Ta nowatorska powieść porusza najbardziej palące tematy naszych czasów. To pozycja obowiązkowa dla czytelników, którzy zaczynają zadawać sobie poważne pytania o własne miejsce we wszechświecie.


Gra o światWystarczy jedno zderzenie w czasie gry na boisku futbolowym, by życie Asha w ułamku sekundy przestało wyglądać tak jak wcześniej. Wprawdzie wrażenie lodowatego chłodu szybko mija, rzeczywistość przestaje się jednak zgadzać z tym, co Ash zapamiętał.

No bo na przykład czy drogowe znaki stopu naprawdę zawsze były… niebieskie?

Początkowo zmiany są niewielkie, sytuacja szybko jednak wymyka się spod kontroli, a dobrze znany świat ulega modyfikacjom. Ash trafia do rzeczywistości, w której ma wszystko, o czym kiedykolwiek marzył – ale też do takiej, w której nie chce pozostać ani chwili dłużej. Tymczasem każda jego decyzja pociąga za sobą określone skutki.

Czy Ashowi wystarczy odwagi i determinacji, by odnaleźć najlepszy ze światów?

Jeśli nie będzie ostrożny, wszystko, na czym mu zależy, może zniknąć w mgnieniu oka…

Neal Shusterman
Gra o świat
Przekład: Anna Hikiert-Bereza
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 7 lipca 2021
 
 

Gra o świat


1
STOP

Nie uwierzycie mi.
Powiecie, że straciłem rozum albo że przeszedłem o jeden wstrząs mózgu za dużo. Może będziecie próbowali przekonać samych siebie, że was wkręcam i że uczestniczycie w jakimś skomplikowanym dowcipie. Cóż, nie ma sprawy. Wierzcie sobie, w co chcecie, jeśli tylko pozwoli wam to spać spokojniej. Bo właśnie o to chodzi, czyż nie? O otaczanie się przytulną siecią rzeczywistości na wzór pracowitych małych pajączków i trzymanie się jej kurczowo, abyśmy mogli przetrwać najgorsze.
Bo ostatnimi czasy świat nas nie rozpieszcza, prawda? Daje nam popalić. Świat się zmienia – ziemia drży w posadach i usuwa nam się spod stóp. Może się to wydarzyć w chwili, której potrzebuje wysiadający z samolotu podróżny, by kichnąć. Albo w czasie, który upływa do momentu, gdy człowiek ze zmiażdżoną tchawicą przestaje oddychać.
Widziałem to wszystko podobnie jak wy… wiem jednak również inne rzeczy. Wiem o wywracających świat do góry nogami wydarzeniach, których nie zdołają wytropić serwisy informacyjne ani naukowcy. O zmianach, o których nikt na ziemi nigdy się nie dowie.
Ale jak już wspomniałem, nie musicie kupować niczego, co powiem. Właściwie to byłoby dla was lepiej, gdybyście tego nie robili. Przekonujcie więc samych siebie, że to tylko zwykła opowieść. Tkwijcie bezpiecznie w swojej sieci. Złapcie kilka much. Żyjcie marzeniami.
Nazywam się Ash. I chociaż tyle rzeczy się zmieniło, to przynajmniej to jedno – moje imię – pozostało niezmienne. To stała, wokół której obraca się reszta mojego uniwersum – i jestem za to wdzięczny.
Nieco mniej interesujący fakt: Ash to skrót od Ashley – imienia, które jak wciąż powtarza moja babcia, było niegdyś „bardzo męskie”. Takie otrzymał na chrzcie jej brat. Z tego, co wiem, został tak nazwany na cześć jednego gościa z Przeminęło z wiatrem, bo miał pecha urodzić się w roku 1939, kiedy ten film wszedł na ekrany kin – działo się to na długo przed tym, zanim ludzie byli gotowi przyznać, jak bardzo był rasistowski. Ashley miał brata bliźniaka imieniem Rhett, który zmarł na polio. A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Aktor, który grał w filmie Ashleya Wilkesa, nazywał się Leslie Howard. Leslie! Nie odpuścili biedakowi nawet w filmie.
Miewam problemy z powodu mojego imienia tylko raz w roku, kiedy pierwszego dnia szkoły nauczyciele, którzy mnie jeszcze nie znają, sprawdzając listę, szukają dziewczyny. Każdy, kto był na tyle głupi, żeby w jakiś durny sposób skomentować moje imię, miał okazję dowiedzieć się, jak bardzo może boleć skopany przez niżej podpisanego tyłek, więc ludzie w szkole nauczyli się w końcu odpuszczać. Tak czy inaczej, Ash brzmi moim zdaniem całkiem nieźle. I tylko wyżej wspomniana babcia nazywa mnie Ashley.
