Powieść “Sto lat Lenni i Margot” to niezwykły debiut pokazujący, że różnica wieku nie musi być barierą dla przyjaźni i więzi, mogących przeciwdziałać izolacji i samotności w trudnych chwilach. To wzruszająca i poruszająca opowieść o optymizmie do samego końca, nadziei i pogodzeniu się z własną śmiertelnością.


Siedemnastoletnia Lenni cierpi na śmiertelną chorobę i nie pozostało jej już zbyt wiele czasu. Jednak dziewczyna, pomimo niedomagań ciała i spustoszenia, jakie w jej organizmie czynią leki – chce żyć i żyje, nawet jeśli jest to egzystencja w szpitalu, z jego regułami, ograniczeniami i przepracowanym personelem. Poza tym Lenni ma przyjaciół, ludzi, którzy kochają ją za optymizm, humor i pogodę ducha, które dziewczyna wnosi do ich życia.

Osiemdziesięciotrzyletnia Margot przebywa w tym samym szpitalu z powodu problemów z sercem, które wymagają kolejnych operacji. Lenni i Margot po raz pierwszy spotykają się, gdy Margot próbuje wyłowić coś z kosza na śmieci, a Lenni odwraca uwagę pielęgniarza i pielęgniarki, aby starsza pacjentka mogła zrobić to, co zamierzała. To pierwszy krok do przyjaźni obu kobiet.

Sama obecność Lenni, jej ciekawość, dociekliwość, życzliwość w stosunku do otoczenia i pomysłowość wprowadzają w szpitalne życie sporo chaosu i zamieszania, ale jednocześnie przyciągają krąg przyjaciół, który przeciwdziała izolacji i samotności dziewczyny, będący namiastką rodziny, której tak naprawdę nie miała. Wokół Lenni, oprócz Margot, pojawiają się szpitalny kapelan ojciec Arthur, Nowa Pielęgniarka, portier Paul, prowadząca zajęcia plastyczne Pippa czy ochroniarz Sunny.

Później Lenni zapisuje się na prowadzone w szpitalu w ramach arteterapii zajęcia plastyczne dla osiemdziesięciolatków, aby móc spędzać czas z Margot. Lenni zauważa, że łączny wiek jej i Margot sumuje się do stu lat i wpada na inspirujący pomysł namalowania obrazu na każdy rok ich życia, pokazującego kluczowe zdarzenia, które je spotkały. Dzięki temu ich szpitalne losy splatają się ze sobą coraz ściślej. Spędzają ze sobą coraz więcej czasu, razem malują na zajęciach plastycznych, a Lenni zostaje honorowym członkiem grupy artystycznej osiemdziesięciolatków.

Margot i Lenni zaczynają rysować, malować i opowiadać historie o latach swojego życia. Margot jest utalentowaną artystką, ale jej zadanie jest trudniejsze – musi wykonać osiemdziesiąt trzy obrazy. Lenni, mimo że nie ma takiego talentu artystycznego, jak starsza przyjaciółka, stara się zobrazować wspomnienia ze swojego siedemnastoletniego życia, tak jak potrafi.

Starsza kobieta opowiada historie związane ze swoimi obrazami, komentuje je, dzieli się refleksjami i bogatym doświadczeniem życiowym. Lenni skrzętnie zapisuje opowieści Margot, o podróżach, losach ukochanego ojca, nieodwzajemnionej młodzieńczej miłości i kolejnym udanym długoletnim związku. Z kolei Lenni w swoich pracach stara się opowiedzieć o dzieciństwie, swoim pierwszym pocałunku, problemach ze zdrowiem psychicznym jej matki, ojcu, który ostatecznie ją opuścił i ciągłym byciu życiowym outsiderem.

Marianne Cronin wykreowała niesamowite i złożone postaci, zapadające w pamięć czytelnika od pierwszych chwil lektury.

Dzięki obrazom i opowieściom Margot Lenni jest w stanie żyć życiem, którego nigdy nie będzie miała, przeżywając radości, miłość, straty i smutek ciekawego życia starszej przyjaciółki. Dla Margot z kolei to okazja do zastanowienia się nad tym, co minęło i co chce jeszcze zrobić w życiu, jeśli przetrwa kolejną operację.

Marianne Cronin wykreowała niesamowite i złożone postaci, zapadające w pamięć czytelnika od pierwszych chwil lektury. Lenni – bystra, spostrzegawcza, nadspodziewanie żywotna mimo toczącej ją śmiertelnej choroby i nad wiek dojrzała, która miała prawo być zgorzkniała i zła na świat, a jednak do każdej sytuacji podchodziła z optymizmem, poczuciem humoru, altruizmem, ciekawością i otwartością na przyjaźń i miłość. Ojciec Arthur zmuszony do przyznania, że nie zna odpowiedzi na fundamentalne filozoficzne pytania zadawane przez Lenni oraz Margot, dzieląca się z dziewczyną historią swojego życia, by dać młodej przyjaciółce chociaż namiastkę przeżyć, których nie będzie jej dane doświadczyć osobiście.

“Sto lat Lenni i Margot” to pięknie napisana, inspirująca, ciepła i autentyczna opowieść o nadziei, przeznaczeniu, mądrości i pogodzeniu się z własną śmiertelnością, skupiająca się na życiu pełnią życia, bez względu na to, ile czasu człowiekowi pozostało oraz o tym, że utrwalanie i dzielenie się z przyjaciółmi najlepszymi i najgorszymi wspomnieniami pomaga określić, jakie chwile w życiu były naprawdę cenne, a także pogodzić się z tymi, które były bolesne. Wanda Pawlik

Marianne Cronin, Sto lat Lenni i Margot, Przekład: Janusz Maćczak, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 7 lipca 2021
 

konkurs

 

Marianne Cronin
Sto lat Lenni i Margot
Przekład: Janusz Maćczak
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 7 lipca 2021
 
