“Księga tęsknot” to powieść o buntowniczych kobietach, zmagających się z zasadami rządzącymi patriarchalnym społeczeństwem. Sue Monk Kidd ze znaną już z poprzednich powieści elokwencją, wyczuciem niuansów i wiarygodnością, porusza się w niej między fikcją, faktami historycznymi i wydarzeniami znanymi z ewangelii.


Sue Monk Kidd w powieści “Księga tęsknot” opowiada o Jezusie, jako postaci historycznej i ludzkiej stronie jego życia, ale przede wszystkim jest to opowieść o jego fikcyjnej żonie Anie, silnej, niezależnej i fascynującej kobiecie, która na wszelkie sposoby chce wspierać osobę, którą kocha. To godna podziwu postać, pokazująca jak silną rolę może odegrać kobiecość w wydarzeniach historycznych. Autorka zinterpretowała na potrzeby fabuły powszechne przekonanie historyków, że podczas lat nieopisywanych w ewangeliach, między dwunastym a trzydziestym rokiem życia Jezus pracował jako stolarz w Seforis, i to właśnie tam rozpoczyna się związek Any i Jezusa.

“Ciało moje i kości nasiąkały opowieściami rodziców. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że moje zdolności są zamierzone, że Bóg obdarzył mnie nimi z rozmysłem — Anę, dziewczynę o niesfornych czarnych lokach i oczach barwy chmur burzowych” – pisze Ana w swoich zapiskach. Jej ojciec, Maciej, naczelny skryba i doradca tetrarchy Heroda Antypasa, z nadania Rzymu zarządzającego Galileą i Pereą, był do czasu dla córki dość tolerancyjny, pozwolił Anie nauczyć się pisać w czasach, gdy niewiele kobiet uczono tej umiejętności, dostarczał jej rzeczy trudno dostępne, jak papirus, pióra i atramenty do pisania. Jej matka, hołdująca tradycyjnym zasadom, była temu przeciwna, twierdząc, że zrujnuje to szanse Any na małżeństwo. Z kolei jej ciotka, Jalta, oczytana i wykształcona w słynnej bibliotece w Aleksandrii, dzieli się z Aną wiedzą na wiele tematów, stymuluje jej żądzę informacji, kształtując Anę jako kobietę nowoczesną, wyprzedzającą swoje czasy.

Ana, przyszła żona Jezusa, była upartą młodą kobietą z Seforis. Pochodziła z bogatej, cieszącej się prestiżem rodziny ale nie była zadowolona z życia, które prowadziła. Ana pragnie pisać, czytać, być kimś innym, niż się od niej oczekuje, nie akceptuje planów, które przygotowali dla niej rodzice, ponieważ ma własne plany, marzenia i pragnienia. Ana w ujęciu Sue Monk Kidd to ówczesna feministka, idąca pod prąd oczekiwań społecznych w stosunku do roli kobiety, buntująca się przeciwko tradycyjnym zasadom patriarchatu, interesująca się książkami, próbująca swoich sił jako pisarka – spisująca wydarzenia i zasłyszane opowieści.

Ana w ujęciu Sue Monk Kidd to ówczesna feministka, idąca pod prąd oczekiwań społecznych w stosunku do roli kobiety

Ana spotyka i poślubia Jezusa, mimo cierpień spowodowanych przez niezadowolonych z jej decyzji rodziców. Oboje przenoszą się do Nazaretu, a z czasem, gdy Jezus odnajduje w sobie zapał do nauczania, rzuca wyzwanie przywódcom żydowskim i staje się celem nagonki, pozostawia Anę i wyrusza swoją ścieżką przeznaczenia. Ana zostaje uwięziona ze swoim pragnieniem bycia z Jezusem w świecie, w którym kobiety były traktowane z lekceważeniem, a o ich losie zawsze decydowali mężczyźni.

Chociaż głównym bohaterem powieści wydaje się Jezus, to tak naprawdę historia opowiedziana przez Sue Monk Kidd dotyczy Any. Kidd pięknie sportretowała miłość Jezusa do Any, jego podróże, miłość w stosunku do ubogich i do Boga, którego nazywa swoim ojcem – wiele rzeczy, które znamy z Biblii, jest tutaj na pierwszym planie – dobry Samarytanin, Marta i Łazarz, Herod, Jan Chrzciciel i Judasz, który w tej historii jest kuzynem Any wychowanym jako jej brat. Z drugiej strony mamy portret kobiety nie przystającej do swoich czasów, zdeterminowanej, wytrwałej i niezłomnej w swoim przemożnym pragnieniu pisania, bycia wysłuchaną, bycia sobą. Ana wbrew przeciwnościom dąży do wyznaczonego sobie celu i chociaż na swojej drodze napotyka przeszkody wydawałoby się nie do pokonania, jej zapał, determinacja i wytrwałość prowadzą ją do życia według własnego wyboru. Fabuła, rozbudowana i momentami dość zawiła, zabiera czytelnika w podróż przez całe życie Any – buntowniczą młodość, nieporozumienia z rodzicami, wreszcie prawdziwą miłość, którą znajduje nie tylko w Jezusie, ale także w innych silnych kobietach, które pojawiają się w jej życiu, takich jak Jalta i Tabita.

“Księga tęsknot” pokazuje także jak wygląda życie według zasady „żony poddają się mężom”, jak bolesny i zły może być patriarchat i wskazuje na potrzebę świata, w którym nie jedna płeć rządzi drugą, ale gdzie obie płcie są równe.

To porywająca lektura, dająca odczuć więź z kobietami sprzed wieków, ich walką o niezależność i możliwość życia według własnej woli, napisana przez Sue Monk Kidd ze znaną już z poprzednich powieści elokwencją, wyczuciem niuansów i wiarygodnością, umiejętnie poruszająca się między fikcją, faktami historycznymi i wydarzeniami znanymi z ewangelii. Wanda Pawlik

Sue Monk Kidd, Księga tęsknot, Przekład: Łukasz Małecki, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 30 czerwca 2021
 

konkurs

 

Sue Monk Kidd
Księga tęsknot
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 30 czerwca 2021
 
 

SEFORIS
16–17 rok n.e.