Chociaż ta opowieść zaczyna się i kończy futbolem, to właśnie to, co pomiędzy, liczy się naprawdę. Niczym soczysty kęs mięsa pomiędzy kromkami chleba, którego – ostrzegałem! – nie będziecie w stanie przełknąć, nie mówiąc już o jego strawieniu. Napijcie się mleka. To wam dobrze zrobi na żołądek.
Stwierdzenie, że futbol to moje życie, byłoby odrobinę naciągane, ale prawdą jest, że kręci się wokół niego znaczna jego część. Grałem od małego i należałem do szkolnej drużyny Tibbetsville Tsunamis. Nic nie mówcie. To nie moja wina. Wcześniej drużyna nazywała się Blue Demons, ale rok temu jakiś świętszy od papieża typ na radzie szkolnej podniósł o to wielki raban, twierdząc, że to „oburzające”, i uparł się, żeby zmienić nazwę. I tak oto nasza maskotka z wyszczerzonego błękitnego demona, który nic nigdy nikomu nie zawinił, zmieniła się w wyszczerzoną błękitną falę, która zabiła osiemset tysięcy ludzi w Azji Południowo-Wschodniej i uczyniła sushi w Japonii radioaktywnym. Jakimś cudem to mniej uraża czyjeś uczucia. Cóż, przynajmniej mamy fajne kaski.
Futbol może i mógłby być całym moim życiem, gdybym był biegaczem, skrzydłowym albo – moje największe marzenie – rozgrywającym. Niestety, nie jestem dość szybki. Ani zwinny. Nie jestem „poezją w ruchu”. Raczej „poezją w unieruchamianiu”. Jestem tęgi. W sensie: nie spasiony, ale postawny i krzepki. Jak dąb. I właśnie dlatego jestem fantastycznym blokującym obrony.
Blokujący i wspomagający obrony – to my odwalamy całą brudną robotę na boisku i nie oczekujemy za to pochwał, ale jednocześnie stoimy za wszystkimi zwycięstwami i przegranymi. To trochę tak, jakby rozgrywający był liderem kapeli i miał o sobie tak wysokie mniemanie, że chce śpiewać tylko solo i żąda, by do garderoby dostarczano mu wyłącznie niebieskie M&M’sy. Biegacz i skrzydłowy to jak gitarzysta i basista. A liniowi? W tym blokujący jak ja? My jesteśmy sekcją rytmiczną. Perkusistami, którzy nadają rytm, ale zawsze są gdzieś w tle.
Nie mam z tym jednak problemu. Nigdy nie pragnąłem być w centrum uwagi. Uwielbiam po prostu tę czystą energię towarzyszącą grze – kocham to uczucie, gdy przedzierasz się przez linię ataku. Podobnie jak trzask pękających kasków. Zapamiętajcie to sobie, bo ten wątek wróci.
Słynąłem ze swoich zatrzymań. Z powaleń. Rzadko dostawałem flagę za przewinienia i byłem z tego dumny. Robiłem wszystko, jak trzeba – i robiłem to naprawdę dobrze. Z tego, co mi wiadomo, nikt nigdy nie doznał przeze mnie wstrząsu mózgu, ale niejednego porządnie posiniaczyłem i sam bywałem nieźle poobijany. Czasem naprawdę poważnie, jednak nigdy nie narzekałem. „Rozchodź to” – to było motto naszej rodziny.
„Ciesz się tym, póki możesz – poradził mi kiedyś ojciec. – Bo wszystko skończy się szybciej, niż myślisz”.
Mój tata też grał w szkolnej lidze. Liczył na stypendium, ale nigdy go nie otrzymał. Zamiast tego podjął więc pracę w firmie mojego wujka, w której zajmuje się sprzedażą części samochodowych. „Rozchodził” to. Dzięki temu oraz pieniądzom, które moja mama zarabia jako dietetyczka, radzimy sobie całkiem nieźle. Bogu niech będą dzięki za fast foody! Dzięki nim klienci ciągną do mojej mamy jak muchy do miodu.