 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Lenni

Gdy mówią „terminalny”, przychodzi mi na myśl port lotniczy.
Widzę przestronną, wysoką, oszkloną halę terminalu, stanowiska odprawy z personelem w stosownych uniformach, czekającym, aby zapytać mnie o nazwisko, o to, dokąd lecę, czy osobiście spakowałam swoje bagaże i czy podróżuję samotnie.
Wyobrażam sobie pozbawione wyrazu twarze pasażerów wpatrzonych w ekrany informacyjne, rodziny ściskające się i zapewniające, że nie rozstają się na zawsze. I wyobrażam sobie pośród nich siebie, jak ciągnę walizkę na kółkach po lśniącej posadzce – tak lekko, bez wysiłku, jakbym płynęła w powietrzu – i sprawdzam na ekranie mój port docelowy.
Muszę otrząsnąć się z tych skojarzeń i pamiętać, że mnie dotyczy inne znaczenie słowa „terminalny”.
Obecnie zastąpiono je określeniem „ograniczający życie”. „Dzieci i młode osoby ze schorzeniami ograniczającymi życie…”
Pielęgniarka oznajmia łagodnym tonem, że szpital od niedawna oferuje porady psychologiczne dla młodych pacjentów ze schorzeniami „terminalnymi”. Zacina się i oblewa rumieńcem. „Przepraszam, miałam na myśli schorzenia ograniczające życie”. Pyta, czy byłabym tym zainteresowana. Psycholożka odwiedzałaby mnie przy moim łóżku albo mogłabym chodzić do specjalnej sali konsultacyjnej dla nastolatków. Mają tam teraz telewizor. Możliwości wydają się nieskończone, ale ten termin nie jest dla mnie niczym nowym. Spędziłam na tym lotnisku wiele dni. Całe lata.
A jednak wciąż nie odleciałam.
W milczeniu przyglądam się zegarkowi z gumowym paskiem, przymocowanemu odwrotnie do kieszeni na piersi pielęgniarki. Zegarek kołysze się przy każdym jej oddechu.
– Czy chciałabyś, żebym cię zapisała? Ta psycholożka, Dawn, jest naprawdę miła.
– Dzięki, ale nie. Stosuję obecnie własną formę psychoterapii.
Marszczy brwi i przechyla głowę na bok.
– Doprawdy?

