“Kulawe konie” to – pod względem stylu i treści, powieść wyjątkowa. Mick Herron w zabawny sposób przedstawia perypetie byłych agentów – wyrzutków i nieudaczników, sięgając do najlepszych wzorców klasycznych powieści szpiegowskich, okraszając zakręconą fabułę szybką akcją i angielskim humorem.
“Kulawe konie” to pierwsza powieść Mick Herrona z cyklu “Slough House”, wprowadzająca czytelnika w serię przygód bohaterów pracujących w tajemniczej instytucji związanej z brytyjskim kontrwywiadem MI5. Autor wziął na warsztat tradycyjną historię szpiegowską, nadając jej wyjątkowy charakter i tworząc swój własny świat – bardzo brytyjski w wyrazie, mroczny i zabawny.
Tytułowy Slough House to właściwie śmietnik dla agentów, którzy nie popisali się w tej roli. Zamiast ich zwalniać (co mogłoby skutkować na przykład niepotrzebnymi wydatkami na odprawy i emerytury czy kłopotami prawnymi), pracownicy central MI5 z Regents Park mają nadzieję, że skierowanie ich do ponurego gmachu i skazanie na wykonywanie niekończących się, zbędnych zadań administracyjnych doprowadzi relegowanych agentów do zwolnienia się na własną prośbę, podjęcia pracy w ochronie lub gdziekolwiek indziej. Jednak większość z tych, którzy zostali odsunięci na bok i wylądowali na wygnaniu w tej instytucji, tak zwanych „kulawych koni”, nie może sobie wyobrazić życia poza służbą i marzy o tym, by znów być użytecznym. Powody, dla których ci byli agenci trafiają do Slough House były różne – alkoholizm, pozostawienie teczki ze ściśle tajnymi materiałami w miejscu publicznym czy popełnienie poważnego błędu w czasie operacji w terenie. Chociaż, jak się okaże, nie wszystkie błędy były winą agentów.
Jeden z nich, River Cartwright, nie uważa, że to jego wina, iż trafił do Slough House, choć był bohaterem spektakularnego niepowodzenia w ćwiczeniach antyterrorystycznych, które przyniosłoby setki ofiar i miliony funtów odszkodowań, gdyby było prawdziwe. Jego dziadek był sławnym, bardzo szanowanym agentem, więc River marzy o rehabilitacji. Wygląda jednak na to, że pozostali pracujący w Slough House prawie się poddali, popadli w marazm i wykonują obowiązki jedynie siłą rozpędu. Podobnie kierownik tej instytucji, sarkastyczny, niechlujny Jackson Lamb, sprawia wrażenie, jakby było mu wszystko jedno. Nikt nie wie, co zrobił Lamb, żeby wylądować w Slough House wiele lat temu. To ciekawa postać – były agent terenowy w czasach zimnej wojny, gruby, leniwy, paradujący w poplamionych ubraniach, ale w razie potrzeby potrafiący poruszać się szybko i bezszelestnie. Zna też wiele sekretów i sposobów manipulowania ludźmi. Lamb i jego agenci nudzą się śmiertelnie przekładaniem papierów i ciągle czekają na sposobność do wykazania się.
Czasem marzenia się spełniają, i rzeczywiście, niespodziewanie pojawia się okazja do działania, gdy “kulawe konie” zostają wplątane w sprawę porwania młodego człowieka, pakistańskiego studenta, któremu porywacze grożą publiczną egzekucją transmitowaną w internecie. Społeczeństwo i media żądają podjęcia radykalnych działań, a MI5 obiecuje odnaleźć chłopca zanim porywacze pozbawią go głowy. W międzyczasie, na wszelki wypadek, agencja poszukuje kozła ofiarnego, a któż może być lepszy niż “kulawe konie” ze Slough House. Czy odrzuceni agenci mogą uratować sytuację i zrehabilitować się za wcześniejsze porażki, a przede wszystkim nie dać się wrobić w bycie tymże kozłem?
“Kulawe konie” to historia ze sprytnie skonstruowaną fabułą, realistyczną i zabawną, zapełniona niesamowitymi bohaterami.
“Kulawe konie” to historia ze sprytnie skonstruowaną fabułą, realistyczną i zabawną, zapełniona niesamowitymi bohaterami. To oni, grupa wyrzutków i ich niezapomniany, charyzmatyczny szef Jackson Lamb, genialnie scharakteryzowani i obdarzeni indywidualnymi cechami nadają ton powieści. Nieprzewidywalna grupa niedopasowanych do siebie i do szpiegowskiego zawodu antyspołecznych samotników, którzy mimo przejściowych załamań nie zrezygnowali z nadziei, że pewnego dnia powrócą do Regents Park.