I

Na imię mi Ana. Byłam żoną Jezusa z Nazaretu, syna Józefa. Nazywałam go Ukochanym, a on mnie Małym Grzmotem, zawsze się przy tym śmiejąc. Twierdził, iż kiedy spałam, rozlegało się we mnie dudnienie, niczym dźwięk pioruna dolatujący z dalekiej doliny Nahal Zippori lub jeszcze odleglejszej Jordanii. Nie wątpię, że naprawdę coś słyszał. Odkąd sięgam pamięcią, gnieździły się we mnie tęsknoty, które wzbierały jak nokturny, mącące swymi dźwiękami ciszę nocy. W mężu najbardziej kochałam dobroć, kiedy na cienkiej słomianej macie przychylał swoje serce do mego, aby słuchać – to zaś, co wówczas słyszał, było w rzeczywistości budzącym się we mnie życiem.

II

Świadectwo, które tutaj przedstawiam, rozpoczyna się w czternastym roku mojego życia, tamtej nocy, gdy ciotka zaprowadziła mnie na płaski dach wielkiego domu ojca w Seforis, niosąc pękaty przedmiot zawinięty w płótno.
Podążyłam za nią po drabinie, wpatrzona w tajemniczy tobołek, który zawiesiła sobie na plecach niczym niemowlę. Jakie mógł skrywać sekrety? Nuciła przy tym dość głośno hebrajską piosenkę o drabinie Jakubowej, a ja bałam się, że dźwięki przeciekną przez szczeliny w oknach i zbudzą matkę. Matka zabroniła nam chodzić razem na dach, ze strachu, że Jalta napcha mi do głowy bezeceństw.
W przeciwieństwie do mojej matki – i każdej innej kobiety, jaką znałam – ciotka była wykształcona. Jej umysł zdawał mi się nieogarnioną, dziką krainą, która nieustannie poszerzała swe granice. Nie istniały dlań miejsca niedostępne. Ciotka przybyła do nas cztery miesiące wcześniej z Aleksandrii z powodów, o których nikt nie chciał mówić. O tym, że ojciec ma siostrę, dowiedziałam się w chwili, gdy ta zjawiła się pewnego dnia na progu naszego domu ubrana w prostą, niefarbowaną tunikę. Oczy ciotki płonęły, a jej drobne ciało prostowała duma. Ojciec nie objął przybyłej ani nie zrobiła tego matka. Oddali jej w użytkowanie pomieszczenie dla służby, które otwierało się na górny dziedziniec, a moje pytania zbyli milczeniem. Jalta także nie była skora do rozmowy.
– Twój ojciec kazał mi przysiąc, że nie będę wspominać o przeszłości. Woli, byś myślała, że spadłam prosto z nieba niczym ptasie łajno.
Matka sądziła, że Jalta ma niewyparzony język – i przynajmniej w tej jednej sprawie musiałam przyznać jej rację. Usta ciotki były źródłem fascynujących i nieoczekiwanych wypowiedzi. Właśnie to w niej najbardziej lubiłam.
Nie pierwszy raz wymykałyśmy się pod osłoną ciemności na dach, z dala od wścibskich uszu. Tuląc mnie pod gwiazdami, ciotka opowiadała mi o dziewczętach z Aleksandrii, piszących na drewnianych tabliczkach złożonych z wielu woskowanych części – wynalazkach, których nawet nie umiałam sobie wyobrazić. Przytaczała opowieści o Żydówkach prowadzących synagogi, studiujących wraz z filozofami, tworzących poezję czy posiadających domy na własność. O egipskich królowych, o kobietach faraonach i cudownych boginiach.
Skoro drabina Jakubowa sięgała nieba, to mogła także i nasza.
Choć Jalta liczyła sobie nie więcej niż cztery i pół dziesiątka lat, jej dłonie były zdeformowane i powykręcane jak u staruszki. Skórę na policzkach miała pofałdowaną, a jej prawe oko opadało smętnie, jakby było zwiędłe. Pomimo tego wspinała się po szczeblach ze zwinnością pająka. Patrzyłam, jak podciąga się na dach, a zawiniątko na jej plecach huśta się w tę i we w tę.
Usiadłyśmy na słomianych matach, zwrócone do siebie twarzami. Był pierwszy dzień miesiąca tiszri, ale zimne jesienne deszcze miały dopiero nadejść. Księżyc zawisł na wzgórzach niczym maleńkie ognisko, a czarne, bezchmurne niebo lśniło powodzią iskier. Nad miastem unosiła się woń pieczonych pit i dymu z pieców. Umierałam z ciekawości, co też znajduje się w tobołku ciotki, ona jednak zapatrzyła się milcząco w przestrzeń. Cóż mi pozostało – musiałam czekać.