Lenni i ksiądz

Udałam się na spotkanie z Bogiem, ponieważ to moje jedyne możliwe zajęcie tutaj. Powiadają, że umierasz, bo Bóg wzywa cię z powrotem do siebie, więc pomyślałam, że zapoznam się z nim zawczasu i będę miała to z głowy. Poza tym słyszałam, że personel ma obowiązek zezwolić na pójście do szpitalnej kaplicy każdemu, kto żywi przekonania religijne, a ja nie zamierzałam przepuścić okazji, by za jednym zamachem zobaczyć pomieszczenie, w którym jeszcze nie byłam, i spotkać Wszechmogącego.
Jakaś nieznana mi pielęgniarka o ciemnorudych włosach ujęła mnie pod ramię i poprowadziła korytarzami należącymi do martwych i umierających. Napawałam się każdym nowym widokiem, każdym nowym zapachem, każdą niedobraną piżamą na mijanych postaciach.
Przypuszczam, że moją relację z Bogiem można by nazwać skomplikowaną. Jeśli dobrze rozumiem, jest on czymś w rodzaju kosmicznej studni życzeń. Kilka razy prosiłam go o coś i czasami spełniał moje życzenie, a czasami milczał. Albo – jak zaczęłam ostatnio podejrzewać – być może za każdym razem, gdy myślałam, że Bóg milczy, on cichcem umieszczał w moim ciele kolejne choróbsko, jakby mówił mi potajemnie „odpieprz się” – prowokował mnie, żebym zwątpiła w jego istnienie, a odkryła go dopiero po wielu latach. Niczym zakopany skarb, który mam znaleźć.
Kiedy dotarłyśmy do drzwi kaplicy, poczułam się rozczarowana. Spodziewałam się pięknych gotyckich wrót, a stanęłam przed grubymi drewnianymi drzwiami z kwadratowymi okienkami z matowego szkła. Ciekawe, dlaczego Bóg chce mieć w swoim przybytku matowe szyby? Co on tam za nimi knuje?
Nowa pielęgniarka i ja weszłyśmy niepewnie w panującą za drzwiami ciszę.
– O, witam! – powiedział.
Musiał mieć około sześćdziesiątki. Był ubrany w czarne spodnie i czarną koszulę z białą koloratką. I wydawał się niezmiernie uradowany moim widokiem.
Zasalutowałam mu.
– Jestem zaszczycona.
– To Lenni… Peters? – Pielęgniarka odwróciła się do mnie, żeby się upewnić.
– Pettersson.
Puściła moje ramię i dodała łagodnie, lecz z naciskiem:
– Ona jest z oddziału May.
Powiedziała to w najbardziej oględny sposób. Przypuszczam, że czuła się zobowiązana ostrzec go, ponieważ wyglądał na podekscytowanego jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek, które dostało elektryczną kolejkę i na dodatek jeszcze duży łuk. Mogłoby przywiązać się do tych prezentów, gdyby chciało, ale od wagoników już odpadały kółka, a cały zestaw zapewne nie doczeka następnej Gwiazdki.
Ujęłam moją rurkę przymocowaną do mobilnego statywu kroplówki i ruszyłam ku temu mężczyźnie.
– Wrócę za godzinę – oznajmiła mi nowa pielęgniarka, a potem powiedziała coś jeszcze, ale nie słuchałam, tylko gapiłam się w górę na wpadające do środka światło rozjarzone wszelkimi wyobrażalnymi odcieniami różu i fioletu.
– Podoba ci się to okno? – zapytał.
Krzyż z brązowego szkła za ołtarzem oświetlał całą kaplicę. Od krzyża rozchodziły się promieniście szklane błyskawice o barwie fiołków, śliwek, fuksji i róż.
Całe okno zdawało się płonąć. Ognisty blask spływał na dywan, na kościelne ławki i na nasze ciała.
Mężczyzna czekał cierpliwie, aż oderwę wzrok od okna, by spojrzeć na niego.
– Miło cię poznać, Lenni – powiedział. – Mam na imię Arthur.
Uścisnął mi dłoń i musiałam przyznać, że się nie skrzywił, gdy dotknął palcami miejsca, w którym przewód kroplówki wnikał w moją skórę.
– Może usiądziesz? – zaproponował, wskazując rząd pustych ławek. – Bardzo miło cię poznać.
– Już to mówiłeś.
– Tak? Wybacz.
Potoczyłam za sobą kroplówkę, a gdy dotarłam do ławki, szczelniej owinęłam się szlafrokiem.
– Możesz powiedzieć Bogu, że przepraszam go za moją piżamę? – zapytałam, siadając.
– Już mu sama powiedziałaś. On zawsze słucha – rzekł ojciec Arthur i usiadł obok mnie.
Podniosłam wzrok na krzyż.
– A więc powiedz mi, Lenni, co sprowadziło cię dziś do kaplicy?
– Rozważam kupno używanego BMW.
Nie wiedział, jak na to zareagować, więc wziął leżącą obok niego Biblię, przekartkował ją, nie patrząc na stronice, i znów odłożył.
– Widzę, że… ee… podoba ci się to okno.
Kiwnęłam głową.
Na chwilę zapadła cisza.
– Czy masz przerwę na lunch? – zapytałam.
– Słucham?
– Zastanawiałam się tylko, czy musisz zamykać kaplicę i chodzisz do stołówki ze wszystkimi innymi, czy może jadasz tutaj.
– Ja, mhm…
– Po prostu wydaje się trochę dziwne, żebyś robił sobie przerwę na lunch, skoro w gruncie rzeczy przez cały dzień masz wolne.
– Nie zawsze jest tutaj tak pusto i cicho, Lenni.
