„Bardzo długie popołudnie” to znakomity kryminał o tym, jak american dream zamienia się w koszmar. Sugestywny obraz dusznego Los Angeles i dławiącej rzeczywistości lat 50. Morderstwo na dusznych przedmieściach, a w tle nierówność płci i konflikty na tle rasowym.


Bardzo długie popołudnieLato 1959 roku, kalifornijskie słońce wypala wypielęgnowane trawniki przed domami w Sunnylakes. Pewnego bardzo długiego popołudnia w tej sielskiej atmosferze przedmieścia znika Joyce Haney.

Tego samego dnia Ruby Wright udaje się do pracy, spodziewając się, że czeka tam na nią to, co zawsze: obowiązki domowe, których nie cierpi, obolałe stawy, pogarda ze strony białych pracodawców… a także światełko w mroku codzienności: życzliwość Joyce.

Zamiast tego znajduje dwójkę przerażonych dzieci i plamę krwi na podłodze w kuchni. Po Joyce nie ma śladu.

Do sprawy zostaje przydzielony detektyw Mick Blanke, który niedawno trafił do Sunnylakes z Nowego Jorku i szybko odkrywa, że klucz do zagadki znajduje się w rękach Ruby, nikt bowiem tak dobrze jak ona nie zna tajemnic kryjących się za wykrochmalonymi, idealnie gładkimi zasłonami.

Tyle że czarnoskórych pomocy domowych na amerykańskim Południu nie prosi się o pomoc w śledztwie. Ich o nic się nie prosi…

Inga Vesper
Bardzo długie popołudnie
Przekład: Jacek Żuławnik
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 2 czerwca 2021
 
 

Bardzo długie popołudnie


1
Joyce

Wczoraj pocałowałam męża po raz ostatni.
On oczywiście jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, sama zresztą też nie do końca mogę w to uwierzyć, ale kiedy obudziłam się dziś rano, wiedziałam, że to prawda.
Stoję na tarasie, próbując wejrzeć w przyszłość, i mam wrażenie, jakby nie obejmowała nic poza chłodnym, nieruchomym powietrzem poranka, będącym obietnicą popołudniowego upału.
Nie potrafię przewidzieć, co będzie dalej.
Spędzę tu jeszcze pięć minut, będę piła kawę i podziwiała barwy ogrodu w pierwszych promieniach słońca.
Podwórze skrzy się kolorami: zielenią trawnika jak z obrazka, łososiowym odcieniem płytek na patio, bielą ogrodzenia otaczającego dom, szkarłatem pelargonii w terakotowej donicy. Rozciąga się nad nim jasne, błękitne niebo, odrobinę ciemniejsze i lekko zamglone na obrzeżach, tam gdzie z trudem dociera mój zmęczony wzrok. Woda w basenie jest ciemnoniebieska i tak przejrzysta, że mam ochotę wskoczyć, zanurzyć się w niej i rozpuścić jak tabletka aspiryny.
Chciałabym móc uwiecznić tę chwilę na papierze, zanim odejdzie. Ale już dawno temu pozbyłam się przyborów do malowania. Splatam więc dłonie wokół kubka i utrwalam widok w pamięci. Już nigdy nie zobaczę takiego poranka.
Trzeba podlać pelargonie. Sama nie mogę tego zrobić, bo mam ostatni dzień miesiączki. Frank nie lubi, kiedy podlewam kwiaty w czasie menstruacji. Mówi, że więdną od kobiecych miazmatów, dlatego lepiej zostawić to służącej. Ale Ruby przyjdzie dopiero po południu. Trudno, będą musiały zaczekać.
Zgadzam się z nim, rzecz jasna, i nie komentuję tego, że jednocześnie twierdzi, iż Murzyni nie potrafią o nic zadbać, dlatego w oknach ich domów nie uświadczysz skrzynek na kwiaty, a ich dzieci często umierają w niemowlęctwie.
Mroczne myśli zasnuwają świat w mojej głowie i pochłaniają światło. Rozproszyłaby je tabletka mellarilu, ale nie, nie potrzebuję jej. Jeszcze nie teraz. Poranek niesie ze sobą nadzieję, popołudnie zaś upływa pod znakiem desperacji, czas rozciąga się w nieskończoność i zarazem kurczy do krótkiej chwili, gdy wypełniają go pranie, odkurzanie, szykowanie kolacji i czuwanie nad dziećmi, które nie potrafią usiedzieć na miejscu i mogą wpaść do basenu.
Gdzie będę jutro o tej porze?
Serce mi wali, krew szumi w uszach. Po raz pierwszy w życiu nie wiem. I po raz pierwszy od wielu lat czekam z utęsknieniem na popołudnie.
Mam ochotę malować. Po wizycie u lekarza mogłabym wstąpić do sklepu i kupić materiały. Miałabym zajęcie na czas poobiedniej drzemki dzieci, wypełniłabym te wlekące się godziny, ślimaczące się minuty, to popołudnie, kiedy pelargonie więdną w skwarze, a mój umysł kruszy się w pył.
W moim brzuchu odzywa się ból, o którym zdążyłam zapomnieć. Menstruacja – to oczywiście też, ale oprócz tego mroczne myśli. Galaktyki krwi.
Jak daleko sięgają moje kobiece miazmaty? Wyobrażam je sobie jako nimb, otaczający mnie jak świętą. Tyle że ta moja aureola nie jest jasna jak światło, lecz ciemnoczerwona, ja zaś nie jestem świętą, lecz grzesznicą.
Ostrożnie odstawiam kawę na jeden z leżaków basenowych i sięgam po konewkę. Czuję mrowienie w dłoniach, gdy stykają się z chłodnym metalowym uchwytem. Pierwsza z moich dzisiejszych rewolucji. Na dnie zostało jeszcze trochę wody. Podkradam się do kwiatów, wyciągam rękę i już mam przechylić konewkę, kiedy nagle z wnętrza domu dolatuje mnie przenikliwy wrzask, a po nim niezbyt głośny, jakby trochę leniwy płacz.
Lily się obudziła.
Zastygam. Powinnam pójść do córki. Chcę pobiec do niej, przytulić ją, pocieszyć, stłumić jej zawodzenie. Ale Frank pokazał mi artykuł w gazecie, w którym profesor Summers tłumaczy, że zbyt szybka, natychmiastowa reakcja może nadmiernie rozpieścić dziecko.
W gruncie rzeczy zgadzam się z nim. Wolę spędzić jeszcze kilka chwil na tarasie i zaopiekować się pelargoniami, zanim zajmę się dzieckiem. Czy to czyni mnie złą matką? Gorszą, niż jestem?
Ignoruję płacz córki, podlewam kwiaty wątłą strużką, odstawiam konewkę i sięgam po kawę. Dopiję ją tutaj, nad basenem, w towarzystwie jedynie nieba i wody, w której odbija się nieskazitelny błękit. Czystość i ułuda. Prawda i obłuda.
Ty i ja.