Mick Herron zastosował w “Kulawych koniach” nieszablonowe i nowoczesne podejście do powieści szpiegowskiej, stawiając na głowie nasze wcześniejsze doświadczenia z tym rodzajem literatury. Oprócz bardzo dobrze poprowadzonego rozwoju postaci na czytelnika czeka świetna fabuła z pobudzającymi wyrzut adrenaliny zwrotami akcji, teoriami spiskowymi, podwójnymi agentami i wydarzeniami wymykającymi się spod kontroli. No i ten cierpki, angielski dowcip Herrona… ■Robert Wiśniewski
Kulawe konie
Przekład: Robert Kędzierski, Anna Krochmal
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 30 czerwca 2021
1
Oto w jaki sposób River Cartwright wypadł z szybkiego toru i dołączył do „kulawych koni”.
We wtorek rano dwadzieścia po ósmej na King’s Cross roiło się od ludzi, których S.D. nazywał „pozostałymi”: „To niebiorący udziału w walkach, River. Całkiem zacne zajęcie w czasach pokoju”. Miał kodycyl. „Nie mieliśmy pokoju od września 1914 roku”.
Myśl o S.D. sprawia, że River przekształca liczbę w głowie na rzymskie cyfry. MCMXIV.
Przystanął i udał, że zerka na zegarek; gest, którego nie da się odróżnić od prawdziwego zerkania na zegarek. Dojeżdżający do pracy opływali go niczym woda skałę, dając upust swojemu poirytowaniu chrząknięciami i głośnymi westchnieniami. Przy najbliższym wyjściu – w jasnej przestrzeni, przez którą wpadało słabe styczniowe światło – stali niczym posągi dwaj ubrani na czarno „zadaniowcy”. Niebiorący udziału w walkach, dla których rok 1914 był już odległą przeszłością, nie zauważali ich ciężkiego uzbrojenia.
Zadaniowcy, nazywani tak, bo potrafili wykonać swoją robotę, zgodnie z instrukcjami trzymali się sporo za nim.
Prawie dwadzieścia metrów przed nim znajdował się cel.
– Biały T-shirt, niebieska koszula – powtórzył szeptem River.
Teraz dodawał szczegóły do skąpego opisu podanego przez Spidera: młody mężczyzna, z wyglądu prawdopodobnie z Bliskiego Wschodu; podwinięte rękawy niebieskiej koszuli; czarne dżinsy, nowe i jeszcze sztywne. Kto by kupował nowe spodnie na taki wypad? Odsunął od siebie tę informację. Na takie pytania przyjdzie czas później.
Plecak na prawym ramieniu celu mocno ciążył ku ziemi, więc pewnie sporo ważył. Kabel wsunięty w ucho, jak u Rivera, mógł być od iPoda.
– Potwierdź kontakt wzrokowy.
River dotknął lewą ręką lewego ucha i powiedział cicho do czegoś, co wyglądało jak guzik na mankiecie:
– Potwierdzam.
W hali tłoczyła się grupka turystów; ułożenie ich bagaży świadczyło o tym, że ustawiali się przy wejściach do wagonów. River obszedł ich, nie odrywając wzroku od celu, który zmierzał na perony w dalszym budynku – te, z których odchodziły pociągi w kierunku Cambridge i na wschód.
Pociągi z reguły mniej zatłoczone niż ekspresowe HST jadące na północ.
W jego głowie pojawiły się nieproszone obrazy: poskręcane kawałki metalu rozrzucone na odcinku wielu kilometrów popękanych torów. Płonące krzaki przy torach, wiszące na nich kawałki mięsa.
„Musisz brać pod uwagę – jak ujął to S.D. – że czasem dochodzi do najgorszego”.
Najgorsze przyrastało w tempie wykładniczym przez ostatnich kilka lat.
Dwaj gliniarze z BTP przy przejściu biletowym zignorowali cel, ale przyglądali się uważnie Riverowi. Nie podchodźcie – ostrzegł ich bez słów. Nawet się do mnie nie zbliżajcie.
To za sprawą drobnych szczegółów upadały wielkie przedsięwzięcia. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, była słyszalna wymiana zdań; cokolwiek, co mogłoby zaniepokoić cel.
Gliniarze wrócili do rozmowy. River przystanął i mentalnie się przegrupował.