Popatrzyłam na niego, żeby się przekonać, czy nie uraziłam jego uczuć, ale nie potrafiłam się zorientować.
– Odprawiam mszę w soboty i niedziele, w środy czytam dzieciom Biblię i odwiedza mnie więcej gości, niż mogłabyś przypuszczać. Szpitale to okropne miejsca, przyjemnie więc pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Znów zaczęłam się przyglądać witrażom w oknie.
– A więc, Lenni, czy jest jakiś powód twojej dzisiejszej wizyty tutaj?
– Szpitale to okropne miejsca – powiedziałam. – Przyjemnie pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Chyba usłyszałam jego śmiech.
– Chciałabyś, żebym zostawił cię w spokoju? – spytał, lecz nie wydawał się urażony.
– Właściwie nie.
– Chciałabyś porozmawiać o czymś konkretnym?
– Właściwie nie.
Ojciec Arthur westchnął.
– Chciałabyś dowiedzieć się, jak wygląda moja przerwa na lunch?
– Tak, proszę.
– Mam ją od pierwszej do pierwszej dwadzieścia. Zjadam przygotowaną przez moją gospodynię kromkę białego chleba pokrojoną w małe trójkąty, z jajkiem i rzeżuchą. Za tamtymi drzwiami mam gabinet… – wskazał ręką – i zjedzenie kanapki zajmuje mi piętnaście minut, a pięć wypicie herbaty. Potem wracam tutaj. Ale kaplica jest zawsze otwarta, nawet kiedy przebywam w gabinecie.
– Płacą ci za to?
– Nikt mi nie płaci.
– Więc jak cię stać na wszystkie te kanapki z jajkiem i rzeżuchą?
Ojciec Arthur się zaśmiał.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem znów zaczął mówić. Jak na księdza, nie najlepiej znosił ciszę. Mogłabym sądzić, że cisza to dla Boga okazja do poznania się z nim. Ale ojciec Arthur nie wydawał się jej lubić, więc porozmawialiśmy o jego gospodyni, pani Hill, i o tym, że ilekroć ona wyjeżdża na urlop, zawsze przysyła mu pocztówkę, a po powrocie wyjmuje ją z jego tacki na korespondencję i przylepia do lodówki. Porozmawialiśmy o tym, jak wymienia się żarówki oświetlenia za okiennym witrażem (na tyłach kaplicy jest sekretne przejście). Porozmawialiśmy o piżamach. I chociaż sprawiał wrażenie znudzonego, to gdy ta nowa pielęgniarka przyszła po mnie, oświadczył, iż ma nadzieję, że tu wrócę.
Myślę jednak, że zaskoczyło go, kiedy zjawiłam się następnego popołudnia, w świeżej piżamie i tym razem uwolniona od kroplówki. Przełożona pielęgniarek, Jacky, nie była zachwycona tym, żebym drugi dzień z rzędu szła do kaplicy, ale wytrzymałam jej spojrzenie i rzekłam cichym głosikiem: „To bardzo wiele by dla mnie znaczyło”. A kto potrafi odmówić umierającemu dziecku?
Jacky wezwała pielęgniarkę, żeby odprowadziła mnie tymi wszystkimi korytarzami. Zjawiła się ta sama nowa, co wczoraj. Ta z ciemnorudymi włosami, które tak bardzo gryzły się kolorem z jej niebieskim uniformem, co jednak zdawało się jej wcale nie przeszkadzać. Pracowała na oddziale May dopiero od kilku dni, więc zachowywała się nerwowo, zwłaszcza przy dzieciach z lotniskowego terminalu, i rozpaczliwie pragnęła, aby ktoś ją upewnił, że dobrze wykonuje swoją pracę. Gdy szłyśmy korytarzem prowadzącym do kaplicy, wygłosiłam opinię, że jest świetną opiekunką. Chyba sprawiło jej to przyjemność.
Kaplica znów była pusta; tylko ojciec Arthur siedział w kościelnej ławce, ubrany w długą białą szatę narzuconą na czarny garnitur, i czytał. Nie Biblię, lecz jakąś książkę formatu A4 w taniej oprawie, z błyszczącą laminowaną okładką. Gdy Nowa Pielęgniarka otworzyła mi te ciężkie drzwi, byłam jej za to wdzięczna. Arthur nie od razu zwrócił ku mnie głowę. Nowa Pielęgniarka pozwoliła, żeby drzwi się za nami zamknęły. Na ich głośne trzaśnięcie odwrócił się i z uśmiechem włożył okulary.
– Pastorze, ee… Wielebny? – Nowa Pielęgniarka się zająknęła. – Ona… to znaczy Lenni… pyta, czy mogłaby spędzić tutaj godzinę. Mogłaby?
Arthur zamknął książkę leżącą na kolanach.
– Oczywiście – odpowiedział.
– Dziękuję… ee… pastorze – rzekła Nowa Pielęgniarka.
– Ojcze – podszepnęłam jej.
Skrzywiła się, zaczerwieniła – co gryzło się z kolorem jej włosów – i wyszła bez słowa.
Ojciec Arthur i ja usiedliśmy w tej samej ławce. Barwy witrażu były równie urocze jak wczoraj.
– Dzisiaj też jest tu pusto – powiedziałam i mój głos rozbrzmiał echem.
Ojciec Arthur się nie odezwał.
– Czy dawniej tętniło tu życie? No wiesz, w czasach, kiedy ludzie byli bardziej religijni.
– Tutaj tętni życie – rzekł.
Odwróciłam się do niego.
– Jesteśmy tylko my dwoje.
Najwyraźniej zaprzeczał rzeczywistości.
