Poruszająca historia o bezsensie i okrucieństwie wojny.
“W księżycową jasną noc” to wspaniała opowieść, w której William Wharton w poetycki i głęboko poruszający sposób przedstawia bezsens i okrucieństwo wojny.
Akcja powieści toczy się na tyłach frontu w Ardenach w grudniu 1944 roku. Sześciu młodych Amerykanów natyka się na grupę żołnierzy niemieckich, podobnie jak oni zagubionych w chaosie wojny. Wszyscy stają wobec niezwykłego dylematu: mają już dość zabijania, ale nie chcą też umierać.
Do spotkania dochodzi w księżycową jasną noc…
William Wharton (1925-2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią Ptasiek, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce. Łączny nakład jego książek wydanych w REBISIE przekroczył już 1,5 miliona egzemplarzy (w tym Ptasiek – ponad 250 tysięcy).
W księżycową jasną noc
Przekład: Jolanta Kozak
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 9
Premiera w tej edycji: 8 czerwca 2010, ebook: 17 marca 2021
W księżycową jasną noc
1. Odprawa
– Rany boskie, Matka! Co ci jest?
Odpycha mnie brutalnie na pałatkę. Gramoli się, podciąga na łokciach, wreszcie staje; jego buty grzęzną po kostki w błocku i topniejącym śniegu na dnie okopu. Stoi, góruje nade mną, traci równowagę, ślizga się, nie mówi nic; gapi się w niebo.
Potem spuszcza z ramienia swój M1, łapie go w prawą rękę, wygina chude ciało jak sprężyna i ciska karabinem jak oszczepem, daleko od dziury, w której siedzimy, co najmniej o sto stóp w dół stoku, długim, falującym łukiem. Ciska z taką siłą, że regulaminowe okulary w metalowej oprawie zlatują mu z nosa, odbijają się od mojej piersi i wolno pogrążają się w brei na dnie okopu. Zaraz je rozdepcze w drobny mak, założę się.
Nie patrzy na mnie. Twarz Matki bez okularów jest jakaś pusta; pewnie i tak by mnie nie widział, nawet gdyby patrzył.
Kucamy w czymś, co w czasie pierwszej wojny światowej mogłoby ujść za jednoosobowy okop, chociaż jest to pewnie tylko jama po korzeniach zbutwiałego drzewa, które powalił wiatr.
Przez ostatnie dwie i pół godziny nie gadaliśmy wiele. Mamy tu wysiedzieć cztery. Od czasu do czasu odnoszę wrażenie, że Matka płacze, ale nie sprawdzam; sam nie jestem daleki od płaczu, nie chcę niczego zaczynać. Teraz Matka gramoli się, bez karabinu, na krawędź wykopu. Szarpie siatkę maskującą, chce ją zerwać.
Normalnie gdzieś tutaj stałaby warta, ale nie dzisiaj, skoro wszyscy oficerowie są w mieście i zabawiają kobitki z Czerwonego Krzyża. Czerwony Krzyż przedarł się wczoraj do naszego pułku i sprzedawał nam pączki, po dziesięć centów sztuka, po dwa na ryło, żołnierze i oficerowie po równo. Nie spojrzałem, czy oficerowie też płacili. Kupiłem jednego pączka i wysrałem go w pół godziny później.
Kucając z Matką w okopie, podglądam od jakiegoś czasu L5 mały, buczący samolocik obserwacji artyleryjskiej, który krąży nad naszymi głowami. Motor mruczy kojąco, całkiem jak w tych awionetkach, które w letni dzień latają nad plażą, ciągnąc szarfy reklamowe z napisem PEPSI-COLA.
Tylko że teraz jest zima, a do spokoju daleko.
Pochylam się, ostrożnie podnoszę okulary Matki, po czym gramolę się na górę, napierając brzuchem na ubłoconą pałatkę. Nawet się nie stłukły, tylko oprawka się pogięła; szkła są grube jak denka od butelek po mleku, niełatwo byłoby je stłuc. Ale zrobiły się oślizłe, mokre, zapaćkane błotem i oblepione żwirem.
Matka stoi na krawędzi okopu. Teraz już ryczy na całego, chociaż mało słychać. Pakuję się za nim na górę: chcę go ściągnąć, zanim nas ktoś przyuważy.
Znajdujemy się na stoku wzgórza, tuż pod lasem. Właściwie ze wszystkich stron otaczają nas lesiste pagórki. Już parę razy padał śnieg, ale dzisiaj prześwituje sporo zieleni i cała okolica pokryta jest albo cienkim, zeskorupiałym śniegiem, albo błockiem. Wiem, że mamy mniej więcej połowę grudnia, ale nic dokładniej. Niby siedzimy tu jako rezerwa, ale z niewiadomych powodów nie dociera do nas ani poczta, ani pismo “Stars and Stripes”.