River Cartwright był młodym człowiekiem średniego wzrostu. Jasnowłosy, o bladej cerze i szarych oczach o spojrzeniu, które często wyrażało wewnętrzne skupienie, z dość ostrym nosem i małym pieprzykiem na górnej wardze. Kiedy się koncentrował, marszczył brwi w taki sposób, że można to było wziąć za wyraz konsternacji. Dziś był ubrany w niebieskie dżinsy i ciemną kurtkę. Jednak gdyby ktoś zapytał go tego ranka o jego wygląd, wspomniałby o swoich włosach. Ostatnio lubił chodzić do tureckiego fryzjera, który obcinał go dość krótko, a potem traktował uszy żywym ogniem. Nie dają człowiekowi żadnego ostrzeżenia, że coś takiego ma się zaraz stać. Po tych zabiegach River wstawał z fotela wyszorowany i wyparzony jak próg drzwi. Nawet teraz w podmuchach przeciągu czuł mrowienie na czubku głowy.
Nie odrywając wzroku od celu, znajdującego się teraz trzydzieści pięć metrów przed nim – a konkretnie: nie odrywając wzroku od jego plecaka – River znów powiedział do guzika:
– Idźcie za nim. Ale utrzymujcie dystans.
Jeśli za najgorsze uznać detonację w pociągu, to na drugim miejscu plasowałaby się detonacja na peronie. Niedawne wydarzenia pokazały, że ludzie są najbardziej bezbronni w drodze do pracy. Nie dlatego, że są słabsi, ale dlatego, że jest ich wielu, ściśniętych w zamkniętych pomieszczeniach.
Nie obejrzał się; ufał, że ubrani na czarno zadaniowcy są niedaleko za nim.
Po lewej stronie od Rivera znajdowały się punkty z kanapkami i kawą, pub i stoisko z wypiekami. Po prawej miał za chwilę odjechać długi pociąg. Podróżni na peronie wpychali walizki przez drzwi, nad głową gołębie hałaśliwie przelatywały z belki na belkę. Z megafonu padł komunikat i tłum za plecami Rivera zafalował, gdy zaczęli się od niego oddzielać pojedynczy podróżni.
Na stacjach kolejowych zawsze jest to poczucie zdławionego ruchu. Tłum jest jak eksplozja, która ma dopiero nastąpić. Ludzie to odłamki. Po prostu jeszcze o tym nie wiedzą.
Cel znikł za gromadką podróżnych. River przesunął się w lewo i cel znów się pojawił.
River minął jeden z punktów z kawą i na widok siedzącej pary powróciło wspomnienie. Wczoraj o tej porze był w Islington. Jego ocena sprawności obejmowała stworzenie dossier jakiejś osoby publicznej: Riverowi przydzielono ministra kultury z gabinetu cieni, który niedawno miał dwa niewielkie wylewy i przebywał w prywatnej klinice w Herfordshire. Wyglądało na to, że proces nominowania jego zastępcy nie został uruchomiony, więc River wybrał jednego z własnej inicjatywy i przez dwa dni śledził Lady Di, nie pozwalając się zauważyć – biuro/siłownia/biuro/winiarnia/biuro/dom/kawiarnia/biuro/siłownia… To właśnie logo tego miejsca wywołało skojarzenia. S.D. w jego głowie warknął karcąco: „Skup się na robocie. To samo miejsce, dobry pomysł?”.
Dobry pomysł.
Cel odbił w lewo.
– Potterville – mruknął do siebie River.
Przeszedł pod wiaduktem i też skręcił w lewo.
Rzut oka na niebo nad głową – szare i wilgotne jak ścierka do naczyń – i River był już przy wejściu do małej hali mieszczącej perony 9, 10 i 11. Ze ściany po jej zewnętrznej stronie wystawała połowa wózka na bagaż: peron 9 i ¾, skąd odjeżdżał pociąg do Hogwartu. Wszedł do środka. Cel schodził już na dół, na peron 10.
Wszystko przyspieszyło.
Wokół nie było wielu ludzi – następny pociąg odjeżdżał dopiero za piętnaście minut. Jakiś mężczyzna czytający gazetę na ławce, i w sumie to tyle. River przyśpieszył kroku, zmniejszył dystans. Wychwycił za plecami zmianę dźwięków – z wszechobecnego gwaru na pełen skupienia pomruk – i domyślił się, że to zadaniowcy przyciągnęli uwagę.
Cel się jednak nie obejrzał. Poruszał się dalej, jakby zamierzał wsiąść do najodleglejszego wagonu: biały T-shirt, niebieska koszula, plecak i tak dalej.
River znów zbliżył usta do guzika. Wypowiedział słowa: „Brać go”, i puścił się biegiem.
– Wszyscy na ziemię!
Mężczyzna na ławce podniósł się i natychmiast został powalony przez postać w czerni.
– Na ziemię!
