uhonorowany Medalem Polarnym. Prowadzi cykle wykładów między innymi dla The Explorers Club i The National Arts Club. Jego książki przetłumaczono na 14 języków. W Polsce ukazały się bestsellery: Ten, który zawsze jest z tobą, Ten trzeci oraz Na zawsze w lodzie. Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina.

Owen Beattie, John Geiger
Na zawsze w lodzie
Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina
Przekład: Aleksander Gomola
Z przedmową Margaret Atwood
seria Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 27 maja 2021
 
 

Na zawsze w lodzie


Fragment przedmowy Margaret Atwood

Mężczyzną na wspomnianym zdjęciu był John Torrington, jeden z trzech pierwszych nieszczęśników, którzy zginęli podczas tragicznej ekspedycji Johna Franklina w 1845 roku. Jej zamiarem było odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego prowadzącego do Azji i zaanektowanie go dla Wielkiej Brytanii; skutkiem – śmierć wszystkich uczestników. Torrington został pochowany w starannie przygotowanym grobie wykopanym głęboko w wiecznej zmarzlinie na brzegu Wyspy Beecheya będącej bazą Franklina podczas pierwszej zimy spędzonej w Arktyce. W sąsiednich grobach pochowano dwóch towarzyszy Torringtona, Johna Hartnella i Williama Braine’a. Zwłoki wszystkich trzech mężczyzn zostały starannie ekshumowane przez antropologa Owena Beattiego i jego zespół, co umożliwiło zgłębienie niewyjaśnionej od dawna tajemnicy: dlaczego wyprawa Franklina musiała zakończyć się tak tragicznie?

Poszukiwania pozostałych śladów po wyprawie, dokładne zbadanie trzech grobów i późniejsze odkrycia – wszystko to złożyło się na film dokumentalny, a później – po trzech latach od opublikowania w prasie wspomnianej fotografii – na książkę, którą trzymasz w ręce, drogi Czytelniku. To, że opowieść o ekspedycji będzie wzbudzać tak powszechne zainteresowanie jeszcze sto czterdzieści lat po tym, jak kapitan John Franklin zaopatrzył się w słodką wodę w Stromness na Orkadach, nim pożeglował ku swemu przeznaczeniu, jest dowodem niezwykłej mocy jego legendy.

Przez wiele lat legendę tę podtrzymywały nieznane losy wyprawy. Zaczęło się od tego, że dwa okręty Franklina o złowieszczych nazwach Terror i Erebus jakby rozpłynęły się w nicości. Nie został po nich żaden ślad i nawet po odkryciu grobów Torringtona, Hartnella i Braine’a nie znaleziono niczego więcej po ekspedycji. Niepewność, czy ktoś żyje, czy umarł, nigdy nie daje spokoju ludziom interesującym się losem takiej osoby. Tego rodzaju sytuacja zaburza nasze poczucie przestrzeni. Przecież ktoś taki gdzieś musi być, ale gdzie? Starożytni Grecy wierzyli, że jeśli zmarłym nie można było wyprawić pogrzebu, nie dostaną się do Hadesu; tacy zmarli pozostawali w świecie żywych jako niespokojne duchy. Podobnie jest z ludźmi, których losu nie znamy – ciągle nas prześladują. W czasach wiktoriańskich tego rodzaju sposób myślenia nie należał do rzadkości, czego najlepszym świadectwem jest poemat Tennysona In Memoriam – sztandarowy dla tamtej epoki przykład hołdu złożonego człowiekowi, którego życie pochłonęło morze.