No i tak to właśnie wyglądało. Lekarze nazywają to „stanem wyjściowym” – parametrem będącym punktem odniesienia dla pomiarów odchyleń. Tak właśnie wyglądało normalne życie, zanim wszystko wzięło w łeb tak skutecznie, że właściwie nie było wiadomo, czy jest co zbierać.
Czasem sami dokonujemy wyboru. Są też sytuacje, w których ktoś dokonuje wyboru za nas, oraz rzeczy, które ignorujemy dopóty, dopóki możliwość wyboru nie przestaje istnieć. Mam na sumieniu mnóstwo akcji, w których unikałem podjęcia decyzji tak długo, aż moje zdanie przestało mieć znaczenie, albo w których wszystko spieprzyło się tak mocno, że nie było już o co walczyć. Jak choćby wtedy, kiedy odkładałem w nieskończoność zarejestrowanie się w stypendialnym programie kwalifikacyjnym. Mama się wściekła, ja miałem to gdzieś. Zapisała mnie na kurs przygotowawczy na wyższą uczelnię, ale jaki był sens marnować czas wolny w sobotę na robienie testów i powtarzanie tego, czego uczyłem się w szkole? Poza tym liczyłem na stypendium, którego nie doczekał się tata.
– Tak samo myślał nasz sąsiad Jay – wytknęła mi mama. – Uzależnił wszystko od stypendium, którego mu nie dali – i do niczego nigdy nie doszedł.
– Zawsze są jeszcze szkoły z dwuletnim programem studiów – wtrącił tata, jak zwykle biorąc mnie w obronę tylko po to, żeby jej się postawić. – Mniej kosztowne, a po dwóch latach będzie mógł się przenieść na studia na lepszą uczelnię, my zaś nie pójdziemy z torbami.
To sprawiło, że pomyślałem o moim przyjacielu Leo Johnsonie, o którego starało się już kilka liczących się wyższych uczelni. Cieszyłem się jego szczęściem; poza tym dzięki temu mogliśmy się spodziewać łowców talentów na naszych meczach, wiedziałem jednak, że nie znajdę się w centrum zainteresowania żadnego z nich. Nie będę ściemniał: zazdrościłem Leo możliwości, jakie to stwarzało, mimo to wierzyłem, że sam również będę miał wybór.
Który więc z wyborów, jakich dokonałem, sprowadził mnie na tę ścieżkę do najbardziej popapranych miejsc, jakie w życiu oglądałem? Nie sądzę, żeby była to decyzja, by tamtego dnia wziąć udział w meczu. To znaczy, kto przy zdrowych zmysłach odmawia (bez dobrego powodu – takiego jak na przykład śmierć lub poważne okaleczenie) uprawiania ulubionego sportu? Niewiele jest rzeczy, które mogłyby mi stanąć na przeszkodzie, jeśli chodzi o futbol. Mam wobec mojej drużyny zobowiązania. Tamtego dnia nie zarejestrowałem żadnych złych przeczuć – nic, co sugerowałoby, że to początek czegoś, czego nie da się już cofnąć.
Może chodziło o decyzję podjętą wiele lat temu, by grać w futbol? Może to ona wprawiła tryby tej machiny w ruch? Czy jednak miałem jakiś wybór? Futbol był miłością życia mojego ojca. To coś, co nas łączyło, więc ja również pokochałem tę grę. Czasem tak się dzieje, gdy jest się dzieckiem. Jesz to, co rodzice nakładają ci na talerz.
Pozwólcie więc, że nakryję dla was do stołu, nim zaserwuję wam tę piekielną potrawkę obłędu. Jest piątek, ósmy września. Pierwszy mecz w tym sezonie. Wróciłem właśnie z wakacji, podczas których sporo urosłem, i wszedłem w ten zakręcony tydzień jak taran w masło. Byłem gotów. Ponieważ do przestawienia się na czas zimowy zostały jeszcze niemal dwa miesiące, mecz miał się zacząć w późnowieczornym słońcu, ale zakończyć w ostrym świetle halogenów sprawiających, że wszystko nabierało znamion spektaklu scenicznego.
W szatni panował nieopisany chaos, który nasz trener musiał poskromić i przekształcić w „ścianę i klin”. Chciał, żebyśmy właśnie tak to postrzegali: obrona Tsunamis była ścianą wody, przez którą nic nie mogło się przedrzeć. Atak stanowił zaś klin spienionej fali, przecinający wszystko, co stanie mu na drodze.
