“Czerwony kaszmir” to wibrujący życiem hymn na cześć kobiecej siły, odwagi i przyjaźni. Trzy kobiece losy złączone czerwoną nicią… drogocenną kaszmirową przędzą, sporządzoną odwiecznymi rzemieślniczymi sposobami.


Czerwony kaszmirWe włoskiej Toskanii mieszka Alessandra, dumna z wysokiej jakości wełnianych, dzianinowych wyrobów, które sprzedaje w swoim butiku we Florencji. Raz do roku kobieta udaje się w podróż do Azji, aby zaopatrzyć się w towar do sprzedaży. Pewnego razu w oczy wpada jej czerwony kaszmirowy sweterek, wytworzony przez młodą mongolską dziewczynę o imieniu Bolormaa. Kupuje go pod wpływem nagłego impulsu, nie wiedząc, jak zmieni on jej życie.

Bolormaa wychowała się w rodzinie koczowników zamieszkujących górzyste stepy Mongolii Wewnętrznej. Tryb życia koczowników jest ściśle powiązany z rytmem przyrody. Gdy mroźna zima dziesiątkuje należące do ojca Bolormy stado kóz, rodzina jest zmuszona opuścić rodzinne okolice i przenieść się do miasta. W wybudowanym od zera na pustyni chińskim mieście Ordos Bolormaa zatrudnia się w fabryce włókienniczej, w której praca odbywa się w niewolniczych warunkach.

Tam poznaje młodą Chinkę, Xiao Li. Wkrótce przyjaciółki postanawiają wziąć los w swoje ręce. Podejmują decyzję o emigracji, mając nadzieję na lepszą przyszłość. Narażają się na wiele niebezpieczeństw. Chińska siatka przemytników ludzi umożliwia im podróż z Pekinu do Moskwy Koleją Transsyberyjską, a następnie przerzuca je zaplombowaną ciężarówką do Prato w Toskanii, gdzie znajduje się największe w Europie Chinatown – ogromna strefa przemysłowa wraz z infrastrukturą mieszkalną, gdzie żyją i pracują setki tysięcy nie zawsze legalnych imigrantów z Azji.

Tak rozpoczyna się pełna niebezpieczeństw podróż ku lepszej przyszłości i spełnionym marzeniom.

***

Piękna powieść, pełna człowieczeństwa i delikatności, w której wieje prawdziwy epicki wiatr: oda do wolności, wyboru, odwagi – tej do pozostawienia wszystkiego, co znane, aby iść w kierunku życia, które daje nadzieję na przyszłość.
„Cultur’elle”

Christiana Moreau jest malarką i rzeźbiarką, w swoich pracach opowiada historie i dzieli się emocjami. Jej wrażliwość artystyczna znalazła wyraz także w twórczości literackiej. Moreau zadebiutowała w 2017 roku powieścią La Sonate oubliée (Zapomniana sonata). Christiana mieszka w rodzinnym mieście Seraing, w belgijskiej prowincji Liège.

Christiana Moreau
Czerwony kaszmir
Przekład: Maria Mróz
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 lipca 2021
 
 

Czerwony kaszmir


1
Kwiaty

Nad rozległym stepem, barwiącym złocistym
poblaskiem zmienne niebo, przepływają pory roku.
Ukołysane ich rytmem, moje dziecięce lata przemijają jak
fale na migoczącym żywym srebrem jeziorze.