 
Moje własne bezeceństwa spoczywały w rzeźbionej skrzyni z drewna cedrowego, stojącej w kącie pokoju. Były to zwoje papirusu i pergaminu, a także skrawki jedwabiu, zapełnione moim pismem; były to kalamosy[2], nożyk do ostrzenia, cyprysowa tabliczka do pisania, fiolki z atramentem, paleta z kości słoniowej i kilka cennych barwników, które ojciec przynosił z pałacu. Po barwnikach nie ma dziś śladu, lecz wciąż błyszczały soczyście, gdy unosiłam wieko przed Jaltą.
Wpatrywałyśmy się z ciotką milcząco w te skarby.
Aż w końcu sięgnęła do skrzyni po papirus i pergamin. Niedługo przed jej przybyciem zaczęłam spisywać historie kobiet z Pisma. Jeśli się słuchało wyłącznie rabinów, można było dojść do przekonania, że jedyne postaci w dziejach świata, które warto upamiętniać, to Abraham, Izaak, Jakub, Józef… Dawid, Saul, Salomon… i Mojżesz, Mojżesz, Mojżesz. Dopiero gdy sama nauczyłam się czytać, ze zdumieniem odkryłam, że w Piśmie istniały także (cóż za niespodzianka!) niewiasty.
Czy istnieje większe nieszczęście, niż być ignorowanym, a w końcu zapomnianym? Poprzysięgłam więc sobie, że odtąd będę skrzętnie wynotowywać ich osiągnięcia i wychwalać zasługi, nawet te najdrobniejsze. Tym sposobem stałam się kronikarką utraconych historii. Był to właśnie ten rodzaj śmiałości, którym gardziła moja matka.
Tamtego dnia, kiedy otworzyłam skrzynię przed Jaltą, spisane były losy Ewy, Sary, Rebeki, Racheli, Lei, Zilpy, Bilhy i Estery. Tak wiele historii zostało jednak do opowiedzenia: Judyty, Diny, Tamar, Miriam, Debory, Rut, Anny, Batszeby, Izebel…
Przyglądałam się ze wstrzymanym oddechem, jak ciotka przegląda efekty mojej pracy.
– Jest tak, jak sądziłam – oznajmiła rozpromieniona. – Otrzymałaś od Boga wielki dar.
Te słowa…
Dotąd sądziłam, że najtrafniej opisuje mnie określenie „osobliwa”. Że jestem wybrykiem natury, przeklętym odmieńcem. Od dawna potrafiłam czytać i pisać. Z wyjątkową łatwością przychodziło mi przekuwanie słów na opowieści, rozszyfrowywanie języków i tekstów, wychwytywanie ukrytych znaczeń. Chłonęłam bez sprzeciwu wszelkie idee, nawet te ze sobą sprzeczne.
Ojciec mój, Maciej – naczelny skryba i doradca tetrarchy Heroda Antypasa – uważał, że wszystkie te talenty są odpowiedniejsze raczej dla proroków i mesjaszy, dla ludzi, którzy przemierzają morza, budują świątynie i rozmawiają z Bogiem na szczytach gór, czy też, skoro o tym mowa, dla każdego obrzezanego mężczyzny w Galilei. Musiałam nauczyć się języka hebrajskiego, a potem długo się przymilać i jeszcze dłużej błagać, by pozwolił mi przeczytać Torę. Odkąd skończyłam ósmy rok życia, prosiłam go o nauczycieli, o pisma do studiowania, o pergamin do pisania i barwniki, z których mogłabym wyrabiać własne atramenty, a on często ulegał – choć nie umiałam powiedzieć, czy z podziwu, czy ze słabości, czy może raczej z miłości. Moje ambicje wprawiały go w zakłopotanie. Kiedy nie chciał im ulegać, śmiał się z nich. Nieraz powtarzał, że jedyny chłopiec w rodzinie urodził się dziewczyną.
Dziecko tak dziwaczne jak ja wymagało wyjaśnienia. Tato sugerował, że kiedy dobry Bóg formował mnie jeszcze w łonie matki, zagapił się i przez nieuwagę dał mi talenty przeznaczone dla jakiegoś nieszczęsnego chłopca. Czy zdawał sobie sprawę, jak obraźliwe było dla Boga oskarżenie o taką nieudolność?
Z kolei mama uważała, że to wszystko sprawka Lilith, żeńskiego demona o szponach sowy i skrzydłach sępa, który polował na noworodki lub, jak w moim przypadku, kalał je nienaturalnymi skłonnościami. Przyszłam na świat podczas gwałtownej zimowej ulewy. Żadna ze starszych kobiet, które przyjmowały w mieście porody, nie odważyła się przyjść, mimo że posłał po nie mój wysoko postawiony ojciec. Biedna matka, siedziała zrozpaczona na krześle porodowym, bo nie miał jej kto ulżyć w cierpieniu, nie miał kto ochronić przed zakusami demona modlitwami czy amuletami. To jej służąca Szifra wykąpała mnie w wodzie, winie, soli i oliwie; to ona zawinęła mnie w pieluchy i porzuciła w kołysce, przy której czyhała już Lilith.
Ciało moje i kości nasiąkały opowieściami rodziców. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że moje zdolności są zamierzone, że Bóg obdarzył mnie nimi z rozmysłem – Anę, dziewczynę o niesfornych czarnych lokach i oczach barwy chmur burzowych.