Gdy tylko się przebrałem, odszukałem Leo. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi od zawsze. Graliśmy razem w futbol od dzieciaka, odkąd należeliśmy do ligi Pop Warner, w której biegaliśmy opatuleni w ochraniacze tak mocno, że mogła nas przewrócić najlżejsza bryza. Leo był niesamowitym skrzydłowym – całkiem jakby miał w palcach promienie ściągające, które potrafiły zdjąć piłkę z nieba. Był czarny, jak niemal jedna trzecia członków naszej drużyny. W zasadzie to nasza drużyna stanowiła dobre odzwierciedlenie sytuacji demograficznej w naszej szkole: względnie równy udział procentowy białych, czarnych i latino, plus jeden azjatycki dzieciak, którego wszyscy nazywali Kamikaze (chociaż był Koreańczykiem, nie Japończykiem).
Przyjaźniłem się niemal ze wszystkimi – i przy każdej okazji docinaliśmy sobie, ile wlezie.
„Gdybyś był choć odrobinę bielszy, mógłbym tobą zamachać, żeby przerwać wojnę” – powiedział kiedyś mój kumpel Mateo Zuñiga po tym, jak bez większych sukcesów próbował nauczyć mnie hiszpańskiej wymowy. Mateo był najlepszym kopaczem na bramkę w okręgu. Może i nie udało mu się poprawić mojej wymowy, ale miał całkiem niezłe zasługi w wyedukowaniu moich kubków smakowych, bo spożywanie potraw gotowanych przez jego mamę było czymś w rodzaju doświadczenia religijnego – włącznie z cudem, jakim okazała się serwowana przez nią na kolację zupa pozole.
W tamtych czasach sądziłem, że posiadanie zróżnicowanej pod względem etnicznym grupy przyjaciół kwalifikuje się jako odfajkowanie okienka odpowiedzialności społecznej – jakby przyjaźnienie się z kolorowymi załatwiało sprawę. „Kolor skóry nie powinien mieć znaczenia” – tak mi zawsze powtarzano i zawsze w to wierzyłem. Jest jednak ogromna różnica między „nie powinien” a „nie ma”. Niedostrzeganie tej różnicy to uchylanie się od odpowiedzialności.
Podczas gdy Mateo, Kamikaze i wszyscy inni w szatni nakręcali się nawzajem, wprowadzając w przedmeczowy trans, Leo zawsze był cichy. Skupiony. „Jeśli mam dotrzeć do pola punktowego, muszę się skupić, zagościć we własnej głowie” – powiedział mi kiedyś. Dziś jednak wiem, że chodziło o coś więcej.
– Gotów uczynić z Wildebeestsów gatunek zagrożony? – spytałem go, licząc na to, że uda mi się go wprowadzić w odpowiedni nastrój (zgadza się: graliśmy z Wharton Wildebeests – w porównaniu z ich nazwą nasza brzmiała świetnie).
Leo wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I tak są już zagrożeni – powiedział. – Słyszałem, że rozmnażają się tylko w niewoli.
Dobrze było zobaczyć uśmiech na jego twarzy. Wiedziałem, że to jego pierwszy mecz od czasu, gdy jego dziewczyna przeprowadziła się do Michigan – równie dobrze mogłaby mieszkać teraz na Marsie. Na kilka tygodni przed jej przeprowadzką Leo był gotów składać papiery na tamtejszy uniwerek przekonany, że to, co ich łączy, przetrwa próbę czasu. A potem ona napisała do niego, że z nim zrywa. Z samolotu. To było coś: zostać rzuconym z wysokości jedenastu kilometrów! Taki upadek musiał boleć.
– Postąpiła słusznie – stwierdził po wszystkim Leo. – W ostatniej klasie nie powinno się czekać na kogoś, kogo być może nigdy więcej nie zobaczysz. Czasem lepiej szybko zerwać plaster.
Cóż, dla mnie wyglądało to raczej jak depilacja klaty woskiem.
Usiadłem obok niego na ławce.
– Wiesz, że wszystkie laski na trybunach będą teraz patrzeć tylko na ciebie?
– Wiem – potwierdził – ale jeszcze na to za wcześnie. Musi minąć kilka tygodni.
Ktoś inny na jego miejscu natychmiast rzuciłby się w czyjeś otwarte ramiona, ale nie Leo. Trzeba mu było to przyznać: miał swoje zasady.
– Cóż, w takim razie – westchnąłem – może mógłbyś przekierować kilka par damskich oczu w moją stronę?
– Nie ma sprawy – odparł, a po chwili jego uśmiech zmienił się w złośliwy uśmieszek. – Problem w tym, że to zadziała tylko na laski z wadą wzroku.