Bolormaa wymyka się z jurty, gdzie jej ojciec i dwóch braci, Tsooj i Sergee, będą się naradzać nad przyszłością rodziny. Enkhtuya, jej matka, zajęła się myciem blaszanych misek, z których właśnie skończyli jeść potrawkę z baraniny. W powietrzu wyczuwa się nastrój powagi. To będzie męska rozmowa, w której Bolormaa nie ma prawa uczestniczyć. Jest rozgorączkowana ciekawością, usta aż ją swędzą od niezadanych pytań, przyjmuje jednak z ulgą możliwość ucieczki od naładowanej napięciem atmosfery we wnętrzu. Kontrast z tym, co na zewnątrz, jest poruszający. Wiosna, mając za nic ich rodzinne kłopoty, zabarwiła step jaskrawymi barwami. To ulubiona pora roku dziewczyny, najlepszy czas, aby nacieszyć się wspaniałą, intensywną zielenią traw kontrastującą z ciemnymi plamami odległych lasów. Dni są już łagodne i słoneczne, choć nocami nadal panuje mróz. Na szczytach gór wciąż leży zimowy śnieg. Tego roku napadało go tyle, że nie stopnieje przed upływem wielu tygodni.
– Ohoo! Hoo! – krzyczy Bolormaa przez zwinięte w trąbkę dłonie.
Jej okrzyk porywa wiatr wiejący na przestrzał przez step. Dziewczyna oddycha głęboko, pochłaniając wzrokiem rozpościerającą się przed nią rozległą przestrzeń, porośniętą gęstą trawą i przetykaną kwitnącymi zawilcami, sięgającą aż do podnóża liliowo zabarwionych gór.
Kładzie się na lodowatej ziemi, aby spojrzeć prosto w nieskończoność nieba usianego gwiazdami. Gwiazd jest tyle i świecą tak mocno, że widać wszystko niemal tak wyraźnie, jak w dzień. Żadne inne światła nie rozpraszają harmonii bajecznej dekoracji, nigdzie nie widać nawet żaru ognisk. Po zachodzie słońca ciągle jeszcze jest zbyt zimno, aby spędzać wieczory przy ognisku. Tym razem jednak Bolormaa nie jest w stanie oddać się w pełni podziwianiu wspaniałego spektaklu, bo niepokój ściska jej żołądek, nie pozwalając głębiej zaczerpnąć ożywczego powietrza. Wiatr wysusza jej wargi, które błyskawicznie pierzchną. Od strony zagrody dla koni do jej zlodowaciałych uszu dochodzi tupot kopyt. Twarz dziewczyny, przypominającą księżyc w pełni, omracza cień lęku.
Zazwyczaj o tej porze roku, z nadejściem wiosny, koczownicy rozbierają swoje jurty i przenoszą się daleko od zimowych leży, aż do podnóża gór. Konno przemierzają trudny stepowy teren i docierają tam, gdzie na swobodzie spędziły zimę stada kóz. Zwierzęta, zmuszone znosić skrajnie niskie temperatury, dochodzące do trzydziestu, a nawet czterdziestu stopni Celsjusza poniżej zera, wykształcają gęsty podszerstek chroniący przed mrozem. Gdy powietrze staje się cieplejsze, kozy zaczynają linieć. To okres gorączkowej aktywności na górskich pastwiskach. Każdy hodowca wraz z rodziną zajmuje się swoim stadem. Wszystkie kozy należy starannie wyczesać, aby pozyskać cenny puch ukryty pod pokrywą długiej wierzchniej sierści. To z niego powstanie kaszmir.