Atrakcyjności historii Franklina przydawała sama Arktyka, która wchłonęła jego samego, okręty i jego ludzi. Jeśli nie liczyć wielorybników, w dziewiętnastym wieku niewielu Europejczyków wyprawiało się tak daleko na Północ, która pozostawała częścią świata przyciągającą opinię publiczną wrażliwą na ducha romantyzmu – miejscem, gdzie bohater mógł stawić czoła przeciwnościom, cierpieć straszliwie i na tytaniczne wyzwania odpowiedzieć nadludzką siłą ducha. Tak pojmowana Arktyka była krainą posępną i pustą, gdzie człowiek był zdany całkowicie na siebie, podobną do smaganych wiatrem wrzosowisk i groźnych w swoim majestacie gór – ulubionych krajobrazów miłośników rzeczy wzniosłych. Arktyka była ponadto obdarzonym nieznaną mocą Światem Nieziemskim, będącym w wyobraźni ludzi piękną i pociągającą, ale potencjalnie zgubną rzeczywistością z baśni, miejscem władania Królowej Śniegu, gdzie można było ujrzeć zjawiska świetlne nie z tej ziemi, lśniące pałace z lodu, zwierzęta jak ze snu – narwale, niedźwiedzie polarne, morsy – i jej podobnych do gnomów mieszkańców ubranych w dziwne futra. Zachowały się liczne rysunki z tamtego okresu będące świadectwem fascynacji tym miejscem. Społeczeństwo wiktoriańskie przepadało za wszelkiego rodzaju wróżkami, duszkami i podobnymi im istotami; ludzie tamtej epoki rysowali je i malowali, pisali o nich opowiadania, a czasami posuwali się nawet do tego, że zaczynali w nie wierzyć. Znali jednak dobrze obowiązujące zasady: ten, kto udawał się do innego świata, narażał się na wielkie niebezpieczeństwo. Mogły go pojmać jakieś nieludzkie stwory. Mógł wpaść w pułapkę. Mógł pozostać tam na zawsze, bez możliwości ucieczki.