– W porządku, skoro nie chcesz o tym rozmawiać – powiedziałam. – To musi być krępujące. Jakbyś wydawał przyjęcie i nikt się nie zjawił.
– Czyżby?
– Tak. To znaczy, jesteś tutaj, w swoim najlepszym wytwornym białym stroju z wyhaftowanymi pięknymi winogronami i innymi takimi rzeczami, i…
– To nie strój, lecz szata liturgiczna.
– No dobrze, szata. A więc jesteś tutaj w swojej wytwornej szacie liturgicznej , masz stół zastawiony do lunchu…
– To jest ołtarz, Lenni. I to nie lunch, lecz Eucharystia. Chleb Chrystusa.
– I co, nie podzieli się z nami?
Ojciec Arthur spojrzał na mnie.
– To na niedzielną mszę. Nie jem na lunch opłatka i nie jadam lunchu przy ołtarzu.
– Oczywiście, bo masz w gabinecie jajko i rzeżuchę.
– Owszem – przytaknął i trochę się rozpogodził, ponieważ zapamiętałam coś w związku z nim.
– A więc masz wszystko przygotowane na przyjęcie. Jest muzyka… – wskazałam stojący w kącie kiepski odtwarzacz kompaktów i kaset, obok którego kilka płyt kompaktowych ułożono porządnie w stosik – i mnóstwo miejsc siedzących dla gości. – Wskazałam rzędy pustych ławek. – Ale nikt nie przychodzi.
– Na moje przyjęcie?
– Właśnie. Codziennie, przez cały dzień, urządzasz dla Jezusa imprezę, na którą nikt nie przychodzi. To musi być okropne uczucie.
– To… hm… To tylko jeden ze sposobów myślenia o tym.
– Przepraszam, jeśli pogarszam sprawę.
– Niczego nie pogarszasz, Lenni, ale naprawdę to nie jest sala bankietowa. To miejsce kultu.
– Tak. Nie, to znaczy, wiem, ale chodzi o to, że rozumiem, jak się czujesz. Miałam kiedyś przyjęcie urodzinowe, w wieku ośmiu lat, krótko po przeprowadzce ze Szwecji do Glasgow. Mama zaprosiła wszystkie dzieciaki z mojej klasy, ale prawie nikt nie przyszedł. Chociaż w tamtym czasie mama dość kiepsko mówiła po angielsku, więc bardzo możliwe, że wszyscy oni trafili w niewłaściwe miejsce, niosąc prezenty i baloniki, i czekali, żeby impreza się zaczęła. A przynajmniej tak sobie wtedy wmawiałam.
Przerwałam.
– Mów dalej – zachęcił mnie.
– No więc, gdy siedziałam tam na jednym z krzeseł z jadalni, które mama ustawiła w krąg, i czekałam, aż ktoś się zjawi, czułam się koszmarnie.
– Przykro mi to słyszeć – rzekł.
– Więc właśnie to mam na myśli. Wiem, jak to boli, kiedy nikt nie przychodzi na twoje przyjęcie. Chciałam tylko powiedzieć, że ci współczuję. I po prostu uważam, że nie powinieneś temu zaprzeczać. Nie możesz rozwiązać problemu, jeśli nie staniesz z nim twarzą w twarz.
– Ale tu naprawdę tętni życie, Lenni. Tętni życie, ponieważ ty tu jesteś. Tętni życie, ponieważ jest tutaj duch Pana.
Popatrzyłam na niego. Poruszył się z zakłopotaniem w ławce.
– A poza tym ważna jest też odrobina samotności. To może być miejsce kultu, ale jest także miejscem spokoju. – Podniósł wzrok na witraż. – Lubię rozmawiać tutaj z pacjentami w cztery oczy, bo to oznacza, że mogę poświęcić im całą uwagę. I nie zrozum mnie źle, Lenni, ale myślę, że być może Pan chciałby, abym tobie poświęcił całą uwagę.
Zaśmiałam się z tego.
– Myślałam o tobie w porze lunchu – oznajmiłam. – Zjadłeś dziś znowu jajko i rzeżuchę?
– Owszem.
– No i?
– Pyszne, jak zawsze.
– A ta pani…?
– Hill. Pani Hill.
– Powiedziałeś pani Hill o naszej rozmowie?
– Nie. Wszystko, co tutaj mówisz, jest poufne. Właśnie dlatego ludzie tak bardzo lubią tu przychodzić. Mogą szczerze się zwierzać i nie martwić tym, że ktoś później się o tym dowie.
– Czyli to jest spowiedź?
– Nie. Ale gdybyś zapragnęła się wyspowiadać, z radością ci w tym pomogę.
– Jeśli to nie jest spowiedź, to co to jest?
– Jest tym, czym chcesz. Tak jak ta kaplica jest tym, czego potrzebujesz.
Przyjrzałam się rzędom pustych ławek, elektronicznemu pianinu przykrytemu beżowym pokrowcem, tablicy ogłoszeń z przypiętym obrazkiem przedstawiającym Jezusa. Co chciałabym zrobić z tego miejsca, gdybym była wszechmocna?
– Chciałabym, żeby to było miejsce odpowiedzi.
– Może nim być.
– Czyżby? Czy religia naprawdę potrafi odpowiadać na pytania?
– Lenni, Biblia naucza nas, że Chrystus może poprowadzić cię do odpowiedzi na każde pytanie.
– Ale czy to może być konkretna odpowiedź? Serio? Czy potrafisz odpowiedzieć mi na pytanie, i to bez mówienia, że życie jest tajemnicą albo że wszystko jest Bożym planem, albo że odpowiedzi, których szukam, pojawią się z czasem?
– Może wyjaw mi swoje pytanie i wspólnie postaramy się dowiedzieć, jak Bóg może pomóc nam znaleźć odpowiedź.
Odchyliłam się do tyłu w ławce. Zatrzeszczała i ten dźwięk rozbrzmiał echem we wnętrzu kaplicy.
– Dlaczego umieram?