Mimo świadomości, że czeka ją wyczerpująca praca, Bolormaa jak co roku cieszy się na odwieczny rytuał, który powraca wraz z wiosną. Setki zwierząt należy zagonić, by zebrały się razem – tym zajmują się mężczyźni na koniach. Następnie wszystkie kozy są czesane, jedna po drugiej. Trzeba starannie oddzielić tak pożądany puch od sztywnej sierści i wszelkich nieczystości. Zanim zostanie sprzedany z przeznaczeniem do produkcji włókienniczej, musi być wyprany. Potrzebne jest wielkie doświadczenie, aby złapać kozę, unieruchomić ją i pozyskać puch, nie raniąc jej i samemu unikając zranienia jej rogami czy kopytami. Bolormaa jest w tym świetna. Już jako małe dziecko polubiła dotyk niezrównanie delikatnego koziego puchu, przypominającego lekką białą chmurę.
Mimo że doroczny zbiór wełny, chętnie kupowanej przez hurtowników, musi zapewnić przetrwanie całej rodzinie aż do następnej wiosny, Bolormaa uzyskała od ojca – jako wyraz szczególnej łaski – pozwolenie na zatrzymanie na własne potrzeby wełny z pięciu pierwszych kóz, które wyczesze. Ma zamiar zrobić z niej potem sweterek, który sprzeda w mieście Ordos, tam, gdzie przyjeżdżają po zakupy ludzie z Zachodu.
Gdy była mała, przyglądała się uważnie, co robi jej babka, i uczyła się od niej technik przetwarzania koziego puchu. Babka wpajała jej właściwy sposób postępowania i pokazywała kolejne gesty. Zapewniała ją, że ma talent i że ją zastąpi przy pracy, gdy dla niej nadejdzie pora odejścia z tego świata. Okazało się, że Bolormaa ma wrodzony zmysł odgadywania gustów ślicznych turystek – zachwycały się dzianinami, które pomagała babce wyrabiać. W ostatnich latach zaczęła nawet sama przygotowywać własne kompozycje barwierskie do farbowania wełny.
Tego roku jest zdecydowana przekroczyć próg i odważyć się na samodzielne wykonanie sweterka od początku do końca. Po raz pierwszy będzie musiała zrobić wszystko sama, ale wie, że choć babki już nie ma, jej dusza będzie czuwała nad nią i kierowała jej ręką.
Wpatrując się w podziwie w sklepienie niebieskie, Bolormaa rozmyśla o czerwonej barwie, którą ma zamiar nadać swojemu dziełu. To będzie sekretne połączenie składników, subtelna mieszanka różnych gatunków roślin zebranych u podnóża gór, wybranych z tego kołysanego wiatrem oceanu usianego miliardami kwiatów. Po zbiorze należy rośliny cierpliwie wysuszyć i przechowywać w skórzanych sakwach chroniących od światła. Uzyska najpiękniejszy czerwony kolor, jaki może istnieć!
Nagle z marzeń wyrywa ją zgiełk dochodzący od strony jurty. Słyszy pełne gniewu głosy. Gwałtowna kłótnia, która wybuchła, ponownie kieruje jej myśli ku dręczącemu ją zmartwieniu. Tsooj i Sergee, jej dwaj bracia pasterze, przybyli z gór pod wieczór, po całym dniu podróży wierzchem. Powierzyli swoje stada kóz opiece innych pasterzy, bo musieli przyjechać, żeby porozmawiać z ojcem o przyszłości rodziny. Ostro sprzeciwiają się Batbayarowi. Wydaje się, że tym razem są całkowicie zdeterminowani, aby sprzeniewierzyć się odwiecznej tradycji. Zima była o wiele za ciężka i pozbawiła ich nadziei. Cała Mongolia Wewnętrzna kolejny raz została wysmagana biczem zudu, potwornego zimowego mrozu, po którym należy się spodziewać zbyt upalnego lata. Pasterze zostali odcięci od świata obfitymi opadami śniegu i szybko skończył im się opał i zapasy żywności. Gdy pokrywa śnieżna jest zbyt gruba, aby zwierzęta mogły ją rozgrzebać i dostać się do trawy, należy im dawać siano. Bracia mieli niewielkie zapasy siana, które zebrali jesienią – robi się to ręcznie z wielkim wysiłkiem – ale zbyt suche lato spowodowało, że pastwiska były wyschnięte.