Nagle Matka puszcza się biegiem. Wyplątał się z siatki maskującej, odrzuca pas z amunicją, plecak, saperkę, bagnet, manierkę, wszystkie żołnierskie lary i penaty – i wielkimi susami, kreśląc w powietrzu pętle i śruby, pędzi w dół po stoku. Za chwilę zniknie między drzewami, ale przedtem ciska hełmem jak dyskiem w tę samą stronę, w którą odrzucił karabin. Jakby naprawdę żegnał się z wojną!
Nie wiem, co robić: czy lecieć za nim, czy pilnować posterunku. Bądź co bądź, jestem sierżantem służby wartowniczej; nie do wiary, co? Dla mnie nie do wiary.
Przede wszystkim skaczę na dół po karabin, hełm i siatkę maskującą. Potem rzucam się w pogoń za Matką, zbierając w biegu jego rzeczy. Kiedy się schylam po kurtkę polową, zerkam za siebie: nikt nie patrzy. Każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, buchnął się spać, korzystając z nieobecności oficerów. Wiem na pewno, że i Ware, nasz plutonowy, i major Love strugają teraz bohaterów przed damami. Nowego sierżanta plutonowego jeszcze nam nie dali.
Opieram karabin o pierwsze z brzegu drzewo, razem z rzeczami Matki, i lecę za Matką. Ten pędzi jak wicher, nie ogląda się za siebie. Bez cyngli gotów się roztrzaskać o drzewo. Drzeć się nie ma sensu, więc zbieram się w sobie i gazu. Kto wie, może on nas obu wyprowadzi biegiem z tej całej wojny, przez dywizje, korpusy, bataliony, przez całe zaplecze? Może trafimy na jakąś francuską rodzinę z piękną córką, może nas będą ukrywać? Jakby nas dorwali, zawsze mogę powiedzieć, że ja tylko goniłem Matkę i w trosce o ekwipunek stanowiący własność rządu zbierałem jego ciuchy.
Szkopuł w tym jednak, że biegniemy w złą stronę. Matka kieruje się na południe, czyli możemy jedynie wpakować się na wartę obwodową jakiegoś innego zmordowanego, popieprzonego pułku. Wszyscy jesteśmy tacy zastraszeni, że strzelalibyśmy do byle czego, a już na pewno do ślepego kościotrupa w butach, z gołą dupą.
Z mojej rachuby wynika, że Matka zredukował mundur do butów i skarpet. Już go prawie miałem, kiedy ściągał gacie, ale jak się zatrzymałem, żeby je podnieść – znowu mi zwiał. Odstawiamy jedyną w swoim rodzaju wersję Jasia i Małgosi z elementami rozbieranego pokera, a może raczej coś w rodzaju gonitwy Atalanty.
Bieg sprawia, że zaczynają się moje stałe kłopoty: rewolucja w żołądku i bezgłośne strzykanie piekącymi porcjami gówna. Kiedy dopadnę Matki, będę śmierdział jak przenośna latryna. Już widzę wielkie nagłówki gazetach: UŻYCIE GAZU TRUJĄCEGO W ARDENACH!
Matka przegania mnie jak chce. Postanawiam jeszcze dwieście jardów popędzić ile sił w nogach, a potem poddać się i koniec. Rany boskie, co ja powiem Ware’owi?
Kiedy się znów rozglądam – Matki nie widać. Ciągle jesteśmy w lesie, ale już na samym dole stromego stoku. Nagle dostrzegam go. Wpadł w łożysko potoku i grzebie w nim gorączkowo, rzucając kamienie w prawo i w lewo, jak pies w poszukiwaniu kości. Zwalniam, oniemiały, i zatrzymuję się. Patrzę na Matkę, powoli odzyskując oddech.
Ruszam powolutku w dół, w jego stronę, ciekaw, co będzie dalej. Następny punkt regulaminu? Co robi sierżant w takiej sytuacji? Zjeżdżam, co chwila tracąc równowagę, na mieszance zlodowaciałego śniegu i sosnowych igieł. Trzęsę się na całym ciele. Ostatnio stale mnie tak trzęsie: muszę odczekać dobrą chwilę, zanim się wezmę do rysowania, a nawet do pisania listu. Zacząłem pisać dużymi, drukowanymi literami – przy szybkich, krótkich pociągnięciach niewielkie jest ryzyko ujawnienia tego dzikiego, nieprzewidywalnego, nie kontrolowanego drżenia.