Lenni i pytanie

Nie patrzyłam na ojca Arthura, gdy zadawałam mu to pytanie, lecz spoglądałam na krzyż. Usłyszałam, że Arthur powoli wypuszczał powietrze. Nadal sądziłam, że zamierza odpowiedzieć, ale on tylko skupił się na oddychaniu. Przyszło mi do głowy, że być może nie wiedział, iż umieram. Ale – rozważałam – pielęgniarka powiedziała mu, że przyszłam z oddziału May, a nikt stamtąd nie spodziewa się długiego i szczęśliwego życia.
– Lenni – rzekł łagodnie po dłuższej chwili – to pytanie jest poważniejsze od wszystkich pozostałych. – Odchylił się do tyłu i ławka znów zatrzeszczała. – Wiesz, to dziwne, słyszę pytanie „dlaczego?” o wiele częściej niż jakiekolwiek inne. I to „dlaczego?” jest zawsze najtrudniejsze. Umiem poradzić sobie z „jak?”, „co?” i „kto?”, ale nie mogę nawet udawać, że znam odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Kiedy zaczynałem tę pracę, zwykle próbowałem na nie odpowiadać.
– Ale już tego nie robisz?
– Nie sądzę, abym miał do tego kompetencje. Tylko On potrafi udzielić odpowiedzi.
Wskazał na ołtarz, jakby Bóg miał kucać za nim, ukryty przed naszym wzrokiem, i przysłuchiwać się nam.
Zrobiłam w kierunku Arthura gest oznaczający: „a widzisz, mówiłam, że tak będzie”.
– Ale to nie znaczy, że odpowiedź nie istnieje – dorzucił pospiesznie. – Tylko że ona po prostu przychodzi wraz z Bogiem.
– Ojcze Arthurze…
– Tak, Lenni?
– To największy stek bzdur, jaki kiedykolwiek słyszałam. Ja tutaj umieram! I przyszłam do jednego z wyznaczonych przez Boga rzeczników z naprawdę ważnym pytaniem, a ty odsyłasz mnie z powrotem do niego? Z nim już próbowałam, ale nie dostałam odpowiedzi.
– Lenni, odpowiedzi nie zawsze przychodzą w postaci słów. Mogą nadejść w różnych formach.
– Więc dlaczego mówiłeś, że to jest miejsce odpowiedzi? Dlaczego nie powiesz mi uczciwie: „No dobrze, biblijne teorie nie są niepodważalne i nie możemy ci udzielić żadnych odpowiedzi, ale mamy tu ładne okno witrażowe”?
– Jakiej odpowiedzi byś oczekiwała?
– Może Bóg powiedziałby mi, że kazał mnie uśmiercić, bo jestem niecierpliwa i irytująca. Albo może prawdziwym bogiem jest Wisznu i cholernie go wkurza, że nigdy nawet nie próbowałam modlić się do niego, tylko stale marnowałam czas na twojego chrześcijańskiego Boga. Albo może nie ma żadnego Boga i nigdy nie było, a całym wszechświatem włada jakiś kompletnie szajbnięty żółw.
– Czy to podniosłoby cię na duchu?
– Chyba nie.
– Czy kiedykolwiek zadano ci pytanie, na które nie potrafiłaś udzielić odpowiedzi? – spytał ojciec Arthur.
Musiałam przyznać, że imponowało mi jego opanowanie. Naprawdę wiedział, jak odbić piłeczkę. Najwyraźniej nie byłam pierwszą osobą przychodząca do niego z pytaniem „dlaczego umieram?”. Co w pewnym sensie jeszcze bardziej mnie zdołowało.
Przecząco pokręciłam głową.
– Wiesz, to okropne – kontynuował – musieć mówić ludziom, że nie mam odpowiedzi, której potrzebują. Ale to nie znaczy, że to nie jest miejsce odpowiedzi, tylko po prostu być może nie są to odpowiedzi, jakich oczekujesz.
– Powiedz mi więc wprost, ojcze Arthurze, bez lukrowania. Jaka jest ta odpowiedź? Dlaczego umieram?
Spojrzał na mnie swymi łagodnymi oczami.
– Lennie, ja…
– Nie, po prostu mi powiedz. Proszę. Dlaczego umieram?
I kiedy już myślałam, że zamierza mi powiedzieć, iż uczciwa odpowiedź byłaby naruszeniem kościelnego protokołu, przesunął dłonią po podbródku pokrytym siwą szczeciną zarostu i odrzekł:
– Ponieważ istniejesz.
Widocznie spochmurniałam albo pożałował, że został podstępnie skłoniony do wyznania czegoś prawdziwego, bo odwrócił ode mnie wzrok.
– Odpowiedź, jedyna odpowiedź, jaką mam – powiedział – brzmi, że umierasz, ponieważ umierasz. Nie dlatego, że Bóg postanowił cię ukarać ani że nie zależy mu na tobie, lecz po prostu dlatego, że istniejesz. To część twojej historii, dopóki żyjesz.
Po długiej pauzie odwrócił się do mnie i dodał:
– Pomyśl o tym w ten sposób. Dlaczego żyjesz?
– Ponieważ moi rodzice uprawiali ze sobą seks.
– Nie zapytałem, jak doszło do tego, że żyjesz. Zapytałem dlaczego. Dlaczego w ogóle istniejesz? Dlaczego jesteś żywa? Jaki jest cel twojego życia?
– Nie wiem.
– Myślę, że tak samo sprawa się ma z umieraniem. Nie możemy wiedzieć, dlaczego umieramy, tak samo jak nie możemy wiedzieć, dlaczego żyjemy. Zarówno życie, jak i umieranie są całkowitymi tajemnicami i nie można zgłębić żadnej z nich, dopóki nie doświadczy się obydwu.
– To bardzo poetyczne. I ironiczne. – Potarłam bolące miejsce na dłoni, w które wczoraj wbijano mi igłę wenflonu. – Czy kiedy weszłam, czytałeś coś religijnego?
Arthur podniósł leżącą obok niego książkę. Była zszyta jak kołonotatnik, na żółtej sfatygowanej okładce widniał tłustym drukiem tytuł: Atlas samochodowy Wielkiej Brytanii.
– Szukałeś swojej trzódki? – spytałam.
Gdy przyszła po mnie Nowa Pielęgniarka, pomyślałam, że Arthur może padnie na ziemię i z wdzięczności ucałuje jej stopy albo wybiegnie z krzykiem przez drzwi, które otworzyła, ale on zaczekał cierpliwie, aż ruszę do wyjścia, wręczył mi jakąś broszurę i wyraził nadzieję, że przyjdę ponownie.
Nie wiem, czy to dlatego, że na mnie nie nawrzeszczał, czy dlatego, że nie chciał przyznać, iż go zirytowałam, czy może dlatego, że w kaplicy było tak przyjemnie i chłodno – ale gdy brałam od niego broszurę, wiedziałam, że tu wrócę.
Zwlekałam siedem dni. Pomyślałam, że dam mu dość czasu na przypuszczenie, że zapewne więcej się nie pojawię. A potem, gdy już pogrążył się w swoim samotnym życiu w pustej kaplicy – bam! Oto podążałam ku niemu chwiejnym krokiem, w mojej najładniejszej różowej piżamie, przygotowana do ostrzelania go pociskami kolejnej serii wyzwań dotyczących chrześcijaństwa.
Tym razem widocznie dostrzegł przez te matowe szybki, że nadchodzę, bo otworzył dla mnie drzwi i przytrzymał je.
– Cześć, Lennie. Zastanawiałem się, kiedy cię zobaczę – powiedział, całkowicie rujnując tym zdaniem moje teatralne ponowne wejście.