Roześmiałem się, on zaśmiał się głośniej, a ja jeszcze głośniej. I właśnie tak z nami było. A ja sądziłem, że będzie już zawsze.
Pierwsze pięć minut meczu to była czysta energia, bo nie mogliśmy się nacieszyć, że jesteśmy znów na murawie przed wiwatującymi trybunami. Wildebeests grali podręcznikowo, ale brakowało im fantazji: dobry przeciwnik, na którym można się wyżyć. W sam raz na rozpoczęcie sezonu. Nie zdobyliśmy żadnego punktu aż do rozpoczęcia drugiej kwarty, ale byliśmy pewni naszego zwycięstwa. I wówczas Layton Vandenboom, nasz rozgrywający, spieprzył podanie, które zostało przechwycone. Od razu zaczął się tym zadręczać (i zazwyczaj robił to jeszcze przez następny tydzień niezależnie od tego, czy wygraliśmy, czy przegraliśmy), ale do akcji weszła linia obrony. Czyli między innymi ja, jeśli do tej pory nie zajarzyliście.
Wildebeests mieli parszywego rozgrywającego słynącego z latania na skargę do sędziów z każdą pierdołą. Powalenie ich skamlącego skarżypyty byłoby bardzo satysfakcjonujące.
I tak oto obie drużyny zajęły pozycje na linii wznowienia gry i zaczęła się zabawa. Piłka została wprowadzona do gry, a ja ruszyłem do boju. Podczas szarży należy celować w ramiona. Chociaż celowanie w kask nie jest zabronione, powinno się raczej unikać takich starć, ale czasem po prostu się nie da. Różne rzeczy się zdarzają. A jako że osobiście uwielbiałem to uczucie, gdy aż gwiazdy stawały człowiekowi przed oczami, nigdy nie miałem nic przeciwko porządnemu przywaleniu komuś z bańki. Tak jak już wspomniałem: moją superbohaterską mocą było powalanie pełną parą – to było coś, co być może mogłoby mi zapewnić stypendium, którego nigdy nie dostał mój ojciec.
Ale to starcie skończyło się inaczej.
Znacie pewnie to uczucie, kiedy zaskoczy was jakiś dźwięk? Czasem bywa wówczas tak, że wasz zbity z tropu mózg serwuje go wam w towarzystwie widmowego rozbłysku. I tak właśnie było w tym przypadku – tyle tylko, że zderzeniu towarzyszyła fala widmowego zimna. Nie powiew powietrza czy dreszcze, jak przy gorączce – coś bardziej jakby lodowata woda zastąpiła nagle krew w moich żyłach, ale tylko na ułamek sekundy. Potem to uczucie zniknęło, a ja leżałem na murawie. Zablokowałem skarżypytę Wildebeestsów wciąż trzymającego w dłoni piłkę, a tłum wiwatował.
Nie pamiętam nawet, co się wydarzyło między zderzeniem z liniowym a dotarciem do rozgrywającego. Całkiem jakbym się tam teleportował.
Dwanaście jardów straty dla Wildebeestsów. Skarżypyta zaczął oczywiście jęczeć, że sędzia powinien rzucić żółtą flagę, ale tak się nie stało, bo nie doszło do naruszenia zasad. Nic niezwykłego poza tym zimnem, którego już nie czułem, a które było niesamowicie namacalne. Co się właściwie, do jasnej cholery, wydarzyło?
Piąteczki, zderzenia pośladkami, żółwiki – i powrót na linię. Tyle tylko, że dopadło mnie coś na kształt bólu głowy. Nie prawdziwa migrena… coś bardziej jak ćmienie. Brzęczało mi w głowie jak wtedy, kiedy dzwoni w uszach. Taki elektryczny szum. „Rozchodź to”, pamiętacie? No więc tak zrobiłem – i nie myślałem o tym przez resztę meczu.
Wygraliśmy dwadzieścia cztery do czternastu, a w pomeczowych emocjach wspomnienie tej lodowatej błyskawicy niemal się zatarło. Przypomniałem sobie o niej dopiero znacznie później.
Po meczu poszliśmy z kilkoma osobami na burgery do Tibbetsville Towne Centre – jednego z tych pretensjonalnych centrów handlowych udających, że nimi nie są, z dodatkowym „e” w nazwie, nie wiadomo po co. Kina, kręgielnie i restauracje plus całe mnóstwo fast foodów dla tych, którzy chcą przegryźć coś szybko i tanio. Jako najlepsza drużyna futbolowa w mieście, utrzymująca lokalny sport na wysokim poziomie, Tsunamis miało w piątkowe wieczory całą strefę gastronomiczną praktycznie dla siebie.