***

Fragment rozdziału 6

Kraina terroru

Bez wątpienia surowe warunki arktyczne dały się najbardziej we znaki dwóm ekspedycjom poszukiwawczym sfinansowanym przez amerykańskiego filantropa Henry’ego Grinnella. Pierwsza, kierowana przez porucznika Edwina De Havena z amerykańskiej marynarki wojennej, który miał pod sobą dwa statki, Advance i Rescue, wyruszyła w maju 1850 roku i już w sierpniu została uwięziona w lodzie, i zmuszona do zimowania w przeraźliwie niskich temperaturach. Elisha Kent Kane, lekarz pokładowy pochodzący z bogatej filadelfijskiej rodziny, tak opisywał przerażające warunki, które musiała znosić załoga:
Na małej przestrzeni o kubaturze mniejszej niż ojcowska biblioteka tłoczy się trzydziestu trzech grubo ubranych mężczyzn. Jednym z nich jestem ja. Trzy piecyki, piec w kambuzie, trzy kaganki spalające niedźwiedzi tłuszcz płoną cały czas jak w świątyni Westy. Wilgotne futra, brudna wełniana odzież, zzute buty, chorzy ludzie, jedzenie, dym tytoniowy, efekty trawienia – wszystko to tworzy razem wyziewy otaczające mnie i wdzierające się we mnie. Godzina po godzinie, dzień po dniu, bez koi, na której mógłbym odpocząć, albo zasłony z koca, za którą mógłbym się schować. To wszystko składa się na rzeczywistość mojego obecnego domu.
W tej atmosferze przygnębienia już we wrześniu pojawiają się pierwsze objawy szkorbutu. Gdy nadchodzi Boże Narodzenie, wielu ludziom brakuje oddechu, a oficerowie dostrzegają dziwne, zauważone już także wcześniej przez brytyjskich polarników zjawisko, „nieokreślony głód” zwierzęcego tłuszczu. Kane opisuje „dziwną woskową bladość”, a nawet „upiorność” twarzy członków ekspedycji. Ludzie opowiadają, że mają bardzo wyraziste, dziwaczne sny. Jeden mówi na przykład, że znalazł „sir Franklina w pięknej zatoczce wysadzanej drzewkami pomarańczowymi”. Innemu śniło się, że poszedł niedaleko na pusty i pozbawiony życia brzeg wyspy i „wrócił obładowany arbuzami”. W styczniu zachorował także De Haven, który musiał z tego powodu zrezygnować z dowództwa. Uskarżał się między innymi na dotkliwy ból blizny na dłoni, pozostałości po linijce nauczyciela sprzed ćwierć wieku. W lutym dwunastu ludzi nie mogło się poruszać z powodu sztywnych i bolących nóg. Kończyły się zapasy zapobiegających szkorbutowi surowych ziemniaków i soku z limy, załoga jadła głównie solone mięso i konserwy. W maju udało się upolować dużo fok i morsów, co zapobiegło katastrofie.
Druga ekspedycja sfinansowana przez Grinnella, której dowódcą został tym razem Elisha Kent Kane, wyruszyła w 1853 roku i oficjalnie miała szukać w Cieśninie Smitha zaginionych okrętów Franklina, w rzeczywistości jednak była to niezbyt mocno skrywana próba dotarcia do bieguna północnego. Dla Kane’a była to pierwsza samodzielnie dowodzona wyprawa, a on sam wcale nie przypominał zaprawionego w trudach polarnika. Był mężczyzną o wątłej, a nawet filigranowej posturze, lecz ograniczenia fizyczne nadrabiał duchem nieustraszonego łowcy przygód – jego relacja z wyprawy przesycona jest romantyzmem. Gdy żeglował na północ Cieśniną Smitha, by dotrzeć do niezbadanego akwenu, który nazwany został jego imieniem, myślał z lubością o Arktyce jako „tajemniczym regionie terroru” przyrody. Załoga wybrała na miejsce zimowania zachodni brzeg Grenlandii i spędziła tam kilka miesięcy bezustannej męki. Co do jednego Kane miał rację. Musieli zmagać się z terrorem przyrody. Statek nie miał ociepleń chroniących przed zimnem, a Kane źle obliczył ilość wymaganego paliwa i w lutym zabrakło go, by topić lód na wodę do mycia. Wewnątrz statku Advance było tak zimno, że jednemu z członków załogi język przymarzł do brody.
Ponieważ ich prowiant składał się ze „zwykłych marynarskich zapasów”, przede wszystkim z pemmikanu i solonej wieprzowiny, wśród liczącej dwudziestu mężczyzn załogi pojawiły się bardzo poważne objawy szkorbutu, których narastanie Kane starannie notował. W lutym 1854 roku pisał, że „szkorbut i ogólne osłabienie pozbawiły mnie tchu”. W kwietniu wyruszył ze swoimi ludźmi na północ, w kierunku bieguna. Był to bardzo ryzykowny ruch, który szybko się zemścił, gdyż cały zespół musiał wkrótce zawrócić z powodu szkorbutu i odmrożeń. Samego Kane’a trzeba było nieść, był „prawie niewrażliwy na bodźce i opuchnięty nie do poznania z powodu szkorbutu”. Jego stan uznano za beznadziejny. Gdy dotarli do statku, byli w kompletnej rozsypce, rozkojarzeni i całkowicie we władaniu choroby. Mieli myśli samobójcze, gestykulowali i mówili do siebie. Statek „sprawiał wrażenie domu wariatów”. Tylko trzech członków załogi czuło się na tyle dobrze, że byli w stanie wykonywać codzienne obowiązki. Na dodatek pod pokładem rozmnożyły się szczury.