– Chciałam, żebyś za mną zatęsknił – rzuciłam.
Uśmiechnął się do Nowej Pielęgniarki.
– Jak długo będę mógł dziś cieszyć się towarzystwem Lenni?
– Godzinę, wielebny – odrzekła z uśmiechem.
Nie skorygował jej, tylko trzymał otwarte drzwi, gdy tuptałam nawą. Tym razem wybrałam ławkę w pierwszym rzędzie, żeby dać Bogu lepszą okazję do zauważenia mnie.
– Mogę? – spytał ojciec Arthur, a gdy skinęłam głową, usiadł obok.
– A więc, Lenni, jak się masz dzisiejszego ranka?
– Och, nie najgorzej, dziękuję. A ty?
– Nie zamierzasz wygłosić komentarza na temat pustej kaplicy? – spytał, ogarniając gestem ręki jej wnętrze.
– Nie. Uważam, że wart skomentowania będzie dzień, w którym znajdzie się tutaj ktoś oprócz nas. Nie chcę, żeby było ci przykro z powodu twojego zajęcia.
– To bardzo uprzejmie z twojej strony.
– Może potrzebujesz kogoś, kto popracuje na twoim piarem.
– Moim piarem?
– No tak, wiesz, marketing: plakaty, ogłoszenia i tak dalej. Musimy zdobyć rozgłos. W ten sposób te ławki się zapełnią, a ty będziesz mógł zarobić.
– Zarobić?
– Tak, teraz z pewnością nie wychodzisz na swoje.
– Lenni, nie pobieram od ludzi opłat za przychodzenie do kościoła.
– Wiem, ale pomyśl, jak zaimponowałbyś Bogu, gdybyś miał kościół rojący się od ludzi i zarazem zaczął zarabiać dla niego pieniądze.
Posłał mi dziwny uśmiech. Poczułam zapach niedawno zdmuchniętych świec, co nasunęło mi myśl o schowanym tu gdzieś torcie urodzinowym.
– Mogę ci opowiedzieć pewną historię? – zapytałam.
– Oczywiście – odrzekł i splótł dłonie.
– Kiedy chodziłam do szkoły w Glasgow, często włóczyłam się z grupą dziewczyn wychodzących wieczorami na miasto. Był taki naprawdę drogi nocny klub, nikogo nie było stać nawet na wstęp. Na zewnątrz nigdy nie stała kolejka, ale można było poznać po czarnych aksamitnych sznurach odgradzających drzwi pomalowane na srebrzysto, że to wyjątkowe miejsce. Drzwi pilnowało dwóch bramkarzy, chociaż wyglądało na to, że nikt tam nie wchodzi ani stamtąd nie wychodzi. Wiedziałyśmy tylko, że wstęp kosztuje siedemdziesiąt funtów. Mówiłyśmy sobie, że to za drogo, ale za każdym razem, gdy mijałyśmy ten klub, narastała w nas coraz większa ciekawość. Musiałyśmy się dowiedzieć, dlaczego jest taki drogi i co jest za tymi drzwiami. Tak więc zawarłyśmy układ, zaoszczędziłyśmy pieniądze, zabrałyśmy nasze fałszywe dowody tożsamości i dostałyśmy się do środka. I wiesz co?
– Co? – spytał.
– To był lokal ze striptizem.
Ojciec Arthur uniósł brwi, lecz zaraz opuścił je zażenowany, jakby w obawie, że mogłabym błędnie uznać jego zaskoczoną minę za objaw zaintrygowania albo podniecenia.
– Nie jestem pewien, czy pojmuję morał tej historii – powiedział ostrożnie.
– Mówię o tym, że fakt, iż ten klub był taki drogi, kazał nam myśleć, że dostanie się do niego jest tego warte. Gdybyś pobierał opłatę za wejście, ludzi mogłoby to zaciekawić. Mógłbyś też zatrudnić bramkarzy.
Arthur pokręcił głową.
– Powtarzam ci, Lenni, ta kaplica jest uczęszczana. Spędzam tu wiele czasu na rozmowach z pacjentami i ich krewnymi. Ludzie często przychodzą się ze mną spotkać, rzecz tylko w tym, że…
– Rzecz tylko w tym, że dziwnym trafem, ilekroć tu wpadam, akurat ich nie ma?
Ojciec Arthur podniósł wzrok na witrażowe okno i niemal usłyszałam, jak w duchu prosi Boga o siłę do znoszenia mojej obecności.
– Czy myślałaś o tym, o czym rozmawialiśmy podczas twojej ostatniej wizyty?
– Troszkę.
– Zadałaś mi kilka dobrych pytań.
– A ty udzieliłeś mi kilku nieprzydatnych odpowiedzi.
Zapadła cisza.
– Ojcze Arthurze, zastanawiałam się, czy zrobiłbyś coś dla mnie.
– Co takiego?
– Czy możesz powiedzieć mi jakąś jedną prawdę, jedną wspaniałą, krzepiącą prawdę? Nie żadną kościelną nawijkę czy wymyślne słówka, tylko coś, czego prawdziwości jesteś dogłębnie pewien, nawet jeśli to cię zrani albo twoi szefowie cię wyleją, gdy usłyszą, że mi to wyjawiłeś.
– Moimi szefami, jak to ujęłaś, są Jezus i Pan Bóg.
– No więc na pewno cię nie wyleją. Oni kochają prawdę.
Sądziłam, że będzie potrzebował więcej czasu, żeby przypomnieć sobie coś prawdziwego. Przypuszczałam, że będzie musiał skontaktować się z papieżem albo biskupem, by się upewnić, czy wolno mu zdradzić tę prawdę i dysponować nią bez żadnych oficjalnych wytycznych. Ale on tuż przed zjawieniem się Nowej Pielęgniarki odwrócił się do mnie z zakłopotaniem – jak ktoś, kto zamierza zaraz wręczyć prezent, ale nie jest wcale pewien, czy obdarowanemu się spodoba.
– Zamierzasz powiedzieć mi coś prawdziwego? – zapytałam.
– Tak – odrzekł. – Lenni, mówiłaś, że żałujesz, iż ta kaplica nie może być miejscem odpowiedzi. No więc… ja również tego żałuję. Gdybym miał odpowiedzi, udzieliłbym ich.
– To już wiedziałam.
– Zatem co powiesz na to? – rzekł. – Naprawdę miałem nadzieję, że wrócisz.
Gdy kładłam się z powrotem do łóżka, znalazłam notkę od Nowej Pielęgniarki: „Lenni, porozmawiaj z Jacky – opieka spoueczna”.
Poprawiłam jej pisownię ołówkiem, który zostawiła, a potem skierowałam się do dyżurki pielęgniarek. Nie zastałam tam Jacky, przełożonej pielęgniarek, o fryzurze czapli. I wtedy coś przykuło mój wzrok.
Obok dyżurki stał wózek na odpady do recyklingu, czekający, aż wróci sanitariusz Paul i go zabierze. To duży pojemnik na kółkach. Dawniej miał wypisany na rączce niezmywalnym markerem napis „bolid wyścigowy”, ale już go zamalowano. Wózek Paula zazwyczaj nie wzbudza mojego zainteresowania, jednak tego dnia zaciekawił mnie widok starej kobiety, która grzebała w znajdujących się w pojemniku papierowych śmieciach, pochylona tak głęboko, że jej stopy w fioletowych kapciach ledwie dotykały podłogi.
Widocznie znalazła to, czego szukała, bo wyprostowała się – siwe włosy potargały jej się od tego pochylania – i wsunęła do kieszeni fioletowego szlafroka jakąś kopertę.
Szczęknęła klamka w drzwiach. Z biura wychodzili Jacky i Paul.
Stara kobieta pochwyciła moje spojrzenie. Odniosłam wrażenie, że nie chciała, by przyłapano ją na tym, co przed chwilą zrobiła.