Z przodu jeszcze dwóch mężczyzn zeskoczyło z dachu pociągu i przecięło drogę celowi. Ten odwrócił się i zobaczył Rivera, który pokazywał mu ręką, żeby padł na ziemię.
Zadaniowcy wykrzykiwali polecenia.
„Plecak!”
„Rzuć plecak!”
– Połóż plecak na ziemię – powiedział River. – I uklęknij.
– Ale ja nie…
– Rzuć plecak!
Cel rzucił plecak. Natychmiast przejęła go czyjaś ręka. Inne ręce chwyciły za kończyny: cel leżał płasko na ziemi, z rozrzuconymi rękoma i nogami, a tymczasem plecak podano Riverowi. On zaś umieścił go ostrożnie na pustej teraz ławce i rozsunął suwak.
Gdzieś nad jego głową rozległ się z głośników automatyczny komunikat. Inspektor Samms proszony o zgłoszenie się do centrum dowodzenia.
Książki, notes formatu A4, metalowy piórnik.
Inspektor Samms…
Plastikowy pojemnik na jedzenie, w nim kanapka z serem i jabłko.
…proszony o zgłoszenie się do…
River podniósł wzrok. Drgała mu warga. Całkiem spokojnie…
…centrum dowodzenia.
…powiedział:
– Przeszukać go.
– Nie róbcie mi krzywdy! – Głos chłopaka był zduszony. Leżał z twarzą wciśniętą w podłogę, jego głowa znajdowała się na celowniku.
Celu, upomniał się River. Nie chłopaka. Celu.
Inspektor Samms…
– Przeszukać go! – Znów skupił się na plecaku. W piórniku były trzy długopisy i spinacz.
…proszony o zgłoszenie się do…
– Jest czysty.
River rzucił piórnik na ławkę i obrócił plecak do góry dnem. Książki, notes, jakiś zbłąkany ołówek, paczuszka chusteczek higienicznych.
…centrum dowodzenia…
Wszystko rozsypało się po podłodze. Potrząsnął plecakiem. W kieszeniach nic nie było.
– Sprawdźcie go jeszcze raz.
– Jest czysty.
Inspektor Samms…
– Czy ktoś w końcu wyłączy to gówno?
Wychwycił nutę paniki we własnym głosie i zacisnął usta.
– Jest czysty. Sir.
…proszony o zgłoszenie się do…
River jeszcze raz potrząsnął plecakiem, jakby to był szczur, upuścił go.
…centrum dowodzenia…
Jeden z zadaniowców zaczął cicho i z przejęciem mówić coś do mikrofonu wpiętego w kołnierzyk.
River uświadomił sobie, że ktoś wpatruje się w niego przez okno czekającego pociągu. Zignorował tę kobietę i ruszył truchtem wzdłuż peronu.
– Sir?
Słychać w tym było pewien sarkazm.
Inspektor Samms proszony o zgłoszenie się do centrum dowodzenia.
Niebieska koszula, biały T-shirt, pomyślał River.
Biała koszula, niebieski T-shirt?
Przyspieszył kroku. Gdy dotarł do barierki na przejściu biletowym, policjant z BTP zrobił krok w jego stronę, ale River wyminął go w biegu, krzyknął nieskładnie jakieś polecenie i pognał ile sił w nogach z powrotem do głównej hali.
Inspektor Samms… – i w tym miejscu urwał się nagrany komunikat, zakodowana wiadomość dla personelu, że wykryto zagrożenie i trwa alarm. Zamiast tego rozległ się głos prawdziwej osoby:
– W związku ze zdarzeniem naruszającym ochronę dworzec zostanie ewakuowany. Proszę skierować się do najbliższego wyjścia.
Miał góra trzy minuty, zanim przyjadą „psy”.
Stopy Rivera jakby same niosły go w stronę głównej hali, póki wciąż miał dość miejsca, by się poruszać. Ale wszędzie wokół ludzie wysiadali z pociągów, komunikaty spowodowały wstrzymanie podróży, które jeszcze się nie rozpoczęły, i bardzo niewiele brakowało do wybuchu paniki – w takich miejscach jak dworce kolejowe i lotniska zbiorowa panika zawsze czai się tuż pod powierzchnią. Często wspominany flegmatyczny spokój Brytyjczyków niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.
Szum i trzaski z głośników.
– Proszę spokojnie udać się do najbliższego wyjścia – rozległo się z głośników. – W tej chwili dworzec jest zamknięty.
– River?
– Spider?! – wrzasnął do guzika. – Ty kretynie, źle podałeś kolory!