Kucam na brzegu strumienia, koło Matki. Woda musi być zimna jak lód, a on w niej klęczy, goły, na tych białych kulasach. Sam jestem chudy – z ciągłą sraczką trudno, żebym nie był – ale Matka to już istny szkielet, trudno uwierzyć, że toto w ogóle żyje.
Nic nie mówię, patrzę, jak wali na wszystkie strony kamieniami, które wybiera spomiędzy kolan. Ale w końcu coś muszę zrobić.
– Trzymaj, Matka, przyniosłem ci okulary. Zostawiłeś w okopie.
Odwraca się i patrzy na mnie błędnym wzrokiem, już nie grzebie, tylko klęczy w rwącym, zimnym, przejrzystym potoku. Wyciągam do niego okulary. Zbliża się powoli, na czworakach, bierze ode mnie okulary i wkłada je na nos, starannie poprawiając oprawkę za uszami. Przed chwilą nie płakał, ale teraz znowu zaczyna. Pomagam mu wygramolić się z potoku; nie mówimy nic. Nie przychodzi mi na myśl ani jedno sensowne słowo, a Matka nie byłby zdolny nic powiedzieć, nawet gdyby chciał.
Sztuka po sztuce podaję mu ubranie, a on je na siebie wkłada. Ubiera się pomału, oddychając głęboko, jakby się stroił w koszarach w niedzielny poranek. Buty i skarpety przemokły mu na wylot, ale po zapięciu kurtki wygląda prawie normalnie – żeby nie ta białosina gęba i te łzy.
– Matka, twój karabin, hełm i maskowanie zostawiłem na skraju lasu. Jak się czujesz?
Matka patrzy mi prosto w oczy, po raz pierwszy odkąd zaczął uciekać. Na całej twarzy ma porozmazywane smarki i łzy. To niesamowite, widzieć naszego Matkę Wilkinsa w takim stanie.
Przezywamy go Mateczka Wilkins, bo wiecznie zrzędzi, że jesteśmy flejtuchy, że zostawiamy naokoło siebie bałagan, że nie myjemy menażek i manierek. Fred Brandt prawie z płaczem opowiadał, jak to Wilkins miał zwyczaj ukradkiem zachodzić każdego po śniadaniu i sprawdzać na nosa, czy facet mył zęby.
Matka jest jednym z najstarszych w naszym oddziale, a do tego jeszcze ma żonę. W dwa dni po dwudziestych szóstych urodzinach Matki przyszło na świat jego dziecko – martwe. Mundy mi mówił. Niezły prezent urodzinowy!
Matka cały czas gapi się na mnie przez zapaćkane okulary. Stoi lekko pochylony do przodu, ręce dyndają mu po bokach, wygląda jak marionetka, która czeka, żeby ktoś ją poruszył. Zaczyna mówić, po swojemu, powoli, starannie dobierając słowa, frazy, zdania, jakby wszystko, co powie, miało zostać wygrawerowane na platynowej płytce.
– Nie wiem, Wont, czy to przemęczenie bojowe, czy może coś innego. Jedna połowa mnie pamięta dokładnie wszystko, co robiłem, od wyrzucenia M1 po darcie pazurami w tym zamarzłym potoku. Jedna połowa mnie widziała to wszystko i chciała przestać, ale druga połowa dalej robiła swoje, dalej chciała biec, rozrzucać rzeczy, robić wszystkie szaleństwa, jakie jej przyszły do głowy. Ta połowa wyraźnie pracowała na kategorię E. Ta połowa, ta najgłębsza część mnie, gotowa jest zrobić wszystko, żeby się wyrwać i wrócić do domu, do Lindy.
– Chcesz, żebym złożył na ciebie raport, Vance? Mogę napisać takie piękne zaświadczenie na kategorię czubów, jakiego jeszcze świat nie widział. Z tym, co tu pokazałeś, plus to, co sam zmyślę, wylądowałbyś co najmniej w rękach psychiatry w szpitalu.
Matka siada powoli ze skrzyżowanymi nogami. Chowa głowę w przemarzniętych dłoniach, opierając łokcie na kolanach. Widzę, że na serio rozważa moją propozycję.
– Nie, nie dam rady. Jeszcze za mało się boję. Za bardzo boję się ich, ale za mało siebie samego. Nikt by się na mnie nie nabrał. Ten cały zasrany cyrk odwaliłem między innymi dlatego, że wiedziałem, że tylko ty mnie widzisz, a to się tak naprawdę nie liczy.
– Ja tam dałem się nabrać, Matka, jeszcze jak. Poza tym złamałeś regulamin oddziału.
Podnosi głowę, prostuje się.
– Jaki regulamin? Co złamałem?