Gdy Jacky i sanitariusz Paul znaleźli się na korytarzu – ona wyglądająca na zmęczoną, on na znudzonego – jęknęłam z cicha.
Oboje popatrzyli na mnie.
– Cześć, Lenni! – rzucił Paul z szerokim uśmiechem.
– Lenni, o co chodzi? – spytała Jacky.
W tym miejscu twarzy, w którym właściwie powinna mieć dziób, jej usta były mocno zaciśnięte w wyrazie irytacji.
Nie chciałam, żeby przestali patrzeć na mnie i dostrzegli tę kobietę w fioletach, która zlazła ze skraju pojemnika i rozpoczęła nadzwyczaj powolną rejteradę.
– Bo… jest pająk – powiedziałam. – Na oddziale May.
Jacky przewróciła oczami, jakby to była moja wina.
– Złapię go dla ciebie, skarbie – obiecał Paul, po czym oboje minęli mnie i ruszyli na oddział.
Stara kobieta, teraz już bezpieczna na końcu korytarza, wyciągnęła z kieszeni kopertę, przystanęła i odwróciła się. Spojrzała na mnie i mrugnęła porozumiewawczo.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Paul rzeczywiście zdołał znaleźć jakiegoś pająka w rogu okna na końcu oddziału May. Zastanawiałam się, czy to biblijny znak. Szukajcie, a znajdziecie. Schwytał go w plastikowy kubek, który nakrył dłonią, a potem uniósł ją lekko, żebyśmy mogli zerknąć do środka. Zauważyłam wytatuowane na kostkach jego palców słowo „wolny”. Spojrzawszy na pająka, Jacky powiedziała mi, żebym nie histeryzowała, i że jeśli chcę zobaczyć naprawdę wielkiego, powinnam przyjść w lecie na grilla do jej ogródka na tyłach domu. Widocznie pająki żyjące pod deskami jej podłogi są tak duże, że kiedy próbuje się je złapać szklanym kuflem, ich odnóża wystają poza krawędź i zostają odcięte. Uprzejmie odrzuciłam zaproszenie i wróciłam do łóżka.
Ostatnia broszurka od ojca Arthura leżała na nocnym stoliku, na szczycie sterty innych, podobnie tragicznych prezentów. Okładkę każdej z nich zdobił wizerunek Jezusa, na każdej inny. Jezus zafrasowany, Jezus z owieczką, Jezus pośród grupki dzieci, Jezus na skale. Każdy bardziej jezusowaty od poprzedniego.
Zaciągnęłam kotarę wokół łóżka i siadłam w swojej pozycji do myślenia. Ojciec Arthur powiedział, że chciałby móc udzielić ludziom odpowiedzi. Zastanawiałam się, jak bardzo musi być dla niego frustrujące to, że stale zadają mu pytania, na które nigdy nie może odpowiedzieć. Bycie księdzem niemającym żadnych odpowiedzi jest jak bycie osobą nieumiejącą pływać, od której oczekuje się, że będzie trenerem pływackim. Poza tym on niewątpliwie jest ogromnie samotny. Od początku wiedziałam, że za tymi ciężkimi drzwiami kaplicy nie znajdę odpowiedzi na żadne pytanie. Zamiast tego znalazłam kogoś, kto potrzebuje mojej pomocy.
Opracowanie skomplikowanego planu ściągnięcia do kaplicy większej liczby pacjentów zajęło mi dwa dni. Postanowiłam wykonać kilka efektownych, chociaż zagadkowych plakatów, może nawet pozyskać zainteresowanie mediów. Przypuszczalnie dałoby się nakłonić szpitalny radiowęzeł do rozpropagowania kaplicy. Zamiast skupiać się na aspekcie religijnym, podkreślę terapeutyczny charakter moich pogawędek z ojcem Arthurem i być może napomknę też o tym, że w kaplicy panuje miły chłód. Innym pacjentom również się to spodoba, gdyż w szpitalach zdaje się obowiązywać zasada utrzymywania przez cały czas nieco zbyt wysokiej temperatury. Jest w nich na tyle gorąco, że każdy zawsze trochę się poci, choć nie tak, by można było opiekać pianki cukrowe.
Nowa Pielęgniarka zaprowadziła mnie do kaplicy. Chciałam się upewnić, że ojciec Arthur jest w odpowiednim nastroju do odbycia narady marketingowej, więc zerknęłam przez uchylone drzwi. Ale nie był sam.
Stał przed mężczyzną ubranym identycznie jak on w eleganckie czarne spodnie i koszulę z białą koloratką. Gdy podali sobie ręce, nieznajomy nakrył je drugą dłonią, jakby chroniąc przed zimnym, porywistym wiatrem, który mógłby rozerwać ich uścisk i unieważnić tę jakąś umowę, którą zawarli.
Mężczyzna miał czarne brwi i oczy. Trudno było określić jego wiek. Uśmiechał się drapieżnie niczym rekin.
– Jest tam ktoś jeszcze? – zapytała Nowa Pielęgniarka.
– Tak – odszepnęłam.
W tym momencie nieznajomy ruszył do drzwi. Ledwie zdążyłam się wyprostować, gdy otworzyły się i ujrzałam obydwu mężczyzn wpatrujących się we mnie.
– Lenni, co za niespodzianka! – rzekł Arthur. – Od jak dawna tu czekasz?
– Dokonałeś tego! – powiedziałam. – Sprowadziłeś kogoś.
– Słucham? – spytał.
– Masz innego klienta. – Odwróciłam się do nieznajomego. – Cześć, kumplu Jezusa. Albo ojca Arthura.
– Ach, Lenni, to jest Derek Woods.
Derek wyciągnął do mnie rękę. Wsunęłam pod pachę moje plany marketingowe i uścisnęłam mu dłoń.
– Derek, to Lenni, mój częsty gość. – Arthur uśmiechnął się do mnie i do Nowej Pielęgniarki, która sterczała zakłopotana przy drzwiach.
– Szczerze mówiąc, cieszę się, że przychodzi tu ktoś jeszcze oprócz mnie. Jesteś pierwszą osobą, jaką widzę w kaplicy, a bywam tutaj już od kilku tygodni – powiedziałam. Arthur spuścił wzrok na podłogę. – Tak więc w imieniu grupy dyskusyjnej ocalenia kaplicy chciałabym ci podziękować, że obrałeś sobie to miejsce za cel religijnej pielgrzymki.
– Grupy dyskusyjnej? – zapytał Derek, odwracając się do Arthura.
– Wybacz, Lenni, ale nie całkiem nadążam – rzekł Arthur, zerkając na Nową Pielęgniarkę.
– W porządku, wyjaśnię ci to wszystko podczas naszego następnego spotkania – odparłam, po czym zwróciłam się do Dereka. – Mam nadzieję, że ta wizyta poprawiła ci samopoczucie.
– Derek nie jest pacjentem – wyjaśnił ojciec Arthur. – Przybył z kaplicy szpitala w Lichfield.
– Słuchaj, wizyta to zawsze wizyta, a ja mam plan ściągnięcia kilku chrześcija…
– Derek właśnie zgodził się objąć posadę tutaj.
– Jaką posadę?
– Moją. Niestety, Lenni, odchodzę na emeryturę.
Poczułam, że na policzki wystąpiły mi gorące rumieńce.
– Ale ja bardzo chętnie usłyszę o twoich planach dotyczących tej kaplicy – oświadczył Derek, kładąc dłoń na moim ramieniu.
I wtedy odwróciłam się.
I uciekłam.

 
Wesprzyj nas