Bez wystarczającej ilości pożywienia w sezonie letnim zwierzęta nie są odpowiednio utuczone i nie mają szans przetrwać w ekstremalnie lodowatej temperaturze. Niedożywione kozy zaczęły masowo padać z głodu i zimna. Tsooj i Sergee nie mogli nic na to poradzić. Wokół nich leżały dziesiątki zesztywniałych, martwych zwierząt. Stracili połowę stada i sami niemal przypłacili życiem tę klęskę. Przed dwudziestu laty zud był czymś wyjątkowym, ale ostatnio stał się zjawiskiem coraz częstszym. Mongolia padła ofiarą ogromnych zmian klimatycznych.
Dla hodowców nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w ostatnich dziesięciu latach temperatura i środowisko zmieniły się na gorsze. Tsooj i Sergee postanowili nie narażać się po raz kolejny na nieludzkie warunki zimy w górach i zdecydowali się porzucić hodowlę kóz na wełnę, a zamiast tego znaleźć pracę w mieście.
Dzisiaj muszą stawić czoła ojcu, aby przeforsować swoje postanowienie. Batbayar jest zacięcie przywiązany do ojczystych okolic i do surowego trybu życia koczowników, od zawsze zmagających się z nieprzyjaznym klimatem. „Mężczyzna, który rodzi się w jurcie, umiera na stepie” – orzeka. Jest wstrząśnięty i głęboko oburzony gniewnymi okrzykami synów.
Bolormaa zatyka sobie uszy dłońmi.
Świętokradcze wrzaski jej braci tłumią słabsze okrzyki Batbayara, co wskazuje na to, że synowie nie ugną się przed wolą patriarchy. Jak to zdarza się w stadzie jaków, i tu młode samce ośmieliły się podważyć władzę starego przywódcy. Będzie zmuszony im ustąpić.
Bolormaa aż za dobrze zdaje sobie sprawę, co to oznacza. Przystąpią do ostatnich wiosennych zbiorów wełny, po czym sprzedadzą kozy jakiemuś chińskiemu producentowi i to będzie koniec z rozległymi przestrzeniami i z wolnością. Trzeba będzie osiąść w mieście, mieszkać w klitce w betonowym bloku, pracować w warsztacie przy produkcji ubrań. Będzie zamknięta jak w klatce, pozbawiona widoku nieba przez niekończące się godziny i będzie musiała robić wciąż to samo, dzień po dniu. Bolormaa jest całkowicie zrozpaczona. Wizja rezygnacji z nieskończonego czasu, z nieograniczonych przestrzeni, z intymnego związku z potęgą natury łamie jej serce.
Szczęście jest kryształem, który pęka w chwili, gdy osiąga swój największy blask. Kryształ – takie jest znaczenie jej mongolskiego imienia Bolormaa. Dziewczyna przeczuwa, że właśnie teraz pojawiła się rysa, na razie ledwie widoczna, wątła, ale grożąca jej rozpadem na kawałki. Zaciska powieki i przekręca się twarzą do ziemi. Jej długi warkocz opada na bok, gdy kuli się w sobie i usiłuje wzywać Buddę oraz Tengriego, ducha wysokiego, błękitnego nieba, gór, wody i ziemi. Religia stepu jest pozbawiona doktryny i świętych pism. Liczy się jedynie przestrzeganie zasad, a największą wagę ma to, aby być w zgodzie z otaczającym światem. Bolormaa błaga duchy przodków, by przyszły z pomocą jej rodzinie.
Potem podnosi się, zesztywniała aż do bólu z zimna przenikającego przez jej gruby hantaaz*.

