Po działającym do 1957 r. leprozorium na Spinalondze nie zostały niemal żadne dokumenty ani zdjęcia. Historię trędowatych z małej wyspy u wybrzeży Krety do dziś otacza zmowa milczenia. Małgorzata Gołota ze strzępów informacji, materiałów archiwalnych, relacji ostatnich świadków i ludzi, którzy poświęcili życie sprawie trędowatych, tworzy pasjonujący reportaż o jednym z najbardziej szokujących i wstydliwych epizodów w dziejach Europy.


Spinalonga. Wyspa trędowatych– Czy wiecie, kim są hanseni?
– Dlaczego tak nazywa się osoby dotknięte trądem, tajemniczą chorobą od wieków towarzyszącą ludzkości?

Trąd piętnuje i wyklucza chorych z ich środowiska – rodziny, przyjaciół, wioski czy miasteczka. W Biblii ta choroba jest karą za grzechy. Trąd kojarzy się z przeszłością, ale dzisiaj wciąż stanowi piętno, podobnie jak uchodźstwo, bezdomność, niepełnosprawność czy bieda. Trędowaci mają pragnienia takie jak każda grupa wykluczona. „Chcielibyśmy być kochani i akceptowani jako ludzie, którym przytrafiło się nieszczęście. Nie chcemy być zjawiskiem, innym gatunkiem człowieka. Mamy te same sny co wy” – mówił Epaminondas Remoundakis, jeden z mieszkańców leprozorium na Spinalondze.

***

Małgorzata Gołota zebrała poruszające świadectwa i historie osób dotkniętych trądem. Jej książka otwiera czytelnikom oczy na nieznany świat, świat, który – wydawałoby się – dawno przeminął. Koniecznie trzeba przeczytać.
Janina Ochojska

Im mocniejsze światło słoneczne, tym głębszy cień. I to jest opowieść wprost z cienia, który wciąż zalega w pamięci słonecznej Krety. Poruszająca, wspaniała robota reporterska, ale i bolesne memento na «czas zarazy». Wszak średniowiecze to nie epoka, to stan umysłu. Polecam!
Paulina Młynarska

Wyspy greckie są rajem na ziemi. Poza Spinalongą, która jest piekłem bez wyjścia, wyspą cierpienia. Odwiedzam ją z bólem serca. Opowieść (e-book w formacie epub i kindle mobi) Małgorzaty Gołoty o Spinalondze boli.
Dorota Wellman

***

„Każdy list, który opatrzono pieczęcią z literą «D», budzi zainteresowanie sąsiadów. Już prawie zapomnieli o tym, że kogoś z tej rodziny dopadła klątwa, że ten ktoś żyje teraz na Spinalondze. Listy mogą przychodzić od różnych adresatów, ale ten z literką «D» na pewno nadano w kolonii. «D» znaczy «zdezynfekowany». Sąsiedzi znów nieżyczliwie patrzą na tę rodzinę. To boli tak bardzo, że w końcu jej członkowie proszą chorego, by więcej do nich nie pisał. Nie przyjmą go też, gdy – po wynalezieniu skutecznej terapii na trąd – z radością wróci do domu. To już nie będzie jego dom. Powiedzą mu to w progu i go odeślą. Nie interesuje ich, dokąd pójdzie, choć sami czasem działają wbrew sobie. Nie mają wyboru. Życie w jednym domu z trędowatym wykluczyłoby ich z lokalnej społeczności. Nikt nie dałby im pracy. Z czego mieliby się utrzymać? Jak wydać córki za mąż i jak znaleźć synom żony? Lepiej wyrzec się jednego członka rodziny niż skazać ją całą na wieczną samotność i poniżenie”.

Małgorzata Gołota – dziennikarka Radia TOK FM i Wirtualnej Polski. Autorka serii podcastów ekologicznych „Koniec świata” i „Klimat zmian”. W 2018 r. rzeczniczka prasowa kampanii „Kocham. Szanuję” dedykowanej tysiącom polskich kobiet doświadczających przemocy domowej. Współautorka książki „Krótka ulica, długa historia. Próżna, Plac Grzybowski i okolice”. Lektorka i głos wielu audiobooków.