– Użyłeś słowa „zasrany”. Nie wiem, co by na to powiedział Ojciec. Pilnuj się, Matka, żeby cię nie przyuważyli. Rób, co chcesz, tylko się nie daj przyuważyć.
Nasza drużyna wyróżnia się pod wieloma względami. Na początek wymienię tylko kilka. Po pierwsze, prawie nigdy nie mówimy na Niemców „szkopy” ani „szwaby”, ani „kapuśniaki”, ani nawet „naziści” – w ogóle nie używamy popularnych w wojsku przezwisk. Przeważnie mówimy „wróg”. Tylko Stan Shutzer, nasz Żyd dyżurny, może na nich mówić, jak chce. Ojciec Paul Mundy udzielił mu specjalnej dyspensy. Bo mamy i drużynowego ojca: Matka Wilkins i Ojciec Mundy. Chociaż to nie jest druga osobliwość drugiej drużyny – to przypadek.
Ojciec Mundy jest autorem drużynowej zasady: „żadnych nieprzyzwoitości”. Chcemy, żeby dla wszystkich było jasne, że my w gruncie rzeczy nie należymy do tej armii. Jesteśmy książęcymi sierotami porzuconymi pod złym progiem – bękartami błękitnej krwi. To pomaga. Kto wie, czy nie jest to jedno z największych osiągnięć Ojca. Jak na faceta, który chwilami zachowuje się jak debil, bywa całkiem bystry. Mundy ma dwadzieścia sześć lat, jest niedorobionym – ale nie upadłym księdzem. On i Matka są teraz najstarsi w drużynie, reszta poniżej dwudziestki.
Zabieramy sprzęt spod lasu i zdążamy do okopu przed zmianą warty. Matka całkiem nieźle wziął się w garść. Teraz kolej na Buda Millera, naszego geniusza od mechaniki, autora krzyżówek i wierszyków dla dzieci, i na Stana Shutzera, który jest Żydem-mścicielem z ambicją dorobienia się milionów w charakterze szefa od reklamy. Bud i Stan są obaj synami jubilerów, ale zdaje się, że to ich jedyna wspólna cecha poza tym, że obaj są niesamowicie bystrzy, a zarazem dość głupi, żeby trafić do zwiadu piechoty. Posiedzą tu przez kolejne cztery godziny, od drugiej do szóstej. Nocną trzyma drużyna Edwardsa, z tym że ich jest dwunastu, więc mogą się zmieniać co dwie godziny, a to już całkiem nieźle. Zaraz po balu muzykanci podejmą normalną służbę wartowniczą.
Wleczemy się z Matką do obozu. Mamy teraz wspólny namiot. Przed Saarą Matka dzielił namiot z Jimem Freize. Trudno stwierdzić, który z nich bardziej kwalifikował się na pierwsze miejsce w konkursie czystości. Obaj stale sprzątali wokół siebie, układali wszystko w kosteczkę, a jak już skończyli własne porządki – meandrowali do bazy maszynowej i pucowali swojego jeepa. Ani jeden, ani drugi nie miał zielonego pojęcia o uruchamianiu takiego pojazdu, ale za to ich wóz świecił się zawsze jak lustro, nawet w przeklętych bagnach Metzu. Miller, szalony mechanik, nikomu z bazy nie dawał nawet dotknąć jeepów naszej drużyny, ale z krzątaniny Jima i Matki tylko się śmiał i nie odpędzał ich.
Wczołguję się do mojej, niechlujnej, części naszego wspólnego namiotu i wyciągam książkę, którą teraz czytamy. Książka nazywa się Pożegnanie z bronią. Mam strony od 215 do 310. Przede mną czyta Wilkins, a po mnie Shutzer. Shutzer przez cały dzień trąbił mi w ucho, żebym się pospieszył; Wilkins skończył wczoraj wieczorem. Jak zawsze mam pecha: trafiłem między dwóch najszybszych czytaczy po tej stronie Linii Zygfryda. Łamiemy książki na kawałki, żebyśmy mogli czytać wszyscy naraz.
Przedtem czytaliśmy Na Zachodzie bez zmian. Po omówieniu tej książki drużyna jednogłośnie podjęła rezolucję, że wiejemy z tej wojny przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wtedy jeszcze byliśmy wszyscy razem, pod Saarbrucken. Ojciec Mundy w ogóle się nie połapał, że bohaterami książki są Niemcy; musieliśmy mu to dopiero powiedzieć. Możliwe, że ominęło go parę stron. Ojca zwykle wyznaczamy na koniec kolejki czytania: czyta słowo po słowie, jakby je wylizywał z książki.
Kończę swój przydział stron i zostawiam w wejściu do namiotu dla Shutzera.