2
Ruby

Autobus rusza z szarpnięciem, w żółwim tempie pokonuje dziesięć metrów Southern Boulevard i staje ze zgrzytem. Ruby tłumi westchnienie. Co za upał. Wczoraj było gorąco i jutro też będzie. I co poradzisz? Jakby słyszała mamę. „I co poradzisz, dziewczyno? Jest gorąco, pogódź się z tym. Pan nie ześle deszczu tylko dlatego, że tobie pot spływa po tyłku”.
Właśnie. Ruby ma tak mokre pośladki, że kleją się do plastikowego siedzenia. Wygina plecy w łuk i obciąga spódnicę, ale już za późno. Bawełniana tkanina zdążyła się pognieść. Pani Ingram wpadnie w szał.
Szlag by trafił tę robotę.
W taki dzień jak ten powinno się ganiać w szortach, sandałach i z rozpuszczonymi włosami, a nie kisić czaszkę pod kapelutkiem i marynować stopy w tenisówkach. Z utęsknieniem czeka, kiedy będzie mogła wzuć niezgrabne białe kapcie, przy których upierają się żony Sunnylakes; dzięki nim są w stanie prześledzić drogę każdej drobinki brudu na dywanie i trafić za nią do sprawcy-nanosiciela.
Miejsce z przodu, jak najdalej od Ruby, zajmuje biała kobieta w wielkim kapeluszu na głowie. Przyciska torebkę do piersi i wygląda na zagubioną. Nie odwraca się, więc chyba nie będzie jej przeszkadzało, jeśli Ruby na chwilę zdejmie tenisówki.
Uldze towarzyszy wyczuwalna serowa woń.
Ruby zerka na zegarek, prezent od Josepha. Minęło południe. Boże drogi, siedzi w tym autobusie już od ponad godziny, a o pierwszej powinna być u pani Ingram. Potem o piątej u pani Haney.
Wreszcie autobus dociera do granicy smogu i rozpoczyna powolną wędrówkę w dół, do Sunnylakes. Rosnące wzdłuż drogi drzewa są jeszcze niskie i cień, który rzucają, nie chroni asfaltu przed prażącymi promieniami słońca. Za oknem przesuwają się domy, każdy identyczny, z zadbanym trawnikiem, ładnym parkanem i frontową elewacją obłożoną imitacją kamienia. Tatko mówi, że prawdziwe kamienie są drogie, dlatego mężczyźni Sunnylakes woleli zamówić imitacje, kiedy stawiali te budynki za swoje ciężko zarobione dolary. Zrób mi pan, żeby było jak z kamienia, niech wygląda jak twierdza, cobym mógł obronić swoją własność przed komuchami, Japońcami i Murzynami.
Ruby chichocze pod nosem. Za późno, miły panie. Już przestąpiłam próg pana domu.
Wysiada na rogu Pine Tree Avenue i Roseview Drive. Rusza podjazdem przed domem pani Ingram, mijając plastikową papugę na drucie, którą pani Ingram umieściła na trawniku jako wyrafinowaną ozdobę. Zatrzymuje się przed różowymi drzwiami, wyjmuje klucz spod doniczki i wsuwa go do zamka. Za każdym razem, gdy to robi, coś skręca jej kiszki. Zbyt łatwo znaleźć klucz. Któregoś dnia ktoś się włamie i wyniesie wszystko, co cenne. A wtedy pani Ingram będzie wiedziała, kogo obarczyć winą.
Zresztą, wnętrze i tak wygląda jak splądrowane. Pani Ingram pracuje – rzadkość w przypadku białej kobiety – i jak często i chętnie powtarza, po prostu nie ma czasu sprzątać.
Ruby wsuwa kapcie. Potem odkurza, wyciera, myje, szoruje. Na ulicy cisza i spokój, tylko czasem przetoczy się jakieś auto i wtedy Ruby spina się przed nieuchronnym powrotem pani Ingram. Ale dopiero tuż po czwartej drzwi otwierają się ze szczęknięciem i staje w nich pani domu. Mijając toaletę, w której Ruby tkwi po łokcie w kolanku, marszczy nos i robi minę, jakby zobaczyła psią kupę na dywanie.
– Nadal w łazience? Coś wolno ci dzisiaj idzie.
Popatrz na siebie. Ruby nie odrywa wzroku od gąbki, którą szoruje muszlę.
– Dzień dobry, pani Ingram. Pani wybaczy, autobus utknął w korku.
– Autobus jeździ ekspresówką i nie stoi w korkach.
Ruby zagryza wargę.
– Tak, psze pani.
– Niech to się więcej nie powtórzy.
– Dobrze, psze pani.
Pani Ingram wciąga powietrze nosem, węsząc jak pies.
– Cóż to za przykry zapach? Nie masz w domu prysznica?
Nie, psze pani, myję się pod hydrantem na ulicy, bo jestem z South Central i tak to się u nas robi.
– Przepraszam, psze pani.