– Co się tu, do diabła, dzieje? Tłumy wychodzą każdym…
– Biały T-shirt, niebieska koszula. Tak powiedziałeś.
– Nie, mówiłem niebieski T-shirt, biała…
– Pierdol się, Spider. – River wyszarpnął słuchawkę z ucha.
Dotarł do schodów – miejsca, gdzie tłum jest zasysany do metra. Teraz się z niego wylewał. Dominowało poirytowanie, ale dało się też wyczuć inne emocje: strach, tłumiony popłoch. Większość z nas uważa, że niektóre rzeczy przytrafiają się tylko innym. Wielu z nas sądzi, że jedną z takich rzeczy jest śmierć. Słowa płynące z głośników osłabiły to przekonanie.
– W tej chwili dworzec jest zamknięty. Proszę udać się do najbliższego wyjścia.
To metro jest główną arterią miasta, pomyślał River. Nie peron, z którego odjeżdżają pociągi na wschód. Metro.
Wcisnął się w tłum ewakuowanych, ignorując ich wrogość. „Proszę mnie przepuścić”. To niewiele dało. „Ochrona. Proszę mnie przepuścić”. To podziałało lepiej. Wprawdzie nie otworzyła się przed nim ścieżka, ale ludzie przestali spychać go do tyłu.
Dwie minuty do przyjazdu psów. Niecałe.
Korytarz rozszerzał się u dołu schodów. River pognał za róg, gdzie było trochę więcej przestrzeni – automaty z biletami przy ścianach, okienka kas z poopuszczanymi żaluzjami; ludzie, którzy jeszcze niedawno stali w kolejkach, dołączyli do tłumu zmierzającego gdzie indziej. Zbiorowisko już się przerzedziło. Zatrzymano ruchome schody i zabezpieczono je taśmą, żeby idioci trzymali się od nich z daleka. Na peronach poniżej było coraz mniej pasażerów.
Rivera zatrzymał gliniarz z BTP.
– Dworzec jest ewakuowany. Ne słyszysz cholernych megafonów?
– Jestem z wywiadu. Perony już puste?
– Z wywia…?
– Perony puste?
– Są ewakuowane.
– Jesteś pewien?
– Tak mi powie…
– Macie tu monitoring?
– Oczywiście, mamy…
– Zaprowadź mnie.
Hałas wokół trochę przycichł; echa oddalających się podróżnych odbijały się od sufitów. Zbliżały się jednak inne dźwięki: szybkie, ciężkie kroki na wyłożonej kafelkami podłodze. Psy. River miał niewiele czasu, żeby wszystko naprawić.
– Teraz.
Gliniarz zamrugał, ale wychwycił naglący ton Rivera – trudno go było nie zauważyć – i wskazał przez ramię na drzwi z napisem „Zakaz wstępu”. River przeszedł przez nie, nim zjawiły się psy.
W małym pomieszczeniu bez okien pachniało bekonem. Wyglądało jak kryjówka podglądacza. Obrotowe krzesło naprzeciw rzędu monitorów. Każdy z nich miarowo mrugał, pokazując z różnych ujęć tę samą scenę: opuszczony peron metra. To było jak nudny film science fiction.
Powiew przeciągu zawiadomił go, że gliniarz wszedł do środka.
– Który peron jest który?
Gliniarz mu pokazał: pogrupowane po cztery.
– Północny. Piccadilly. Victoria.
River przyglądał się im. Co dwie sekundy kolejne mrugnięcie.
Spod podłogi dobiegł odległy pomruk.
– Co to?
Gliniarz gapił się na niego.
– Co?
– To pociąg metra.
– To one kursują?
– Dworzec jest zamknięty – wyjaśnił policjant, jakby rozmawiał z idiotą – ale linie działają normalnie.
– Wszystkie?
– Tak. Ale żaden pociąg się tu nie zatrzyma.
Nie musiał się zatrzymywać.
– Co jest następne?
– Co jest…?
– Następny pociąg, do cholery. Z którego peronu?
– Victoria. Na północ.
River był już za drzwiami.
U góry schodów stał niski ciemnowłosy mężczyzna, zagradzając mu drogę powrotną do głównej hali dworca. Rozmawiał przez słuchawki. Na widok Rivera ton jego głosu nagle się zmienił.
– Jest tutaj.
Ale Rivera już nie było. Przeskoczył przez barierkę i był u szczytu najbliższych ruchomych schodów; zerwał zabezpieczającą je taśmę; zbiegał po zwykłych schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Na dole było upiornie pusto. Znów ten klimat z filmu SF.