 
Z pobliskich dachów dolatywały nas głosy: płacz dziecka, beczenie kozy… W końcu Jalta sięgnęła po tobołek i zaczęła odwijać płótno. Ściągała warstwy tkaniny powoli i jakby z rozmysłem, a jej oczy lśniły, gdy rzucała mi ukradkowe spojrzenia.
Uniosła w dłoniach zawartość: misę z wapienia, lśniącą i okrągłą jak księżyc w pełni.
– Przywiozłam ją z Aleksandrii i chcę podarować tobie.
Gdy złożyła ją w moich dłoniach, przeszył mnie dreszcz. Przeciągnęłam opuszkiem po gładkiej powierzchni, po szerokim brzegu i ozdobnych, mlecznych zawijasach.
– Wiesz, czym jest misa inkantacyjna?
Pokręciłam głową. Wiedziałam tylko, że to z pewnością przedmiot o wielkim znaczeniu – coś tak cudownego lub zdradliwego, że można to pokazywać wyłącznie na dachu domu pod osłoną nocnych ciemności.
– W Aleksandrii my, kobiety, używamy ich, by się modlić. Zapisujemy w środku najbardziej sekretne prośby, o tak. – Włożyła do misy palec i powiodła nim spiralnie wzdłuż ścianki. – Każdego dnia wyśpiewujemy modlitwę, obracając misę nieśpiesznie, żeby słowa ożyły i wzbiły się ku niebu.
Głos uwiązł mi w gardle, tak zachwyciło mnie to cudowne naczynie, przepełnione ukrytymi mocami.
– Na dnie malujemy zaś swoją podobiznę – ciągnęła ciotka – żeby Bóg wiedział, kto się do niego zwraca.
Rozchyliłam bezgłośnie usta. Przecież ciotka musiała zdawać sobie sprawę, że pobożnemu Żydowi nie wolno wpatrywać się w podobizny ludzi czy zwierząt – a cóż dopiero je tworzyć. „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią”[3].
– Musisz zapisać swoją modlitwę w tej misie – nakazała mi ciotka. – Tylko dobrze się zastanów, czego sobie zażyczysz, bo twoja prośba na pewno się spełni.
Spojrzałam w puste naczynie i przez krótką chwilę miałam wrażenie, że w jego wnętrzu zamknięty jest cały firmament. Że to odwrócona do góry nogami gwieździsta kopuła.
Kiedy na powrót uniosłam głowę, Jalta spojrzała mi w oczy.
– Sanktuarium mężczyzny skrywa prawa boskie, a tymczasem w tym należącym do kobiety mieszkają wyłącznie tęsknoty. – Postukała w płaską kość nad moim sercem i wypowiedziała polecenie, które rozpaliło w mojej piersi ogień: – Napisz o tym, co nosisz tutaj, w swoim świętym świętych.
Uniosłam rękę, by dotknąć punktu, w którym ciotka obudziła życie, i zamrugałam mocno, starając się powstrzymać nawałnicę emocji.
Święte Świętych… Tam przecież mieszkał jedyny prawdziwy Bóg, w Świątyni Jerozolimskiej – czy więc nie było grzechem utrzymywać, że podobne miejsce istnieje w ludzkim ciele, i na dodatek sugerować przy tym, że tęsknoty niewiasty takiej jak ja pretendują do miana świętości? Cóż, bez wątpienia było to najcudowniejsze bluźnierstwo, jakie kiedykolwiek słyszałam, tak ekstatycznie cudowne, że tej nocy już nie zasnęłam.
Moje łoże, stojące na nogach z brązu, pełne było poduszek barwionych na żółto i karmazynowo, wypchanych sianem, pierzem, kolendrą i miętą. Dawno już minęła północ, a ja leżałam miękko w ich woniach, układając w głowie modlitwę. Nie umiałam zamknąć w słowach rozległości wszystkiego, co się we mnie działo.
Wstałam jeszcze przed świtem i ruszyłam po cichu przez galerię wychodzącą na główne piętro, boso i bez lampy, obok pokojów, w których spała moja rodzina. Później w dół po kamiennych stopniach, przez portyk sali recepcyjnej i górny dziedziniec. Każdy krok stawiałam ostrożnie z obawy, że zbudzę służbę – jakbym drobiła przez pole pełne kamieni.
Mykwa, w której obmywaliśmy się zgodnie z zasadami czystości, mieściła się w zawilgoconym pomieszczeniu pod domem, a dojść tam można było jedynie przez dolny dziedziniec. Zeszłam po schodach, po omacku szukając drogi. Gdy wzmógł się szum wody w kanale, a mrok nieco rozproszył, ujrzałam zarys basenu. Bez trudu radziłam sobie z rytualnymi ablucjami nawet w mroku – przychodziłam do mykwy od mojego pierwszego krwawienia, jak wymagała tego wiara, ale wyłącznie nocą i w odosobnieniu, ponieważ wciąż nie powiedziałam matce o tym, że moje ciało osiągnęło dojrzałość. W rezultacie od kilku miesięcy musiałam zakopywać poplamione szmaty w ogrodzie ziołowym.
Tym razem jednak nie przyszłam do mykwy z powodów związanych z moją kobiecością, lecz po to, by się przygotować do zapisania misy – wypełnienia jej modlitwą, co jawiło mi się zadaniem głębokim i świętym. Sam akt pisania przywołuje moc, nierzadko boską, ale i niestabilną, która wnika w litery i napełnia atrament tajemniczą pulsującą energią. Bo czyż błogosławieństwo wyryte w talizmanie nie chroni noworodka? Czy inskrypcja zawierająca klątwę nie strzeże grobowca?
Zsunęłam z ramion szatę i stanęłam naga na pierwszym stopniu, mimo iż zwyczaj nakazywał wejść do wody w bieliźnie. Chciałam się jednak obnażyć, pozbawić barier, które oddzielałyby moje ciało od wody. Zwróciłam się do Boga z błaganiem, by uczynił mnie czystą i pozwolił mi spisać modlitwę z poczuciem słuszności zarówno w sercu, jak i w umyśle, a następnie wkroczyłam do mykwy. Przez chwilę wiłam się pod powierzchnią niczym ryba, a gdy zabrakło mi tchu, wynurzyłam głowę po powietrze.
Wróciwszy później do sypialni, przebrałam się w czystą tunikę. Wzięłam przybory do pisania i misę, zapaliłam lampy olejne. Na zewnątrz świtało, pomieszczenie wypełnił rozmyty, bladoniebieski blask. Moje serce było przelewającym się kielichem.