W normalnych okolicznościach biali traktują pomoc domową jak powietrze. Dziś jednak pani Ingram, przebrawszy się i odświeżywszy, czepia się Ruby, co najmniej jakby oczekiwała wizyty fotografa z „Better Homes and Gardens”. Pewnie miała kiepski dzień w biurze, domyśla się Ruby, albo może zwyczajnie się nudzi. Przesuwa palcami po powierzchniach, zbiera niewidoczne koty z kurzu i sprawdza wilgotność ścierki, którą Ruby myje zlew.
Najlepiej w takich sytuacjach obrócić wszystko w zabawę w podwójne znaczenia. Pani Ingram doskonale się do tego nadaje. Nie ma męża, używa dużo jasnoczerwonej szminki i nosi obcisłe sweterki, które podkreślają jej sterczące piersi.
– Dobrze pocieram, pani Ingram? Czy jest wystarczająco wilgotna, pani Ingram? Mam to wepchnąć głębiej, pani Ingram?
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby któraś z kobiet Sunnylakes się połapała. Większość zachowuje się, jakby połknęła kij od szczotki, i trudno sobie wyobrazić, że ktokolwiek tutaj w ogóle uprawia seks. Pani Ingram uśmiecha się blado, chodzi tam i z powrotem po swoim czystym, pachnącym domu, pudruje swoją czystą, pachnącą twarz i prycha, i syczy, i narzeka.
Kiedy Ruby znów sprawdza godzinę, jest już prawie piąta. Na szczęście Joyce Haney nie liczy czasu. Próby zapanowania nad dziećmi wyczerpują ją do tego stopnia, że brakuje jej energii, by jeszcze wieszać się na służącej. Czasem otwiera napój gazowany i pokazuje Ruby swoje robótki. Rozmawiają o wzorach, rodzinie i dzieciach. Joyce wlicza to do godzin pracy.
Kwadrans po piątej Ruby zbiera środki czystości, wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Będąc na podjeździe, zauważa ruch zasłony w oknie. Pani Ingram odprowadza ją wzrokiem.
Pomiędzy drzewami przeświecają złote promienie popołudniowego słońca. Ruby idzie, prostując nogi i machając rękami. Najgorsza część dnia już za nią. Jeszcze tylko dwie godziny i będzie mogła wrócić do domu z trzema dolarami w kieszeni.
Nagle ciszę zakłóca ryk silnika. Z podjazdu przed domem Haneyów z hukiem wypada samochód i prędko oddala się w stronę President Avenue. Srebrno-czarny crestliner z zielonymi tylnymi błotnikami. Pani Haney miała gości.
Dom Haneyów stoi w pewnym oddaleniu od ulicy, ponieważ z drugiej strony działka schodzi w kierunku jeziora. W tej części Sunnylakes rosną stare drzewa o groźnym wyglądzie, za którymi Ruby nie przepada, zwłaszcza zimą, kiedy ma wrażenie, że wśród posępnych konarów czai się licho. Za budynkiem drzewa wycięto, aby odsłonić widok na wodę, tyle że pan Haney wzniósł wysoki drewniany płot – który raz do roku wiosną maluje na biało – skutkiem czego z okien i tak nie widać nic poza schludnymi deskami.
Ruby zatrzymuje się w pół kroku. Na podjeździe stoi auto Joyce. Drzwi do domu są zamknięte. Rosnące przy wejściu rośliny marnieją w słońcu.
Coś jest nie w porządku. Ruby czuje mrowienie w brzuchu.
Nastawia ucha. Przez otwarte okna wpada do środka świeże powietrze, ale za zasłonami w salonie panuje martwa cisza, na zewnątrz nie wydostają się żadne dźwięki – nie słychać brzęku naczyń, wrzasków dzieci ani paplaniny z radia.
Kątem oka zauważa ruch i obraca się na pięcie. Jakaś barwna plama przemyka między drzewami. Wiatr wpada pod spódnicę Ruby i przyprawia dziewczynę o dreszcze. Ruby zwija dłonie w pięści i stara się zapanować nad oddechem.
– Halo? Jest tam kto?
Zza pnia wychyla się głowa dziecka. Jasne blond kosmyki spływają na wielkie, niebieskie, mokre od łez oczy. Barbara. Córka Joyce.
Ruby klęka na miękkim dywanie z sosnowych igieł. Wyciąga ręce.
– Chodź do mnie, Barbaro. Co tu robisz, dziecko?
– Czekam.
– Na kogo?
– Na mamę Joanie.
Ruby musi sobie przypomnieć, kim jest Joanie. To najlepsza koleżanka Barbary, córka państwa Ketteringów, którzy mieszkają po sąsiedzku.
– Chodź – mówi. – Pójdziemy do domu.
– Obiecałam, że zaczekam.
– No, ale widzisz, że mama Joanie nie przyszła. Zaprowadzę cię do domu.
– Nie chcę.
– Ale zaraz kolacja.
– Nie.
W oczach dziewczynki Ruby dostrzega coś, co sprawia, że jej dłoń zaczyna się trząść. Barbara łypie w stronę budynku, jakby zamieszkały w nim straszydło albo smok.