Pociągi metra przejeżdżały przez nieczynne stacje bardzo powoli. River dotarł na opustoszały peron dokładnie w chwili, gdy pociąg wtaczał się na niego jak wielkie, ociężałe zwierzę z oczyma utkwionymi tylko w nim. A miał wiele oczu. River czuł je wszystkie na sobie, spojrzenia ludzi uwięzionych w brzuchu bestii; wpatrywali się w niego, gdy popatrzył wzdłuż peronu i zobaczył kogoś, kto właśnie pojawił się w wejściu na drugim końcu.
Biała koszula. Niebieski T-shirt.
River rzucił się biegiem.
Za nim biegł ktoś jeszcze, wołając go po imieniu, ale to nie miało znaczenia. River ścigał się z pociągiem. Ścigał się i wygrywał – zrównał się z nim i go wyprzedzał; jak w zwolnionym tempie słyszał jego mechaniczny zgrzyt potęgowany panicznym, narastającym w środku strachem. Słyszał łomotanie w okna. Zdawał sobie sprawę, że maszynista wpatruje się w niego z przerażeniem, przekonany, że biegnący zaraz rzuci się na tory. River nie mógł jednak nic poradzić na to, co myślą inni – River mógł tylko robić to, co robił, czyli biec wzdłuż peronu dokładnie z taką szybkością, z jaką biegł.
Przed nim – w niebieskim T-shircie i białej koszuli – ktoś także robił jedyne, co mógł.
Riverowi nie starczyło tchu, żeby krzyknąć. Ledwie starczało mu tchu, żeby przeć naprzód, ale udało mu się…
Niemal mu się udało. Niemal był wystarczająco szybki.
Za nim ktoś znów zawołał go po imieniu. Za nim pociąg nabierał prędkości.
Zdał sobie sprawę, że wyprzedza go kabina maszynisty, pięć jardów od celu.
Bo to był cel. To od początku był cel.
Dystans między nimi błyskawicznie się kurczył i River zobaczył, że to młody chłopak – osiemnaście, dziewiętnaście lat? Czarne włosy. Śniady. W niebieskim T-shircie i białej koszuli – pierdol się, Spider – którą właśnie rozpinał, odsłaniając pas napakowany…
Pociąg zrównał się z celem.
River wyciągnął rękę, jakby chciał przyciągnąć do siebie metę.
Kroki za jego plecami zwolniły i ucichły. Ktoś zaklął.
River był już tuż przy celu – pół sekundy od niego.
To jednak nie wystarczyło.
Cel pociągnął linkę przy pasie.
I to by było wszystko.
Część pierwsza
Slough House
2
Wyjaśnijmy sobie przynajmniej tyle: Slough House ani nie znajduje się w Slough, ani nie jest domem. Jego drzwi wejściowe czają się w zakurzonym zakamarku między lokalami handlowymi w gminie Finsbury, rzut beretem od stacji metra Barbican. Na lewo od nich mieści się dawny kiosk z gazetami (obecnie kiosk połączony ze sklepikiem spożywczym, monopolowym i wypożyczalnią DVD); na prawo – chińska restauracja New Empire, której okna zawsze są zasłonięte grubą czerwoną zasłoną. Napisane na maszynie menu oparte o szybę pożółkło z biegiem lat, ale nigdy go nie wymieniono; zmiany są po prostu nanoszone markerem. O ile dla przetrwania kiosku kluczowe okazało się poszerzenie działalności, o tyle długoterminową strategią New Empire jest oszczędność; dania są regularnie wykreślane z menu niczym numery z karty do bingo. Jackson Lamb jest przekonany, że w końcu New Empire będzie oferować tylko ryż smażony po kantońsku i wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym. A wszystko to serwowane za grubymi czerwonymi zasłonami, jakby niewielki wybór był tajemnicą wagi państwowej.
Frontowe drzwi, jak już wspomniano, czają się w zakamarku. Są pokryte zestarzałą już czarną farbą i ochlapane przez przejeżdżające samochody, a przez szybkę u góry nie widać światła. Pusta butelka po mleku już od tak dawna stoi w ich cieniu, że miejskie porosty na dobre przytwierdziły ją do chodnika. Nie ma dzwonka, a skrzynka na listy zasklepiła się jak rana z dzieciństwa: jakikolwiek list – a pod ten adres nigdy nie przychodzi żadna poczta – popychałby tylko jej klapkę, ale nie dałby rady wpaść do środka. Zupełnie jakby te drzwi były atrapą istniejącą tylko po to, by stworzyć strefę buforową między sklepikiem a restauracją. I rzeczywiście, można by całymi dniami siedzieć na przystanku autobusowym naprzeciwko i ani razu nie zobaczyć nikogo, kto by ich używał.