Layton zabrał ze sobą swoją dziewczynę, Katie. Jego ramię spoczywało na jej barkach niczym połeć wołowiny przygniatający ją do ziemi. Gdy myślisz o rozgrywającym i jego dziewczynie, powszechnym obiekcie westchnień, przed oczami staje ci obraz właśnie tej dwójki. Layton był typowym złotym chłopcem, który jako gówniarz marzył prawdopodobnie, że zostanie Kapitanem Ameryką. Katie była zaś cheerleaderką mającą do zaoferowania znacznie więcej, niż sądził jej facet, który nie dostrzegał w niej nic poza jej, ekhem, pomponami.
Wiecie, jak to jest, gdy czasem ktoś zapatrzy się w stereotyp i sam się nim staje? To działa w ten sposób – widzisz szeroką i przetartą ścieżkę. Znacznie łatwiej nią pójść, niż się jej wyrzec, prawda? Niektórzy ludzie kroczą nią do samego końca, do pudła, które tam na nich czeka ze sztampowym kazaniem i plastikowymi kwiatami. I tak to już jest, i zawsze będzie: rozgrywający i cheerleaderka – w każdej szkole, w każdym mieście, teraz i na wieki wieków, amen.
Nie sądzę, by Katie została cheerleaderką z wyboru. Wiosną grała w tenisa – i widać było, że to kocha – ale jej matka była cheerleaderką, podobnie jak jej siostra, więc i ją zachęcano do tego od małego. Jak już wspomniałem, jemy z talerza, który postawią przed nami nasi starzy. Muszę wam wyznać, że mnie i Katie coś łączyło. Nie to, co myślicie. Pogrzebaliśmy wspólnie ciało. Ale o tym później.
Był z nami również Norris, zawodnik na linii ofensywnej (miałem teorię, że to właśnie z tego powodu był taki napastliwy. Albo odwrotnie). Przyszedł sam, bo wskazówka jego związku z dziewczyną, zmieniającego nieustannie status z „razem” na „osobno” i z powrotem, znajdowała się akurat na tym drugim biegunie. Norris był człowiekiem, któremu odpowiada raczej idea związku niż faktyczne bycie w nim. A może po prostu ciągle schodzili się i zrywali ze sobą z powodu notorycznej skłonności Norrisa do bycia dupkiem i rzucania kretyńskich tekstów? Jestem pewien, że znacie kogoś takiego jak Norris. Każdy zna kogoś takiego: nieustannie podejmującego głupie decyzje i mówiącego wszystko to, czego nie należy, w niewłaściwym czasie – jakby akurat wyszedł wyrzucić śmieci, gdy Bóg rozdawał rozumy. Pewnego razu zaczął opowiadać kawały o Meksykanach, których nikt nie chciał słuchać, czym wkurzył Mateo tak bardzo, że ten wziął i spuścił mu łomot.
Z Norrisami tego świata kumplujesz się, bo albo byli twoimi przyjaciółmi na długo przed tym, nim dotarło do ciebie, że są dupkami, albo są jak mop dla wszystkich twoich złych myśli o sobie – nieważne, jak kiepski masz dzień, przynajmniej nie jesteś Norrisem.
No i poszedł z nami jeszcze Leo ze swoją siostrą Angelą, która teraz, gdy była dziewczyna jej brata przebywała na Marsie, wzięła na siebie obowiązek dotrzymywania mu towarzystwa. Angela była o rok od nas młodsza, ale większość ludzi brała ją i Leo za bliźniaki, bo zawsze bujała się ze starszymi. Nie mogę zaprzeczyć: była niezłą laską. Może nawet umawiałbym się z nią, jednak to nastręczałoby różnych problemów: po pierwsze, nie chodzisz z siostrą swojego najlepszego kumpla, bo to nigdy nie kończy się dobrze, pod żadnym względem. Po drugie, z przykrością muszę stwierdzić, że gdyby mój dziadek dowiedział się, że chodzę z czarną laską, przyprawiłoby go to o drugi zawał. Nie nazwałbym go rasistą. No dobra… nazwałbym go rasistą, tylko nigdy w życiu nie powiedziałbym mu tego prosto w oczy.