– Barbaro, gdzie jest twoja mama?
– Kazała mi zaczekać.
– Pójdziemy do niej?
Barbara spuszcza wzrok.
– Narobili bałaganu, Ubi.
– Moja w tym głowa, żeby posprzątać. Chodź, skarbie.
Barbara odkleja plecy od drzewa i podaje Ruby rękę. Ruszają w kierunku domu. Barbara ma rozpaloną dłoń. Jej drobne paznokietki wbijają się w skórę Ruby.
Ruby dzwoni do drzwi. Nikt nie otwiera, ale po drugiej stronie Lily zaczyna płakać.
– Pani Haney? Joyce! – woła Ruby i ponownie naciska guzik dzwonka.
Mrowienie przechodzi w bolesne ukłucia w piersi. Dziewczynka ochrypła, płacze rozpaczliwie, jakby myślała, że już nigdy nikt do niej nie przyjdzie.
Ruby sięga po zapasowy klucz, ukryty pod stojącym przy drzwiach porcelanowym orłem, wkłada go do zamka i przekręca. W korytarzu panuje porządek, na kredensie stoją świeże kwiaty w wazonie. Dom Haneyów ma mezanin – po pierwszym dniu pracy musiała sprawdzić w słowniku, co to znaczy, i okazało się, że po prostu półpiętro – sypialnie razem z dużą łazienką znajdują się w połowie schodów.
Z pokoju dziecinnego dobiega zawodzenie Lily.
Lawendowa wykładzina tłumi odgłos kroków Ruby, która biegnąc do płaczącej małej, pokonuje po dwa stopnie. Rzuca się do drzwi i je otwiera. Lily siedzi w łóżeczku, ma czerwoną, zapuchniętą buzię i mokre od łez oczy. W pomieszczeniu unosi się nieprzyjemny zapach. Pielucha dziewczynki jest przemoczona, zawartość częściowo przesiąkła przez materiał i zabrudziła śpioszki.
Ruby wyjmuje Lily z łóżeczka i rozpina jej ubranko, a wtedy mała zaczyna wierzgać nóżkami i głośno krzyczeć. Podczas przewijania uwalnia się duszący fetor. Ruby wyciera Lily szmatką i odkłada na bok brudną pieluchę. Kiedy sięga po czystą, do pokoju wchodzi Barbara i siada na podłodze. Jej usta drżą, a oczy wypełniają się łzami.
– Barbaro, skarbie, co się dzieje? – Ruby kończy zakładać pieluchę i próbuje postawić wrzeszczącą Lily, ale mała wali ją w pierś. – Gdzie twoja mama?
– Nie ma ich tutaj – mówi Barbara. – Narobili bałaganu.
Ruby ściąga brwi i zastanawia się, co też mogło się wydarzyć. Może Joyce musiała pilnie wyjść z domu? Może wezwała ją przyjaciółka w potrzebie? Może zapomniała kupić kotlety na kolację? Ale skoro jej auto stoi na podjeździe…
Nie powinna tu zostawać. W tym domu dzieje się coś dziwnego i to nie jest jej problem. Poza tym, kiedy pan Haney wróci i zobaczy, że jego dzieci siedzą same ze służącą, chyba padnie na zawał.
– Barbaro, posłuchaj – mówi. – Zadzwonię do pani Kettering i poproszę, żeby do was przyszła. Zajmie się wami do powrotu mamy, dobrze?
Barbara nie odpowiada.
– Zejdziesz ze mną na dół, skarbie?
Barbara potrząsa głową.
– No to nie.
Ruby opiera sobie Lily na biodrze. Dziwnie się czuje, będąc w tym domu sama – bo teraz już ma pewność, że jest tu jedyną dorosłą osobą. W korytarzu zdejmuje słuchawkę z widełek i zaczyna przerzucać kartki niewielkiego notesiku o złotych brzegach, aż dociera do litery K.
Później nie będzie potrafiła sobie przypomnieć, w którym momencie Barbara prześlizgnęła się obok niej, ale dziewczynka nagle staje w drzwiach do kuchni i patrząc pełnym przerażenia wzrokiem, wyciąga upaćkaną rękę i mówi drżącym głosem:
– Nie posprzątam tego, Ubi.
– Nic się nie martw, skarbie. – Ruby przekłada Lily na drugie biodro, za co mała odpłaca się kopniakiem w brzuch. – Zajmę się tym.
Jej spojrzenie pada na dłonie Barbary i grunt usuwa się Ruby spod nóg. Skóra dziewczynki jest pokryta skorupą zaschniętego szkarłatnego brudu.
To krew.
Ruby dopada do Barbary, odciąga ją od drzwi, po czym sama zagląda do kuchni.
Widzi kałuże na podłodze. W jednej z nich zmięta ściereczka i pogniecione, nasiąknięte czerwienią listki papierowego ręcznika. Wpadające do środka promienie słońca rzucają na płytki widmowe cienie kwiatów stojących na parapecie. One też są zakrwawione, usmarowane i lepkie, ohydne jak diabelski jęzor.
Ruby przyciska Lily do piersi, z której dobywa się przeraźliwy krzyk.