Tyle tylko że gdyby ktoś zbyt długo siedział na tym przystanku, zainteresowano by się jego obecnością. Obok takiej osoby mógłby usiąść krępy mężczyzna, prawdopodobnie żujący gumę. Jego obecność działałaby zniechęcająco. Otaczałaby go aura tłumionej agresji, urazy żywionej na tyle długo, że przestało być dla niego ważne, na kim się wyładuje. Ten facet będzie cię obserwował, dopóki sobie nie pójdziesz.
Tymczasem do kiosku co jakiś czas ktoś wchodzi albo stamtąd wychodzi. I zawsze coś się dzieje na chodniku, ciągle przechodzą ludzie zmierzający w jedną czy w drugą stronę. Ulicą przetacza się zamiatarka, obrotowe szczotki zgarniają niedopałki papierosów, odłamki szkła i kapsle od butelek. Dwóch mężczyzn próbuje się wyminąć i wykonuje ten taniec uników – każdy ruch jednego jest lustrzanym odbiciem ruchów drugiego – ale jakoś udaje im się na siebie nie wpaść. Kobieta rozmawiająca przez komórkę, przechodząc, zerka na swoje odbicie w szybie. Daleko w górze z warkotem przelatuje helikopter relacjonujący dla jakiejś stacji radiowej, gdzie trwają roboty drogowe.
I codziennie gdy to wszystko się dzieje, drzwi pozostają zamknięte. Nad New Empire i sklepikiem wznoszą się ku ponuremu październikowemu niebu cztery piętra Slough House; na ramach okien łuszczy się farba, szyby są brudne, ale da się przez nie zajrzeć do środka. Pasażerowi siedzącemu na górnym piętrze przejeżdżającego autobusu, który na dłuższą chwilę musi się tu zatrzymać – a coś takiego z łatwością może się zdarzyć, wystarczy kombinacja czerwonych świateł, nieustannych robót drogowych i słynnej inercji londyńskich autobusów – okna oferują widok na pomieszczenia na pierwszym piętrze, w których dominują żółcie i szarości. Stare żółcie i stare szarości. Żółte są ściany, a raczej te ich fragmenty, których nie zasłaniają szare szafki na dokumenty i szare biurowe regały z nieaktualnymi pozycjami referencyjnymi; niektóre leżą, inne opierają się o towarzyszy, żeby się nie przewrócić, kilka wciąż stoi prosto, a litery na ich grzbietach wyglądają jak widma w sztucznym świetle, które miesza się z naturalnym. W innych miejscach widać poupychane jak popadnie segregatory; wiele z nich jest powciskanych na półki tak ciasno, że niektóre wystają, jakby w każdej chwili mogły spaść. Sufity też mają niezdrowy, żółtawy kolor, tu i ówdzie pokryte są pajęczynami. A biurka i krzesła w pokojach na pierwszym piętrze są metalowe i funkcjonalne tak jak regały; prawdopodobnie pozyskano je z tego samego źródła – z likwidowanych koszar albo z bloku administracyjnego jakiegoś więzienia. Nie są to krzesła, na których można wygodnie się rozsiąść i w zamyśleniu patrzeć przed siebie. I nie są to biurka, które można traktować jak przedłużenie własnej osobowości, ustawiając na nich zdjęcia i maskotki. Te fakty same w sobie dostarczają pewnych informacji: a mianowicie że ci, którzy tutaj pracują, nie są na tyle cenieni, by pracodawców obchodził ich komfort. Mają siedzieć i robić to, co do nich należy, tak by nic ich przy tym nie rozpraszało. A potem mają wyjść tylnymi drzwiami, niezauważeni przez kierowcę zamiatarki czy kobiety rozmawiające przez komórkę.
Z górnego piętra autobusu nie za dobrze widać pomieszczenia piętro wyżej, ale można dojrzeć takie same pożółkłe od nikotyny sufity. Jednak nawet trzypoziomowy autobus wniósłby niewiele nowego: biura na drugim piętrze są przygnębiająco podobne do tych poniżej. A poza tym informacja zapisana złotymi literami na ich oknach skutecznie sprawia, że każdy traci zainteresowanie. „W.W. Henderson” – głosi. „Kancelaria notarialno-prawna”. Od czasu do czasu za ekstrawagancko szeryfowymi czcionkami tego od dawna nieaktualnego logo pojawi się jakaś postać i spojrzy na ulicę w dole, jakby patrzyła na coś zupełnie innego. Jednak cokolwiek to jest, nie przykuje uwagi mężczyzny na dłużej. Za chwilę już go tam nie będzie.