III

Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i kreśliłam wewnątrz misy maleńkie litery, posługując się świeżo zaostrzoną trzciną i czarnym atramentem, który sama zrobiłam z popiołu, żywicy i wody. Cały rok zajęło mi znalezienie właściwej kombinacji składników, odkrycie metodą prób i błędów, jak długo palić drewno i jakiej gumy użyć, żeby nie powstawały grudki – aż w końcu osiągnęłam cel. Atrament idealnie rozprowadzał się na wapieniu, bez zacieków czy smug, i lśnił pięknie jak onyks. Sypialnię wypełniła jego lekko kwaśna, dymna woń, od której łzawiły oczy i piekły nozdrza. Wdychałam ją jak kadzidło.
Przychodziło mi do głowy wiele sekretnych modlitw, które mogłabym uwiecznić, dziesiątki próśb mniejszych i większych. Żeby wybrać się w podróż do tego miejsca w Egipcie, które ożywiła w mej wyobraźni ciotka; żeby powrócił do nas mój brat; żeby Jalta nie opuściła mnie do końca moich dni; albo żebym któregoś dnia poślubiła mężczyznę, który będzie mnie kochać za to, kim jestem. Zamiast tego jednak spisałam modlitwę skrytą najgłębiej w sercu.
Kaligrafowałam każdą grecką literę nieśpiesznymi, nabożnymi ruchami, jakby moja dłoń budowała miniaturowe świątynie z atramentu, w których zamieszka Bóg. Pisanie wewnątrz misy okazało się zadaniem żmudniejszym, niż zakładałam. Mimo to wytrwale dodawałam ozdobniki, które były moje i tylko moje: cienkie, zamaszyste pociągnięcia w górę i grube w dół, spirale i zygzaki na końcach zdań, kropki i kółka między słowami.
Na dziedzińcu słyszałam już naszego sługę, szesnastoletniego Laviego, który wytłaczał oliwę z owoców oliwki. Rytmiczne zgrzytanie kamienia młyńskiego odbijało się echem od kamiennego bruku, a gdy zamarło, odezwał się gołąb na dachu, posyłający w świat swój cichy i nieśmiały głosik. Śpiew ptaka zachęcił mnie do dalszej pracy.
Słońce płonęło na niebie, które z różowego stało się wkrótce białozłote. W domu trwał bezruch. Jalta rzadko budziła się przed południem, ale zazwyczaj o tej porze zjawiała się już Szifra ze smażonym chlebem i z tacami fig. Przychodziła matka, żeby mnie rozstawiać po kątach, oburzać się na widok atramentów i narzekać, że przyjmuję tak zuchwałe podarunki i że Jalta daje mi je bez pytania jej o zgodę. Co takiego musiało się zdarzyć, że postanowiła odłożyć swoje codzienne prześladowania na później?
Kończąc modlitwę, jednym uchem nasłuchiwałam matki, a drugim powracającego brata, Judasza. Nie widzieliśmy go od wielu dni. Miał dwadzieścia lat – czas był więc najwyższy, żeby znalazł sobie żonę i założył dom, on jednak wolał budzić gniew ojca, zadając się z radykałami, którzy agitowali przeciwko Rzymowi. Już wcześniej znikał z zelotami, nigdy jednak na tak długo. Każdego ranka wyczekiwałam, aż w westybulu rozlegną się jego ciężkie kroki, aż się zjawi, głodny i wyczerpany, a także skruszony, że znów naraził nas na zmartwienia. Judasz nigdy jednak nie okazywał skruchy. Zresztą, tym razem sytuacja była inna, i choć wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie chciał powiedzieć tego głośno. Matka obawiała się, że w końcu dołączył do Szymona bar Giora, najbardziej zawziętego z fanatyków[4]. Szeptano, że jego ludzie napadali na grupy najemników Heroda Antypasa i oddziały rzymskich żołnierzy, służących pod dowództwem generała Warusa, i podrzynali im gardła. Zasadzali się też na drogach prowadzących do Kany na możnych podróżników, żeby zabierać im pieniądze dla biednych – na szczęście oszczędzając przy tym ich krtanie.
Judasz był moim przybranym bratem, synem kuzynki mojej matki, duchem okazywał się jednak bliższy mnie niż moim rodzicom. Szybko wyczuł, jak samotna się czułam, dorastając, i często zabierał mnie na wędrówki po tarasach wzgórz za miastem. Wspinaliśmy się po kamiennych murach odgradzających pola, zaskakując dziewczęta wypasające owce, zrywając winogrona i oliwki. Zbocza były tam podziurawione jaskiniami, które chętnie eksplorowaliśmy. Lubiliśmy stawać przed ziejącymi paszczami ich wlotów i wykrzykiwać w ciemność imiona, żeby nasłuchiwać powracających głosów.
Prędzej czy później trafialiśmy pod rzymski akwedukt, który dostarczał wodę do miasta. Za każdym razem ciskaliśmy kamieniami w kolumny rozdzielające łuki, aż stało się to naszym rytuałem. Jednego z takich dni, gdy staliśmy w cieniu górującego nad nami rzymskiego cudu – on, szesnastolatek, ja, dziesięciolatka – Judasz powiedział mi o rewolcie w Seforis. Rzymscy żołnierze otoczyli dwa tysiące buntowników, wśród których znajdował się jego ojciec, spętali ich i przybili do krzyży ustawionych wzdłuż dróg. Pozostałych mieszkańców, w tym jego matkę, sprzedano do niewoli. Judasz, wtedy zaledwie dwuletni, otrzymał schronienie w Kanie, skąd zabrali go później moi rodzice.
Przysposobili go prawnie, choć Judasz nigdy nie należał do mojego ojca, a wyłącznie do mej matki. Mój przybrany brat nienawidził Heroda Antypasa za jego zmowę z Rzymem, podobnie zresztą, jak każdy inny kochający Boga Żyd, nic więc dziwnego, że rozsierdzało go, iż mój ojciec został najbliższym doradcą tetrarchy. Galilejczycy nieustannie knuli, planując rebelię, i wypatrywali mesjasza, który wyzwoli ich spod władzy Rzymu, i to właśnie mój ojciec musiał udzielać Antypasowi wskazówek, jak ich pacyfikować, będąc jednocześnie lojalnym wobec ich oprawcy. Jak łatwo sobie wyobrazić, było to zadanie niewdzięczne dla każdego, a dla mojego ojca – którego żydowskość pojawiała się i przemijała niczym deszcze – w szczególności. Owszem, święcił szabat, lecz niesumiennie. Zjawiał się w synagodze, tylko że wychodził jeszcze przed czytaniem Pisma. Brał udział w pielgrzymkach do Jerozolimy w Paschę i Sukkot, chociaż zawsze przepełniony trwogą. Przestrzegał reguł dotyczących jedzenia, ale w mykwie zanurzał się tylko wtedy, gdy miał styczność ze zmarłym lub z trędowatym, albo kiedy przypadkiem usiadł na krześle, które zwolniła moja miesiączkująca matka.
Obawiałam się o jego bezpieczeństwo. Tego ranka wyszedł do pałacu pod eskortą dwóch żołnierzy Heroda Antypasa, idumejskich najemników o hełmach i gladiusach połyskujących w promieniach słońca. Towarzyszyli mu od zeszłego tygodnia, kiedy napluł na niego na ulicy jeden z zelotów Szymona bar Giora. Ta zniewaga wywołała zawziętą kłótnię między tatą a Judaszem, burzę okrzyków, które niosły się z westybulu aż do pokojów na piętrze. Tej samej nocy mój brat zniknął.
Zaaferowana myślami o rodzicach i Judaszu nabrałam w kalamos zbyt dużo atramentu i czarne krople skapnęły do misy, tworząc na dnie maleńką kałużę. Spojrzałam na nią przerażona.
Chciałam ostrożnie wytrzeć ją szmatką, ale tylko rozmazałam atrament w brzydką szarą plamę. Zacisnęłam powieki, żeby się uspokoić. Kiedy odzyskałam panowanie nad sobą, skupiłam się znów na modlitwie i ostatnie słowa skreśliłam z czystym umysłem.
Zamachałam nad literami pękiem piór, żeby szybciej wyschły. Następnie, tak jak poinstruowała mnie Jalta, narysowałam na dnie postać dziewczyny – wysokiej, o szczupłych, długich nogach, wąskiej talii i drobnych piersiach. Twarz miała owalną, oczy duże, a włosy jak gałązki splątanego krzewu jeżyny, brwi grube, usta niewielkie, ale pełne. Ręce tej dziewczyny były uniesione w błagalnym geście. Każdy by się zorientował, że to ja.
Smuga po skapniętym atramencie unosiła się nad jej głową jak burzowa chmura. Zmarszczyłam brwi, wmawiając sobie, że to tylko drobiazg – a już z pewnością nie jest to nic złowróżbnego. Ot, skutek chwilowej utraty koncentracji. Mimo to dręczył mnie jakiś niepokój. Narysowałam więc gołębia nad głową dziewczyny, tuż pod plamą. Rozpostarte skrzydła przypominały tabernakulum.
Podeszłam z misą do wysokiego okienka, przez które wpadał snop słońca. Obracałam naczynie w dłoniach i patrzyłam, jak w jego wnętrzu poruszają się słowa, jak falują w kierunku brzegu:

 
Panie mój i nasz Boże, wysłuchaj mojej modlitwy, płynącej prosto z serca. Pobłogosław wielkość, którą noszę w sobie, nie bacząc na to, jak bardzo się jej boję. Pobłogosław moje trzcinowe pióra i atramenty, pobłogosław spisywane przeze mnie słowa. Obyś ujrzał w nich piękno i oby zobaczyły je oczy jeszcze nienarodzone. A gdy w proch się obrócę, zaśpiewaj nad kośćmi moimi słowa: Ona była głosem.

 
Wpatrywałam się w modlitwę, dziewczynę i gołębia, a w mojej piersi budziło się osobliwe uczucie – jakby stado ptaków trzepotało skrzydłami, wzbijając się z drzewa do lotu.
Miałam nadzieję, że Bóg dostrzeże, co uczyniłam, i przemówi do mnie z wichru. Pragnęłam, by powiedział: „Ano, widzę cię, i widok twój jest miły memu sercu”. Towarzyszyła mi jednak wyłącznie cisza.
Kiedy zaś odkładałam na miejsce przybory do pisania, w mojej głowie pojawiło się nagle drugie przykazanie, jakby Bóg w istocie do mnie przemówił, choć nie tymi słowami, na których mi zależało. „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią”. Podobno sam Bóg napisał tak na jednej z kamiennych tablic, które przekazał Mojżeszowi. Nie wyobrażałam sobie, by oczekiwał od nas równie skrajnej postawy, lecz przykazanie interpretowano dosłownie – po to, żeby zapewnić Izraelowi czystość i odciąć się od Rzymu. Stało się ono miarą lojalności.
Zastygłam, gdy przeszył mnie lodowaty dreszcz. Ludzi kamienowano za tworzenie obrazów znacznie prostszych od tego, który skreśliła moja ręka. Opadłam na podłogę i wsparłam się plecami o solidną skrzynię z drewna cedrowego. Tej nocy, której Jalta przykazała mi narysować swoją podobiznę na dnie misy, przez chwilę trapiłam się przestrogą, by nie tworzyć bałwochwalczych obrazów. Ostatecznie ją zlekceważyłam, otumaniona pewnością siebie ciotki, ale teraz zrobiło mi się słabo, bo zrozumiałam, jak byłam ślepa na konsekwencje.
Nie bałam się, że zostanę ukamienowana – sprawy nie zaszłyby tak daleko. Do kamienowania dochodziło w Galilei, a nawet w Seforis, ale nie tutaj, nie w domu mego ojca, gdzie kochało się wszystko, co greckie; gdzie najważniejsze było nie przestrzeganie żydowskich praw, ale utrzymywanie  p o z o r ó w, że są przestrzegane. Nie, bardziej przerażała mnie myśl, że jeśli ktoś odkryłby moją podobiznę, misa zostałaby zniszczona. Co więcej, mogłabym utracić zawartość skrzyni, a ojciec w końcu uległby matce i zakazał mi pisać; lub wyładowałby gniew na ciotce, może nawet ją odesłał.
Przycisnęłam ręce do piersi, jakbym siłą próbowała sprawić, bym znów stała się tą samą osobą, co poprzedniej nocy. Gdzie się podziała Ana, która ułożyła modlitwę, jakiej nie odważyłaby się zmówić żadna inna dziewczyna? Ana, która weszła do mykwy i zapaliła lampy olejne? Ta, która wierzyła?
Spisywałam historie kobiet z Aleksandrii, o których opowiadała mi ciotka, by je także ocalić przed zapomnieniem. Odszukałam je teraz w zwojach pergaminu, wygładziłam i zaczęłam czytać. Ich treść dodała mi śmiałości.
Pośród moich ściereczek znalazłam kawałek lnu, którym nakryłam misę, żeby przypominała nocnik, i wsunęłam ją pod łóżko. Wiedziałam, że matka za żadne skarby jej nie tknie – jeśli musiałam się kogoś obawiać, to raczej Szifry, jej najwierniejszego szpiega.