3
Mick

Mick wyciera rękawem krople potu, które wystąpiły mu na czoło. Masz za swoje, detektywie Blanke. Tak się cieszyłeś, że przyjeżdżasz z Nowego Jorku, i na dzień dobry trafia ci się narożny gabinet. Od południowo-zachodniej strony. Komendant musiał pękać ze śmiechu, przydzielając najgorętsze pomieszczenie w całym biurze nowemu w swoim wydziale. Kiedy Mick odebrał klucze i niósł je z dumą, zmierzając w stronę swego miejsca pracy, niektórzy z chłopaków nie zdołali się powstrzymać i rechotali pod nosem. Już wtedy powinna była mu się zapalić czerwona lampka.
Jest dopiero dziesiąta, a już nie ma czym oddychać. Mick wsuwa palec za kołnierz koszuli, by choć odrobinę go poluzować, i okazuje się, że jest mokry od potu. W obawie, że lada moment dostanie udaru cieplnego, otwiera na oścież okna i drzwi. Tyle że otwarte drzwi to zachęta do odwiedzin – z czego oczywiście skwapliwie korzysta komendant Murphy.
– Już w pracy, Blanke? Dopiero dziesięć po dziesiątej. Powinieneś się wysypiać, no wiesz, dla urody.
– Z nas dwóch, szefie, to raczej panu przydałoby się więcej takiego snu – odpowiada Mick z szelmowskim uśmiechem. – Zarywam noce. Dużo pracuję, mało śpię.
– Nie pomyliło ci się czasem? Bo usłyszałem „mało pracuję”. Skoro tak, to masz pecha, bo przynoszę ci nową sprawę. Przedmieścia. Zaginiona kobieta, prawdopodobnie włamanie. Wszędzie ślady krwi i cały ten bajzel. Masz tu akta. Rusz tyłek i jedź na miejsce, czeka tam na ciebie sierżant Hodge. Miłego dnia.
Mick przejmuje od komendanta tak zwane akta sprawy – trzy zapisane na maszynie kartki z paroma odręcznymi notatkami na marginesach – i opiera stopy na blacie nowoczesnego biurka z laminatu, wspartego na czterech rozkraczonych jak dziwka z East Tremont nogach. Elegancki mebel, o niebo lepszy od tamtego starego, rozchwierutanego, który miał w biurze na Brooklynie i za którym w sumie tęskni bardziej, niż gotów jest przyznać. Odwraca się plecami do słońca, żeby nie raziło go w oczy, i zabiera się do lektury raportu.
O siedemnastej trzydzieści dyspozytor przyjął zgłoszenie i wysłał patrol na Roseview Drive 47. Funkcjonariusze, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce, zastali sąsiadkę – to ona wezwała policję – a także pomoc domową oraz dwoje dzieci. Pomoc domowa powiedziała, że kiedy przyszła do pracy, dzieci były same. Odkryła ślady krwi w kuchni. Pani domu zaginęła i nie wiadomo, gdzie przebywa. Pan domu wyjechał na konferencję w Palmdale. Dzieci pozostawiono u sąsiadki, natomiast pomoc domową aresztowano.
Aresztowano?
Przechodzi do zeznania kobiety. Przyszła kwadrans po siedemnastej, udała się do pokoju dziecinnego na półpiętrze, zmieniła pieluchę młodszej dziewczynce, następnie wróciła na dół i odkryła plamy krwi w kuchni. Powiadomiła sąsiadkę i razem z nią zaczekała na przyjazd policji. Funkcjonariusze natychmiast ją aresztowali.
Dlaczego?
Zerka na dane osobowe. Ruby Wright, lat dwadzieścia dwa, zamieszkała przy Trebeck Row 1467, South Central. Czarna.
Ach, no tak.
– Szefie. – Zamyka za sobą drzwi i rusza zamaszystym krokiem. – Szefie. Chłopcy dokonali zatrzymania…
– Na wszelki wypadek. Dopóki nie zweryfikujemy jej wersji zdarzeń.
– Ona jest świadkiem, a nie podejrzaną.
– No tak. Ale może być w to zamieszana. Była pierwsza na miejscu, a to zawsze jest podejrzane.
– Chcę z nią porozmawiać.
– Nie powinieneś najpierw zahaczyć o Roseview Drive? – Murphy łapie się za fałdę tłuszczu wokół pasa. – Do roboty, panie oficerze śledczy. Wyśledź pan coś.
– W porządku, szefie. Niech się szef nie unosi.
Mick wie, kiedy przegrał bitwę. Komendant za nim nie przepada i ma po temu powody. Przenosiny Micka na Zachodnie Wybrzeże wyglądały bowiem tak, że jego brookliński szef pociągnął za kilka sznurków i ni stąd, ni zowąd policja w Santa Monica zapragnęła wzbogacić się o detektywa. W ten sposób trafił do najnudniejszego miasta Kalifornii, gdzie kręci mu się w głowie od nadmiaru słońca i gdzie jak dotąd najpoważniejszą zbrodnią była kradzież nowego rowerka małego Timmy’ego.