„To kwestia pokoleniowa” – powtarzała zawsze moja mama, zbyt zakłopotana, aby naprawdę coś z tym zrobić. Dziadek nie miał problemu z Leo, ale raz przyłapałem go na tym, że na jego widok włączył blokadę w swoim samochodzie. Nie żeby się bał, że Leo go ukradnie – po prostu zareagował tak odruchowo na widok czarnego dzieciaka. Starzy ludzie, zgadza się? Leo nigdy nie robił z tego powodu afery, więc nigdy nie przyszło mi do głowy, że gryzie go to bardziej, niż był skłonny przyznać.
Raz wdałem się z Leo w bójkę z powodów rasowych – ponad dwa lata temu, gdy skomentował w durny sposób akcję afirmacyjną na wiedzy o społeczeństwie. Zauważyłem, że ma lepsze oceny niż ktokolwiek w klasie – i zdecydowanie lepsze niż ktokolwiek w drużynie, co dla zwykłego drugoklasisty, którym wtedy byłem, stanowiło dowód na to, że kolor skóry nie ma znaczenia. A on zgasił mnie wtedy gadką o wszystkich tych dzieciakach, które nie miały tyle szczęścia co on – które nie miały takich możliwości i przed którymi zamykano wszystkie drzwi, nim zdołały cokolwiek osiągnąć. „Gdy cały czas poświęcasz tylko na dobijanie się do drzwi, jesteś w końcu cholernie zmęczony i wiele kilometrów w tyle za tymi, którzy przez nie po prostu przechodzą, jakby nigdy nic – powiedział wówczas. – Sądzisz, że to w porządku?”
Nie pomyślałem o tym, więc przeprosiłem go i wyjaśniłem, że nie miałem na myśli nic złego. Niestety, gdy powiesz już coś głupiego, czego tak naprawdę nie przemyślałeś, nie da się tego cofnąć. To zdecydowanie nie był mój najlepszy moment (ale przynajmniej nie jestem Norrisem).
„Ten kraj pełen jest ignorantów o dobrych intencjach – rzucił wtedy gorzko Leo. – To pieprzona plaga, a ty jesteś jej nosicielem”.
Efekt był taki, że nie rozmawialiśmy ze sobą przez jakiś tydzień. Później nam przeszło i wszystko znów wróciło do normy. W końcu był moim najlepszym przyjacielem – nie mogliśmy pozwolić, by taka bzdura jak uprzedzenia rasowe sprawiła, że między nami się popsuje. A potem poszedłem z nim protestować przeciwko agresji policji i stałem z tablicą z ręcznie wypisanym hasłem, i potrząsałem w powietrzu pięścią. Sądziłem, że to wystarczy, by pokazać mu, że stoję po właściwej stronie. Teraz patrzę na to wszystko zupełnie inaczej.
Tak czy siak, nasza szóstka wcinała burgery. My, faceci, wciąż byliśmy podekscytowani zwycięstwem i nabuzowani adrenaliną, która sprawia, że każdy sport wyczynowy staje się tak uzależniający – ale oprócz tego wszystkiego czułem też jakiś dziwny niepokój. To nie było jak przeczucie, tylko bardziej wstrząs wtórny – bo nie chodziło o coś, co miało się wydarzyć, tylko o coś, co już się zdarzyło; po prostu jeszcze o tym nie wiedziałem. Przekonanie, że coś jest nie w porządku. Czy chodziło o coś we mnie, czy raczej o otoczenie? A może o jedno i drugie? W tej chwili moje ciało było w stanie jedynie przełożyć to uczucie na ten dziwny, rozedrgany ból głowy.
– Nie wierzę, że tak spieprzyłem to podanie! – jęczał Layton.
– Daj spokój, stary – pocieszał go Norris. – Pokonaliśmy Dzikie Paskudy i tylko to się liczy.
Ale wyraz twarzy Laytona mówił coś innego. W tym momencie Katie zmieniła pozycję pod ciężarem jego ramienia i zaczęła jeść jedną frytkę za drugą – tak szybko, że Layton musiał interweniować, przestając ją obejmować, aby wolną ręką zgarnąć trochę frytek dla siebie, zanim wszystkie znikną.