IV

Imię mojej matki, Hadar, oznacza splendor – a ona zawsze robiła wszystko, co w jej mocy, by temu imieniu sprostać. Wkroczyła do pokoju w szacie koloru szmaragdów, z szyją przyozdobioną najpiękniejszym naszyjnikiem z krwawników. Tuż za nią dreptała Szifra, objuczona naręczem zbytkownych ubrań i sakiewek pełnych biżuterii, grzebyków i farb do oczu. Na samym szczycie chwiejącej się sterty spoczywały miodowe sandały z dzwoneczkami przyszytymi do pasków. Nawet Szifra, służąca, miała na sobie swój najlepszy płaszcz i rzeźbioną bransoletę z kości słoniowej.
– Wybieramy się wkrótce na targ – oznajmiła matka – a ty pójdziesz z nami.
Gdyby nie była tak bardzo zaaferowana swoją pilną misją, może zauważyłaby, jak ukradkiem zerkam na misę ukrytą pod łóżkiem, i zainteresowała się, cóż to za przedmiot budzi moją fascynację. Na szczęście niczego nie dostrzegła, a ja, pełna ulgi, nie zwróciłam jej uwagi, jak irracjonalne wydaje się strojenie na targ.
Szifra zdjęła ze mnie szatę i zastąpiła ją białą lnianą tuniką bogato haftowaną srebrną nicią. Na biodrach zapięła mi pas barwy indygo, na stopy wsunęła podzwaniające sandały. Następnie nakazała mi stać nieruchomo, żeby mogła rozjaśnić moją śniadą twarz kredą i mąką jęczmienną. Oddech cuchnął jej soczewicą i porem, a kiedy się odruchowo odwróciłam, uszczypnęła mnie w ucho. Tupnęłam, powodując tym donośne brzęczenie.
– Nie wierć się tak. Nie możemy się spóźnić – skarciła mnie matka i podała służącej kawałek antymonu.
Gdy Szifra pomalowała mi oczy, matka natarła moje dłonie oliwą.
Nie potrafiłam dłużej milczeć.
– Czy naprawdę musimy się ubierać tak bogato, kiedy idziemy na targ?
Kobiety wymieniły spojrzenia. Rumieniec rozlał się z podbródka matki na policzki, jak to się często działo, kiedy chciała coś ukryć. Zbyła milczeniem moje pytanie.
Wmawiałam sobie, że nie ma powodu do niepokoju. Matka kochała widowiska, choć przeważnie ograniczały się one do przyjęć, które organizowała dla gości ojca w sali recepcyjnej – ekstrawaganckich uczt, na których serwowano pieczoną jagnięcinę, figi w miodzie, oliwki, humus, pity i wino, a w migotliwym blasku lampek oliwnych grali muzycy i występowali akrobaci, wróżbici zaś przepowiadali przyszłość. Dotąd jej popisy nie obejmowały ostentacyjnych pochodów na targ.
Biedna matka, wiecznie zdawała się coś udowadniać. Przez większą część życia nawet nie wiedziałam co – uświadomiło mi to dopiero pojawienie się Jalty. Podczas jednej z naszych rozmów na dachu ciotka wyjawiła mi, że ojciec mojej matki zarabiał na chleb, sprzedając w Jerozolimie przeciętnej jakości ubrania. Za to mój ojciec i Jalta wywodzili się ze szlachetnego rodu mówiących po grecku Żydów z Aleksandrii, powiązanych z rzymskimi dygnitarzami. W przypadku tak wielkiej przepaści społecznej o ślubie nie mogło być mowy, chyba że panna młoda słynęła z niezwykłej urody, a pan młody cierpiał na jakiś cielesny defekt. Cóż, tak się akurat składało, że twarz mojej matki olśniewała, a lewa kość udowa ojca była krótsza od prawej, przez co od dziecka utykał.
Gdy sobie uświadomiłam, że wszystkie te ostentacyjne pokazy bogactwa nie wynikały wyłącznie z próżności mojej matki, ale były próbą zamaskowania niskiego pochodzenia, poczułam ulgę. Zaczęłam jej nawet współczuć.
Szifra przewiązała mi włosy wstążkami, a na czoło założyła opaskę ze srebrnych monet. Przyodziała mnie w duszącą wełnianą opończę farbowaną na kolor szkarłatu – i to nie tanią marzaną barwierską, ale głęboką czerwienią uzyskiwaną z larw czerwców. Dopełnienie tortury stanowił napierśnik z lazurytowych paciorków, który matka zapięła mi na szyi.
– Twój ojciec będzie zadowolony – stwierdziła.
– Co? On też idzie?
Przytaknąwszy, narzuciła na ramiona szafranową szatę i zaciągnęła jej połę na nakrycie głowy.
Od kiedy to ojciec chodził na targ?
Nie rozumiałam, co się dzieje, czułam tylko, że z jakiegoś powodu znajduję się w sercu tego zamieszania i że nie wróży to niczego dobrego. Gdyby Judasz tu był, zająłby moje miejsce. Zawsze tak robił – przekonywał matkę, że powinna pozwolić mi w spokoju studiować, miast zawracać mi głowę wrzecionem, krosnem i lirą. Zadawał moje pytania rabinowi, kiedy nie wolno mi było odzywać się w synagodze. Żałowałam, że nie ma go teraz przy mnie.
– A co z Judaszem? – zapytałam. – Czy już powrócił?
Matka odwróciła się i pokręciła głową.
Zawsze był jej pupilkiem, jedynym spadkobiercą matczynego uwielbienia. Czy to dlatego, że – jako kobieta posiadająca syna – zawdzięczała mu wyższy status? A może chodziło raczej o to, że w dzieciństwie sporo przecierpiał, więc w jej mniemaniu potrzebował dodatkowej dawki uczucia? Cóż, był też przystojny i równie zasadniczy, co życzliwy, a to rzadkie połączenie cech – podczas gdy do mnie bardziej pasowały takie określenia jak uparta i zapalczywa. Na domiar złego składałam się głównie z osobliwych nadziei i samolubnego buntu. Miłość do mnie musiała przychodzić matce z trudem.
– A Jalta? – zapytałam, rozpaczliwie szukając sprzymierzeńca.
– Jalta? – Niemalże splunęła jej imieniem. – Jalta, moja droga, zostaje w domu.