W Sunnylakes myli kierunki, i to aż dwukrotnie. Szlag by trafił te nazwy. Hillview Crescent, Berrywood Road, Grand Park Street, Meadow Hills. Główna ulica miasteczka nosi miano President Avenue. Kto wie, czy nie otwierał jej sam Eisenhower, w każdym razie bez dwóch zdań wygląda jak wycięta z plakatu wyborczego: schludne domy, flagi, lśniące w słońcu metalowe skrzynki na listy. Do tego jest tak nieskazitelnie czysta, że można jeść kolację prosto z asfaltu – ale oczywiście tutaj nikt by czegoś takiego nie zrobił, bo przecież każdy ma jadalnię, a w niej stół i porcelanową zastawę zamówioną z Wardsa.
Wbrew nazwie przy Roseview Drive nie uświadczysz ani jednej róży. Numer czterdzieści siedem znajduje się na końcu ulicy, po sąsiedzku z różowym domem z jednej strony i większą, dwupiętrową, ledwie widoczną za drzewami rezydencją z drugiej. Wzdłuż krawężnika parkuje sznur samochodów, a przed stojącym w głębi dużym budynkiem kłębi się spory tłumek. Zapewne ekipa poszukiwawcza.
Mick skręca na podjazd i zatrzymuje się obok czerwonego chevroleta bel air. Kiedy wysiada, zauważa ruch zasłon w różowym domu. Zatem jest obserwowany. Ciekawe. W tym spokojnym miejscu raczej nie ma możliwości, by ktoś obcy podjechał pod posesję i uprowadził którąś z mieszkających tam osób, nie zwracając na siebie uwagi sąsiadów.
Drzwi zostały zaklejone taśmą, ale ktoś ją zerwał. Luźny koniec leży na schodach prowadzących do wejścia. Mick rozgląda się, czując się trochę jak włamywacz, i wchodzi do środka.
Dom wygląda… nowocześnie. Na podłodze w korytarzu linoleum w fioletowe kwadraty, u sufitu chromowane lampy. W widocznym miejscu na kredensie zdjęcie całej rodziny. Joyce Haney z dziećmi na kolanach. Młodsza córeczka to jeszcze niemowlę, starsza nosi warkoczyki i uśmiecha się jak dziewczynka z reklamy Sunbeam Bread. Frank Haney, kochający mąż i dumny ojciec, obejmuje całą trójkę opiekuńczym i zaborczym gestem. Ma blond włosy, niebieskie oczy i kwadratową szczękę – znaki rozpoznawcze rozgrywającego w licealnej drużynie futbolowej. Gęba jak szybka przycisku alarmowego – myśli Mick – natychmiast ma się ochotę ją stłuc.
Joyce jest naturalnie ładna, lecz także zadbana. Ciemne, nienagannie ułożone włosy, wąskie, rozjaśnione szminką usta, brązowawe, niezbyt duże oczy o lekko rozmarzonym, filmowym spojrzeniu. Nie pasuje do niej ten sztuczny wygląd, myśli Mick. Ten niby czuły, ale zmęczony uśmiech. Bez tego wszystkiego musi być swojską dziewczyną.
Kuchnia to jedyne pomieszczenie w całym domu, które w obecnym stanie nie przystaje do pozostałej części wychuchanego obrazka. Mick zatrzymuje się w wejściu i przez kilka chwil po prostu stoi, patrzy i zapamiętuje to, co widzi. Od zlewu aż do drzwi ciągnie się długa, nieregularna smuga krwi. W kącie leży częściowo rozwinięta rolka ręcznika papierowego, a w zakrzepłej, brudnobrązowej kałuży tkwi niebieska ściereczka. Są też zmięte chusteczki przy drzwiach, tam gdzie ktoś próbował wycierać podłogę.
Mick przygląda się plamie krwi i przywołuje wspomnienia z dawnego życia na Brooklynie: wojny gangów, napady z nożem w ręku, włoskie tortury, stukniętego dziadzia Japończyka, który wbił sobie sztylet w brzuch i wypruł wnętrzności. Tutaj, u Haneyów, krwi jest w sumie niewiele, jeśli porównać jej ilość z tamtymi miejscami zbrodni, ale niesamowite, wręcz upiorne wrażenie robi sama jej obecność w tej kuchni, w domu na przedmieściach, gdzie hoduje się kwiatki na parapecie, przyczepia dziecięce rysunki do lodówki i trzyma cukier, kawę i mąkę owsianą w stojących w równym rzędzie na blacie blaszanych puszkach.