Najwyższe piętro nie zapewnia takich rozrywek, ponieważ jego okna są zasłonięte. Ktokolwiek zamieszkuje ten poziom, najwyraźniej nie ma ochoty, by przypominano mu o świecie zewnętrznym ani by przypadkowy promień słońca przeniknął przez otaczający go mrok. Jednak to również jest pewna wskazówka, ponieważ sugeruje, że duch nawiedzający owo piętro ma wolność wyboru i może się zdecydować na ciemność, a wolność wyboru zasadniczo przysługuje tylko szefom. A więc Slough House – nazwa ta nie pojawia się w żadnych oficjalnych dokumentach, nagłówkach papieru listowego, na żadnych tabliczkach, rachunkach czy umowie dzierżawy ani na wizytówkach, w książce telefonicznej czy w bazie biura nieruchomości i w ogóle nie jest nazwą tego budynku, chyba że jedynie w najbardziej potocznym sensie – jest ewidentnie zarządzane z górnego piętra, choć sądząc po monotonnym, żałosnym wystroju, tutejsza hierarchia ma ograniczony charakter. Albo jesteś na samej górze, albo nie. A na samej górze jest tylko Jackson Lamb.
W końcu światła się zmieniają. Autobus krztusi się, rusza i zaczyna się toczyć w stronę katedry Świętego Pawła. I w ciągu tych ostatnich kilku sekund nasz pasażer na górnym piętrze autobusu może się zastanawiać, jak to jest pracować w tych biurach. Może nawet fantazja na chwilę podsunie mu wizję, w której ów budynek nie jest podupadłą kancelarią, lecz nadziemnym lochem, do którego trafiają za karę nieudacznicy z jakichś służb. Trafiają tu za narkotyki, pijaństwo i rozwiązłość; z powodów politycznych i za zdradę; za to, że są nieszczęśliwi i popadają w zwątpienie, i za niewybaczalne niedbalstwo polegające na dopuszczeniu do tego, by mężczyzna wysadził się w powietrze na peronie metra, zabijając lub ciężko raniąc około stu dwudziestu osób i powodując realne straty w wysokości trzydziestu milionów funtów oraz prognozowany spadek dochodów z turystyki w wysokości dwóch i pół miliarda. W efekcie budynek staje się więc administracyjnym miejscem zsyłki, do którego trafia nadmiar papierów sprzed epoki cyfrowej oraz partacze i wyrzutki, którzy przestali być potrzebni – i gdzie to wszystko może spokojnie porastać kurzem.
Naturalnie takie złudzenie nie przetrwałoby czasu, jakiego potrzebuje autobus, by przejechać pod pobliską kładką dla pieszych. Ale jedno podejrzenie mogłoby przetrwać trochę dłużej: że żółcie i szarości dominujące w wystroju nie są tym, czym się w pierwszej chwili wydają – że żółć nie jest wcale żółcią, lecz znużoną bielą brudną od nieświeżych oddechów, tytoniu, oparów zupek instant i płaszczy suszących się na kaloryferach; i że szarość wcale nie jest szarością, lecz czernią, która straciła wolę walki. Jednak również ta myśl szybko wyblaknie, bo niewiele rzeczy związanych ze Slough House pozostaje w pamięci. Trwała okazała się tylko jego nazwa, która narodziła się wiele lat temu, w trakcie swobodnej rozmowy dwóch szpiegów:
„Lamb trafił na zsyłkę”.
„Gdzie go wysłali? W jakieś okropne miejsce?”
„Gorzej być nie może”.
„Rany, chyba nie do Slough?”
„Całkiem możliwe”.
A to w świecie tajemnic i legend wystarczyło, by ukuć nazwę dla nowego królestwa Jacksona Lamba: miejsca żółci i szarości, gdzie kiedyś wszystko było czarne i białe.
Tuż po siódmej rano zapaliło się światło w oknie na drugim piętrze i za napisem „W.W. Henderson. Kancelaria notarialno-prawna” pojawiła się postać. W dole ulicą przejechał, terkocząc, elektryczny wózek z mlekiem. Postać przez chwilę stała w oknie, jakby spodziewała się, że wózek okaże się niebezpieczny, ale wycofała się, gdy zniknął z pola widzenia. Mężczyzna powrócił do tego, czym się zajmował: odwrócił do góry dnem mokry czarny worek na śmieci i wysypał jego zawartość na gazetę rozłożoną na zniszczonym, wyblakłym dywanie.
W powietrzu natychmiast rozszedł się nieświeży zapach.
Marszcząc nos, w gumowych rękawiczkach na rękach, opadł na kolana i zaczął przeglądać bajzel z worka.