V

Parliśmy naprzód główną ulicą Seforis niczym cesarska barka, wzdłuż kolumnad i po błyszczącym w słońcu tłuczonym wapieniu, roztrącając przechodniów na boki. Prowadził mój ojciec, za nim podążała matka, następnie Szifra i na samym końcu ja – wszyscy pod eskortą dwóch żołnierzy, którzy krzyczeli do ludzi, żeby ustąpili nam z drogi. Przyglądałam się krępej sylwetce ojca, który chwiał się lekko z boku na bok. Miał na sobie czerwony płaszcz, tak jak ja, a do tego kapelusz w identycznym kolorze, wyrastający mu z głowy niczym bochen chleba. Opierał się na jego odstających uszach, zginając je na podobieństwo dwóch maleńkich półek, ale łysina – którą uważał za dopust boży – była skrzętnie ukryta.
Wcześniej, kiedy zobaczył, w co jestem przyodziana, milcząco skinął do matki głową. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym stwierdził:
– Nie powinnaś się tak chmurzyć, Ano.
– Gdybym tylko wiedziała, jaki jest cel tej eskapady, z pewnością byłabym pogodniejsza.
Ojciec nic nie powiedział, więc zapytałam raz jeszcze, dokąd się udajemy, ale zignorował mnie, tak jak wcześniej matka. Rodzice często zbywali moje nagabywania machnięciem ręki – był to właściwie ich codzienny zwyczaj – jednakże to uparte milczenie zaczęło mnie niepokoić. Kiedy zaś wkrótce potem paradowaliśmy po mieście, w głowie roiły mi się najróżniejsze złowrogie wizje. Uświadomiłam sobie bowiem, że w tej samej przepastnej rzymskiej bazylice, w której mieścił się targ, ma swoją siedzibę sąd, jest tam też sala publiczna naszej synagogi. A jeśli szliśmy wcale nie na targ, tylko przed trybunał, by wysłuchać, jak Judasz jest oskarżany o rozbójnictwo? Możliwe, że pokaz naszej zamożności miał załagodzić lub nawet powstrzymać karę. Tak, bez wątpienia o to chodziło, a ja troskałam się losem brata nie mniej niż własnym.
Zaraz potem wyobraziłam sobie nas w synagodze, gdzie rodzice, zmęczeni nieustannymi błaganiami, by pozwolili mi uczyć się jak chłopcu, oskarżają mnie o splamienie honoru rodziny przesadną ambicją i nieskromnością. Rabin, mężczyzna wyniosły, obłoży mnie klątwą i zmusi do przełknięcia części atramentu, którego użyje do jej spisania. Jeśli okażę się niewinna, klątwa nie odniesie skutku. W przeciwnym razie uwiędną mi ręce, żebym nie mogła dłużej pisać, a oczy zajdą mi mgłą, żebym nie mogła czytać – a może po prostu całkiem oślepnę? Czy podobnym sprawdzianom nie poddawano kobiet oskarżonych o cudzołóstwo? Czy nie wiotczały im biodra i nie puchły łona, jak twierdziło Pismo? Kto wie, może jutrzejszego ranka zbudzę się ślepa i pozbawiona dłoni. A jeśli to nie synagoga jest naszym celem, może mimo wszystko idziemy na targ, gdzie zostanę sprzedana arabskiemu księciu lub handlarzowi przypraw, który zabierze mnie na grzbiecie wielbłąda przez pustynię i uwolni rodziców od ciężaru niepokornej córki.
Odetchnęłam głęboko raz i drugi, żeby uspokoić skotłowane myśli.
Sądząc po pozycji słońca, dochodziło południe. Wyobraziłam sobie, jak Jalta budzi się w opustoszałym domu i jak Lavi tłumaczy jej, że wybraliśmy się na targ w najlepszych strojach. Błagałam w duchu, by ciotka podążyła naszym śladem; bez trudu by nas odnalazła, bo naszej procesji brakowało tylko cymbałów i trąb. Obejrzałam się w nadziei, że spostrzegę ją w tłumie – zdyszaną, w lnianej tunice, jakimś sposobem przeczuwającą, że grozi mi niebezpieczeństwo. Szłaby obok z ramionami wyprostowanymi w ten jej dumny sposób; chwyciłaby mnie za rękę i szepnęła: „Nie bój się, ciotka cię nie opuści”.
Wokół roiło się od bogatych mieszkańców Seforis, ale też przybyszów ze wszystkich zakątków cesarstwa – widziałam twarze o rysach romańskich i frygijskich, aramejskich, hebrajskich i greckich. Nie brakowało codziennego pochodu robotników z Nazaretu: kamieniarzy, cieśli i skalników, którzy każdego dnia maszerowali przez godzinę doliną Nahal Zippori, by znaleźć zatrudnienie przy jednym z przedsięwzięć budowlanych Heroda Antypasa. Ulicami niósł się stukot wózków mieszający się z krzykami mieszkańców i porykiwaniem osłów, cały ten zgiełk tonął jednak w brzęku monet na mojej głowie, dźwięku dzwoneczków przy sandałach i pandemonium w piersi.
Gdy zbliżaliśmy się do miejskiej mennicy, ktoś zawołał w naszą stronę w aramejskim dialekcie Nabatejczyków:
– Patrzcie, toż to psy Heroda Antypasa!
Zauważyłam, jak ojciec się wzdrygnął. Inni mieszkańcy podchwycili wołanie, a wtedy strażnik zamykający nasz pochód wtargnął w skłębioną ciżbę, dla efektu łomocząc tarczą. Śmiechy natychmiast ucichły.
Zawstydzona naszą ekstrawagancją – i tylko trochę zaskoczona nienawiścią, jaką żywiło do nas pospólstwo – opuściłam głowę. Nie umiałabym spojrzeć tym ludziom w oczy. I wtedy powróciło do mnie wszystko, co chciałam zapomnieć o dniu zniknięcia Judasza.

 
Wesprzyj nas