Na górze właściwie nie ma czego oglądać. Czysta sypialnia, duże, równo posłane łóżko, narzuta z falbanami. W jednym z rogów lawendowa toaletka zastawiona kosmetykami. Mick wysuwa szuflady komody i pobieżnie przegląda ich zawartość – sporo zupełnie zwyczajnej bielizny, nic fikuśnego. W szafie między innymi garderoba męża: na półkach poskładane eleganckie koszule, na wieszakach garnitury i spodnie z zaprasowanymi zaszewkami. Wszystko nieruszone. Nic nie wskazuje na to, by ktoś w pośpiechu pakował rzeczy do walizki.
W pokoju dzieci większy nieporządek. Łóżko starszej posłane, ale w łóżeczku młodszej pościel zbita w kupkę i zsunięta w kąt. Na przewijaku brązowa plama, na podłodze cuchnąca, brudna pielucha. Z kolei łazienka i pokój gościnny niczym się nie wyróżniają.
Sierżant Hodge siedzi na stojącym na tarasie nad basenem pasiastym leżaku. Trzyma w ręku butelkę napoju gazowanego i z błogą miną wpatruje się w najbardziej pedantycznie przystrzyżony trawnik, jaki Mick kiedykolwiek widział.
Mick podkrada się do niego i spuszcza mu dłoń na ramię z taką siłą, że sierżant o mało nie oblewa się napojem.
– Mam nadzieję, że to twoja prywatna cola.
– Oczywiście, detektywie. – Hodge zrywa się na nogi. – Przecież nie wziąłbym z lodówki. Przysiadłem, bo nie idzie wytrzymać w tym cholernym upale.
Mick walczy z pokusą, by pójść w ślady sierżanta i przycupnąć na leżaku. Promienie słońca tańczą na okalających basen płytkach, spomiędzy których nie wyrasta nawet jedno źdźbło trawy, nawet jeden chwaścik. Wyłącznym ukłonem w stronę roślinnej bujności jest stojąca na tarasie donica pelargonii.
– Najwyraźniej mąż ma smykałkę do ogrodnictwa – podsuwa Hodge.
– Mąż to najwyraźniej neurotyk – odpowiada drwiąco Mick.
– Słucham?
– Nieważne.
– To jaką ma pan teorię, detektywie?
– Na razie nie mam żadnej. – Mick szczerzy zęby.
– Ale przecież…
– Staram się niczego nie zakładać. Na tym etapie jest zbyt wcześnie, by wyciągać wnioski.
– W porządku. – Hodge kiwa głową, jakby zrozumiał, o co chodzi, ale wyraźnie widać, że nic z tego nie pojmuje.
– To na czym stoimy? – pyta Mick. – Czytałem raport – dopowiada na wszelki wypadek – ale chciałbym to usłyszeć od ciebie.
– Pierwszy na miejscu był Murray. Zobaczył krew i zadzwonił do centrali. W Sunnylakes mają tylko zespół do spraw wykroczeń. Wie pan, prowadzenie po kielichu, rodzinne awantury, takie rzeczy.
– Ale tu nie chodziło o rodzinną awanturę?
– Męża nie było w domu. W niedzielę wieczorem wyjechał do Palmdale. Dziś rano świadkowie widzieli żonę. Około dziewiątej zostawiła starszą córkę u sąsiadki, pani Nancy Ingram, i wybrała się do centrum handlowego. Wróciła o jedenastej, w dobrym humorze, i odebrała dziecko. Zamieniła z panią Ingram kilka słów na temat lunchu, po czym sąsiadka udała się do pracy, a żona poszła do siebie. Nic nadzwyczajnego. Co było potem… nie wiadomo.
– Starszą dziewczynkę znaleziono poza domem?
– Tak, natknęła się na nią pomoc domowa. Powinna przyjść o siedemnastej, ale się spóźniła. To Murzynka, rozumie pan. Wzięła małą, zaprowadziła ją do środka, zmieniła pieluchę młodszej, a kiedy weszła do kuchni, zobaczyła krew.
– Więc ją aresztowaliście.
Hodge wzrusza ramionami.
– To wszystko brzmiało jakoś mętnie.
– W jakim sensie?
– Poszła przewinąć dziecko, a nie sprawdziła nawet, czy państwo są w domu.
– Może pani Haney zwykła zostawiać dzieci pod opieką pomocy domowej? Spytaliście ją o to?
– Murzynka była… wzburzona.
– Próbowaliście ją uspokoić? – Mick czuje gorzki posmak w ustach. Wyobraża sobie, jak to wyglądało: krew, wrzeszczące dzieci, podniesiony głos sierżanta Hodge’a. „Wzburzona”… Na jej miejscu szarpałby za kraty klatki jak wściekła małpa.
Hodge wzrusza ramionami.
– Szkoda, że pan tego nie widział, detektywie. Dziecko miało na sobie samą pieluchę, darło się wniebogłosy i kopało pomoc domową, która trzymała je na rękach. To chyba o czymś świadczy, prawda?
Mick unosi brew.
– Tak? A o czym?