Na szczęście wraz z nadejściem letniej odwilży udręki zimy ustąpiły. Wysłano ludzi na polowanie i gdy wyprawa miała już dużo świeżego mięsa, wszyscy szybko wrócili do zdrowia. Lód jednak nie ustąpił i załoga zmuszona była spędzić drugą zimę w Arktyce.
Działający w stresie Kane nie sprawdził się w roli dowódcy. Wszystko go irytowało i jeśli akurat nie wszczynał kłótni z którymś ze swoich oficerów, zaczynał przechwalać się statusem swojej rodziny w Filadelfii lub podbojami miłosnymi. Swoje długie monologi wygłaszane w czasie posiłków okraszał łacińskimi wtrąceniami, wszystko dla dobra swoich ludzi, których uważał za stojących niżej od siebie w hierarchii społecznej. Chora i przymierająca głodem załoga (gdy mieli dobry dzień, jedli wnętrzności lisa; gdy mieli zły dzień, ssali tylko rękawice) z niedowierzaniem i pogardą przyglądała się dowódcy, który próbował im zaimponować, posługując się starożytnym językiem. Wkrótce zaczęli spiskować za jego plecami i we wrześniu siedmiu z nich zakomunikowało mu, że chcą porzucić statek i będą próbować dotrzeć do leżącego ponad tysiąc sto kilometrów na południe miasteczka Upernavik, najdalej na północ położonej duńskiej osady na Grenlandii. Kiedy jednak buntownicy ruszyli w drogę, bardzo szybko potwornie przemarznięci wrócili na statek i rzucili się do nóg Kane’a, błagając o litość, której ten zaiste nie miał dla nich zbyt wiele.
Gdy nastała druga zima, prawie całkiem skończył im się węgiel i Kane rozkazał palić drewnem ze statku. Zaczęli wyrywać deski z pokładu, porąbali reling i górne części masztów. Ponieważ nie zgromadzili jesienią dostatecznej ilości surowego mięsa, szkorbut zaatakował ich zimą ze zdwojoną siłą, przynosząc straszne objawy. Jednemu z mężczyzn oddzieliły się mięśnie otaczające kostkę, odsłaniając ścięgna i samą kość. Jedynym pożywieniem przeciwdziałającym szkorbutowi, jakie zostało im w grudniu, były obierki i dwanaście ziemniaków, które miały już trzy lata. Cała załoga była już poważnie chora, a Kane skonstatował zdumiony, że stan ich zdrowia był wyraźnie powiązany z dostępnością świeżego mięsa. Tak o tym pisał: „Nasza choroba to skutek naszego cywilizowanego sposobu odżywiania się; gdybyśmy mieli mnóstwo zamrożonego mięsa morsa, śmiałbym się w nos szkorbutowi”. Później tak wyraził się z podziwem o Inuitach: „Nasze wyprawy pokazały nam mąd­rość apetytu Eskimosów i niewielu spośród nas nie zjadłoby teraz z ochotą plastra foczego tłuszczu lub kawałka mięsa mrożonego morsa (…), które jako pożywny, dający ciepło i chroniący przed szkorbutem pokarm nie mają sobie równych”.
Uczestnicy innych wypraw poszukujących Franklina doszli do tego samego wniosku, a jeden z nich, lekarz pokładowy (na statkach Lady Franklin i Sophia) Peter Cormac Sutherland, pisał w 1852 roku, że gdyby Franklin chciał zwiększyć zapasy prowiantu, „bez wątpienia pomysłowość podpowiedziałaby mu, aby zrobił to, co Eskimosi praktykują już od tysięcy lat – konserwując za pomocą lodu pokarm zwierzęcy, taki jak mięso wieloryba, który można łatwo zdobyć latem i przechować w ten sposób na zimę”.
Sam Kane uświadomił to sobie poniewczasie. Wiosną 1855 roku stan zdrowia załogi sięgnął dna i kilku ludzi zmarło. W pewnym miejscu w dzienniku Kane pisze „moja załoga”, lecz zaraz potem poprawia się i dopisuje: „nie mam już żadnej załogi”. Odtąd zaczyna ich nazywać „lokatorami mojej koi”. Rzeczywiście, Kane był już wówczas w zasadzie sam. Ze wszystkich członków ekspedycji tylko on przetrwał zimę w jako takim zdrowiu. Przyczyna tego była prosta. Zaczął jeść szczury, które rozpleniły się na statku. Jego towarzysze, chociaż cierpieli głód, nie dali się namówić, by pójść jego śladem.
Wiosną natknęli się na nich mieszkający na Grenlandii Inuici i pomogli im zdobyć trochę świeżego mięsa morsa. Wkrótce potem zziębnięci i przemoczeni porzucili statek i ruszyli wzdłuż wybrzeża na południe, najpierw przez lód, a potem łodziami przez wodę. Po osiemdziesięciu czterech dniach dostrzegł ich duński statek i byli uratowani. W żadnym stopniu nie przyczynili się do rozwiązania zagadki zniknięcia Franklina, bo niby jak mieliby to zrobić? Znajdowali się ponad tysiąc sześćset kilometrów od miejsca, w którym wreszcie zlokalizowano ostatnie ślady po wyprawie.

 
Wesprzyj nas