* Hantaaz (mong.) – ciepły wełniany kubrak, podszyty kozią skórką (przypisy dolne pochodzą od tłumaczki).

Rzuca ostatnie spojrzenie na szafirowy firmament, zanim zbierze się na odwagę, by powrócić pod dach jurty, gdzie ciężkie milczenie zastąpiło poprzednie głośne wybuchy krzyku. Jurta jest domem, jest wygodnym i przytulnym schronieniem. Odporna na niepogodę, chroni przed porywami wiatru i panuje w niej miłe ciepło. Ludzie chętnie zbierają się razem, aby porozmawiać czy wspólnie napić się kumysu. Jednak tego wieczoru w pomieszczeniu panuje atmosfera ciężka od gróźb. Batbayar, poniżony, bez ruchu leży na swoim posłaniu. Enkhtuya kończy sprzątanie naczyń i od czasu do czasu ukradkiem ociera z twarzy łzy. Tsooj i Sergee udają, że czymś się zajmują, aby dodać sobie animuszu. W głębi serca czują się zawstydzeni tym, że udało im się odnieść zwycięstwo kosztem okazania rodzicowi braku należnego szacunku.
Bolormaa odczuwa całą sobą cierpienie ojca. Ma nieodpartą chęć, aby przytulić się do niego i szeptać mu cichym głosem słowa pocieszenia. Chciałaby mu powiedzieć, jak bardzo go podziwia i jak bardzo kocha ich koczownicze życie na stepie. Jest do niego podobna, w ich żyłach płynie ta sama krew. Ale takich rzeczy się nie robi ani nie mówi. Okazywanie uczuć jest czymś nieprzyzwoitym; zwłaszcza dziewczyna nie może sobie na to pozwolić. Batbayar uznałby jej zachowanie za litość i byłoby to dla niego kolejną zniewagą. Córka może okazać ojcu miłość jedynie poprzez posłuszne poddanie się jego woli.
Ze ściśniętym sercem zaczyna rozkładać na podłodze zwierzęce skóry, na których wszyscy będą spać w tę noc, zanim o świcie przyjdzie pora, aby złożyć jurtę i wyruszyć na ostatnią wyprawę na pastwiska. Od tej pory nikt nie wypowie ani jednego słowa i ciemności, które zapadną we wnętrzu jurty, będą równie gęste, jak unosząca się nad członkami rodziny chmura dzielącej ich niezgody.
W dniu wyprawy Bolormaa budzi się o brzasku, gdy niebo bieleje. Enkhtuya już zaczęła szykować posiłek, który musi być solidny i długo utrzymywać się w żołądku, bo dzień będzie ciężki i wyczerpujący. Przyszedł czas, by cała rodzina opuściła zimową siedzibę, założoną w starannie wybranym miejscu, w małej dolince chroniącej od silnych zamieci. Wyruszą w stronę gór, gdzie znajduje się ocalała resztka ich koziego stada.
Bolormaa przeciąga się i ziewa. Cień wczorajszego napięcia nadal ciąży nad mieszkańcami jurty. Dziewczyna wychodzi na zewnątrz w poszukiwaniu świeżego powietrza. Przygląda się niebu, które obiecuje słoneczny dzień, choć powietrze ciągle kąsa mrozem.
– Raarr, rarr! – krzyczy i wymachuje rękami, a cała gromada ptaków trzepocze skrzydłami i unosi się w powietrze.
To rytuał, od którego rozpoczyna każdy ranek. Jej zadaniem jest płoszenie ptaków, które o świcie zlatują się, aby dziobać twarde gomółki aaruulu – kwaśnego twarogu z mleka jaków – rozkładane do wysuszenia na dachu jurty. Blady księżyc nadal widnieje na niebie poróżowiałym już od zorzy. Zapach ziół, który zaczyna unosić się nad stepem, nie wystarcza, aby dziewczynie zrobiło się lżej na sercu ściśniętym od ciężkiego strapienia.