– Ta kobieta krzyczała na starszą, żeby niczego nie dotykała w kuchni. Dziewczynka próbowała zmyć krew mamusi, rozumie pan. Potem przyszła sąsiadka, pani Ingram, spoliczkowała ją i…
– Sąsiadka uderzyła małą?
– Nie, pomoc domową. Zdzieliła ją w twarz. A myśmy…
– Nie zabezpieczyliście terenu? Nie usunęliście świadków z miejsca zdarzenia? Kto jeszcze tu był? Ilu ludzi się tędy przewinęło?
– Niewielu. – Sierżant Hodge podnosi rękę, żeby policzyć na palcach. – Byłem ja i funkcjonariusze Murray, Stanwitz i Anderson. Poza tym pomoc domowa, dzieci i pani Ingram. Nikt więcej. Aha, i jeszcze mleczarz.
– Mleczarz?
– Przyjechał jakoś tuż przed szóstą. Powiedział, że zapomniał zostawić masło.
– Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę.
– Potem zakleiliśmy drzwi taśmą. Dzisiaj nikogo tu nie było. Ci ludzie na zewnątrz nie przyszli po to, żeby się gapić. Zamierzają przeczesać okolicę.
Mick rozmasowuje nasadę nosa i stara się uspokoić, by móc zapanować nad głosem. Nie ma sensu pouczać sierżanta. Już na to za późno.
– Po południu mają nam przysłać techników i fotografa – dodaje Hodge. – Przeszukaliśmy sąsiednie posesje i brzeg jeziora. Nie udało się znaleźć ciała. Samochód nadal stoi na podjeździe, więc na pewno nim nie odjechała.
– A mąż się odezwał?
– Z początku nie mogliśmy go złapać, bo wrócił do hotelu dopiero późnym wieczorem. Ale jest już w drodze, powinien dotrzeć jakoś popołudniem i odebrać dzieci od Nancy Ingram.
– Nie ma innej rodziny? Dziadków, wujków i tak dalej?
– Krewni męża mieszkają w Filadelfii, a jeśli chodzi o żonę… Cóż, czekamy, aż pan Haney powie nam, z kim powinniśmy się skontaktować.
– Zatem nie macie żadnych tropów.
– No… nie. – Sierżant Hodge wygląda jak szczeniak, który zorientował się, że torebka ze smakołykami jest pusta. – Ale na pewno dowiemy się więcej, jak tylko odnajdziemy ciało.
– Nie mamy pewności, że ona nie żyje, sierżancie.
– Jasne. Ale niech się pan zastanowi, detektywie. Pani Haney jest matką. Żadna matka przy zdrowych zmysłach nie porzuciłaby własnych dzieci.
Mick uznaje, że nie będzie tego komentował. Podąża wzrokiem za spojrzeniem Hodge’a, które zatrzymuje się na parkanie. Przez chwilę obaj wpatrują się w śnieżnobiałe deski, jakby się spodziewali, że lada moment wychynie zza nich Joyce Haney i pomacha drobną dłonią w rękawiczce. „Halo, chłopcy, wróciłam”.
Hodge powoli unosi ramiona aż do uszu, po czym pozwala rękom opaść.
– Patrz pan, jaki płot. Jakby ich nie interesowało, co jest na zewnątrz.
– Albo jakby nie chcieli, żeby ktokolwiek zaglądał do środka.
– Słucham?
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Hodge. – Mick unosi kapelusz. – I nigdy nie zakładaj niczego z góry.
Mick wraca do kuchni. Otwiera kilka szafek na chybił trafił, ale nie znajduje nic niezwykłego. Na lodówce wisi lista zakupów spisana wprawną, pewną ręką: „jajka, majonez, płatki kukurydziane, ryż, kakao, miętówki”. Lodówka jest prawie pusta.
Stąpa ostrożnie, żeby nie wejść w plamy krwi. Jego wzrok pada na niebieską ściereczkę. Dopiero teraz Mick zauważa, że z jednej strony doszyto fragment białego materiału, na którym widnieją przeskakujący przez przeszkody i spadający z koni kowboje na rodeo. Chwyta za szmatkę i zaczyna ciągnąć, ale ta się nie poddaje; krew solidnie przykleiła ją do podłogi. Mick odpuszcza, nie chce narobić jeszcze większego bałaganu.
Dociera do niego, że ten kawałek szmatki to nie ściereczka, tylko dziecięce śpioszki. Miękki niebieski materiał, maleńkie białe stópki, jasny kołnierzyk, a na brzuchu zabarwiona na brązowo łatka z kowbojami. Mick usiłuje sobie przypomnieć, jak wyglądały Sandy i Prissie, kiedy były takie małe, ale jego wspomnienia toną w zapachu mleka, wiecznym niedospaniu i dotyku drobnych paluszków, tak kruchych, że bał się, że może je zgnieść w dłoni.
Sprawdza metkę. Zgadza się: śpiochy dla noworodka.

 
Wesprzyj nas