Uśmiechnąłem się, bo dotarło do mnie, że właśnie po to to zrobiła: nie dlatego, że chciała zjeść mu frytki, ale po to, by zmusić go do zdjęcia z niej łapy i uwolnić się spod tego ciężaru. Rzuciła mi przelotne, skruszone spojrzenie świadoma, że to zauważyłem, a ja mrugnąłem do niej, dając jej znak, że nie zdradzę nikomu jej tajemnicy. Odwróciła wzrok, ale dostrzegłem, że powstrzymuje przy tym uśmiech. Pamiętam, jak się zastanawiałem, czy to nie jest z mojej strony nielojalne: czekać, aż ona i Layton ze sobą zerwą, abym mógł wykorzystać swoją szansę – szansę, z której powinienem był skorzystać już dawno, ale nigdy nie miałem na to odwagi. Nie zastanawiałem się nad tym głębiej. Po prostu trzymałem tę myśl na mentalnym palniku, zawsze gdzieś z tyłu głowy. Nigdy nie byłem typem faceta, który robi podchody do czyichś dziewczyn. Krążyły jednak plotki, że Layton nie traktuje jej dobrze. W tamtym czasie sądziłem, że to nie moja sprawa – ale był to dla mnie kolejny powód, by przypuszczać, że ich statek zatonie jeszcze przed końcem sezonu.
Jedliśmy i gadaliśmy o futbolu, a Angela coraz bardziej się nudziła.
– Czy nie macie żadnych innych zainteresowań? – jęczała.
– Żarcie – odpowiedział Norris. – I seks.
– Dla Norrisa dokładnie w tej kolejności – dodałem.
– Skoro nie chcesz słuchać rozmów o piłce – rzucił Leo – to po co przyszłaś?
– Żeby Katie nie musiała samotnie stawiać czoła toksycznej męskości.
– Nie jesteśmy toksyczni – obruszyłem się. – Sam fakt, że gramy w futbol, nie oznacza jeszcze, że jesteśmy nieokrzesani i tak dalej.
– „I tak dalej” – parsknęła. – Przyznaję, że póki co poziom toksyczności plasuje się w strefie zielonej, ale jeśli zacznie wzrastać, dam wam znać.
Kilka metrów od nas kelnerka upuściła tacę. Ponieważ wszystko pakowano tu w czerwone plastikowe koszyczki, nic się nie stłukło – rozległo się tylko kilka głuchych stuknięć i szczęk sztućców. Mimo to mimowolnie poderwałem głowę i rozejrzałem się czujnie dookoła, a moje myśli krążyły jak oszalałe. Wziąłem głęboki oddech i wsparłem się dłońmi o stół, jakby dotyk twardego stabilnego blatu pod palcami mógł mnie utwierdzić w przekonaniu, że grawitacja nadal działa. Norris zaczął klaskać – jakżeby inaczej – i wszyscy obejrzeli się na biedną kelnerkę próbującą posprzątać bałagan, zanim zjawi się menedżer. Teraz to Katie mnie przydybała, podobnie jak ja ją wcześniej.
– Wszystko w porządku, Ash? – spytała.
– Taak, jasne – zapewniłem ją. – Po prostu zakręciło mi się w głowie.
Layton spojrzał na nią, podążając za jej wzrokiem, i podniósł brwi.
– Kto wypompował z ciebie całą krew, stary? Bo wyglądasz, jakby mieli cię zawieźć do kostnicy. Będziesz rzygał?
– Nie, chyba nie.
Katie popchnęła w moją stronę swoją szklankę z wodą.
– Może się odwodniłeś? – podsunęła.
– Dzięki. – Upiłem kilka łyków, a Layton powiedział, żebym zatrzymał szklankę – na wypadek, gdybym czymś zarażał.
Zawroty ustąpiły, ale wracały za każdym razem, gdy za szybko kręciłem głową. Czy to było wstrząśnienie mózgu? Miewałem już wcześniej niegroźne wstrząsy, tym razem było jednak inaczej. Wiecie, jak to jest, gdy ludzie mają transplantację i ciało odrzuca organ, a oni muszą brać leki, żeby temu zapobiec? Cóż, to najbliższe temu, co się ze mną działo w tamtej chwili, gdyby ktoś kazał mi to opisać. Moje ciało nie odrzucało mózgu, raczej to, co w nim siedziało. Całkiem jakby mój własny umysł stał się nagle intruzem. Wtedy to nie miało dla mnie sensu, ale później poczułem się naprawdę dziwnie, gdy dotarło do mnie, jak dobrze to porównanie oddawało mój ówczesny stan. W tamtej chwili miałem jednak ochotę jedynie zapomnieć o wszystkim i przestać o tym myśleć. Pieprzyć! Rozchodzę to! Po prostu to rozchodzę.

 
Wesprzyj nas