Wzdycha i powraca do jurty, starannie przekraczając próg prawą nogą. Nie daj Boże nastąpić na próg – to jeden z najpilniej przestrzeganych zakazów. Wystarczy, że wczoraj wieczorem zdarzyło się coś niemożliwego do zniesienia, coś potwornego. Jej bracia naruszyli tradycyjne zwyczaje, odważyli się podnieść głos na ojca, krzyczeć na niego z wściekłością. Bolormaa przemyka do środka, gdzie panuje miłe, podnoszące na duchu ciepło, aby pomóc matce, która już rozpaliła ogień w piecyku i dorzuciła do ognia wysuszone kulki nawozu jaków. Matka wkłada teraz kawałki ostro przyprawionego baraniego mięsa do kotła wypełnionego gorącą wodą i stawia naczynie na buzującym piecyku. Bolormaa zabiera się zatem do przygotowania prosa. Obłuskuje i kruszy ziarno w stępie, a następnie rozdrabnia w moździerzu. Proso jest podstawą pożywienia koczowników, bo ze wszystkich zbóż to właśnie ono jest najmniej wymagające i najbardziej odporne na suszę. Cóż poczęliby bez tej życiodajnej rośliny, tak dobrze przystosowanej do surowego klimatu!
Cały czas pogrążona w mrocznych myślach, Bolormaa wykonuje dobrze sobie znane gesty siłą przyzwyczajenia. Najpierw praży proso. Następnie gotuje w kociołku wodę, do której wrzuca garść liści herbacianych. Przez kilka minut miesza energicznie płyn kopyścią, aby go napowietrzyć, po czym wlewa do naczynia mleko jaka i dodaje trochę soli. Na koniec wrzuca do kociołka prażone proso. Tak powstaje tradycyjny suutei cai.
Wówczas cała rodzina klęka na zwierzęcych skórach wokół ognia i w milczeniu spożywa ostatni posiłek przed wyprawą. Słychać jedynie trzeszczenie szczęk i porywy wiatru targającego poszyciem jurty. Po przełknięciu ostatniego kęsa Batbayar z ceremonialnym szacunkiem przystępuje do wygaszania ognia rozpalonego w samym środku jurty. Domowe ognisko jest święte. Jest obiektem licznych wierzeń i zakazów. Symbolizuje życie, więź przodków z potomkami. To zarzewie rodu i widome przedstawienie następstwa pokoleń. Gdy popioły wystygną, Batbayar zbiera je do specjalnego naczynia. Popioły są wytworem ognia, a więc i one są święte. Zabronione jest deptanie miejsca po ognisku pozostawionym przez rodzinę, nie wolno też wjechać koniem w takie miejsce.
Bolormaa nie może powstrzymać myśli, że te wszystkie zwyczaje i gesty, przekazywane z pokolenia na pokolenie, na zawsze zostaną utracone tam na dole, w mieście. Tsooj i Sergee zaczynają rozbierać jurtę. Demontaż potrwa cztery godziny, więc muszą się spieszyć. Jedną po drugiej zdejmują wszystkie warstwy pokrycia izolującego wnętrze od mrozu w zimie i od upałów w lecie, poczynając od wierzchniej warstwy białego płótna zaimpregnowanego proszkiem kostnym, który zapewnia wodoodporność, poprzez kryjące się pod nią dwanaście warstw wojłoku. Następnie poluźniają sznury uplecione z końskiego włosia, którymi powiązane są krzyżowo splecione drewniane żebra tworzące ściany, oraz zdejmują żerdzie dachowe rozłożone promieniście i pomalowane na pomarańczowo. Batbayar układa żebrowanie w wózku wraz z dwoma drewnianymi palami ozdobionymi rzeźbionym ornamentem o symbolicznym znaczeniu, podtrzymującymi od środka górny pierścień, stanowiący szczytowy punkt jurty. Do wózka trafiają też solidne, bogato zdobione, drewniane drzwi wejściowe oraz płyty tworzące podłogę.
W tym samym czasie Enkhtuya i Bolormaa krzątają się, wynosząc meble pokryte pomarańczową farbą i zdobione malunkami w żywych kolorach oraz zapełniając wielkie kosze wszystkimi potrzebnymi na co dzień przedmiotami. To wszystko też zostanie załadowane na wózek, który pociągną dwa jaki.

 
Wesprzyj nas