Małgorzata Gołota
Spinalonga. Wyspa trędowatych
Wydawnictwo Agora
Premiera: 30 czerwca 2021
 
 

Spinalonga. Wyspa trędowatych


Człowiek dotknięty trądem będzie nosił podarte ubranie, włosy będzie miał w nieładzie, zasłoni sobie brodę i będzie wołał: „Nieczysty! Nieczysty!”. Przez cały czas trwania tej choroby będzie nieczysty. Będzie mieszkał sam, za obozem.
BIBLIA PAULISTÓW, KSIĘGA KAPŁAŃSKA 13, 45–46

WSTĘP

Kreta, Neapoli, lato 2018

Starzec wpatruje się we mnie uparcie. Ma jasne, bladoniebieskie oczy i siwe, kręcone włosy. Ten człowiek może pomóc mi dotrzeć do ludzi, z którymi chcę się spotkać – tak powiedziano mi w departamencie turystyki regionu Lasiti, kiedy zapytałam o trędowatych ze Spinalongi. Na tej małej wyspie, na północno-wschodnich rubieżach Krety, od 1903 aż do 1957 roku działała jedna z ostatnich w Europie zamkniętych kolonii dla chorych na trąd.
Mężczyzna, który siedzi przede mną, to Maurice Born, szwajcarski etnolog zajmujący się tematem Spinalongi od 1968 roku. Maurice zna jej mieszkańców, a ja szukam możliwości, by się z nimi spotkać, odkąd w 2017 roku po raz pierwszy trafiłam na Spinalongę przy okazji urlopu spędzanego na Krecie. Organizator tamtego wakacyjnego wyjazdu na każdy dzień zaplanował wycieczki po okolicy, ale pojechałam tylko na tę jedną, na Spinalongę. Nie dlatego, że przepadam za oglądaniem poweneckich fortec. Pojechałam raczej ze względu na trzygodzinną w sumie podróż promem – na Spinalongę i z powrotem – po słynącej z pięknych widoków zatoce Mirabello, na której leży wyspa z pozostałościami po dawnym leprozorium. To największa zatoka Grecji i piąta pod względem wielkości na całym Morzu Śródziemnym. Kilka lat temu zatoka wydawała mi się o wiele bardziej interesująca niż opuszczone leprozorium czy pozostałości po niegdysiejszych fortecach. Sama Spinalonga była raczej „przy okazji”.

* * *

– Trędowaci ze Spinalongi w leprozorium wiedli normalne życie. Działały tu kawiarnie nazywane przez Kreteńczyków kafenionami, salon fryzjerski, odbywały się śluby i rodziły się dzieci, które później chodziły na wyspie do szkoły – opowiada przewodniczka turystyczna, kiedy z wycieczką odwiedzam wyspę. Tak mało w tej opowieści tragizmu, że trudno w nią uwierzyć. Kobieta mówi dalej: – Mieszkańcy wyspy obchodzili święta, uczestniczyli w życiu lokalnego kościoła. Ludzie chorzy na trąd odtworzyli tu życie społeczne i towarzyskie, jakie znali sprzed czasów zamknięcia na Spinalondze. W izolacji pacjenci leprozorium pozostawali aż do 1957 roku, kiedy kolonię zlikwidowano. Można to było zrobić dzięki wynalezieniu skutecznego lekarstwa na trąd – był to lek znany jako diasone. Efektem ubocznym stosowania tego leku była długowieczność. Wyobraźcie sobie państwo, że do dziś żyje osiem osób, które pamiętają życie w kolonii dla trędowatych na Spinalondze.
Po powrocie do hotelu szukam w internecie informacji o byłych mieszkańcach leprozorium, ale nie znajduję na temat Spinalongi żadnego solidnego reportażu. Większość wyników to zdawkowe informacje rodem z katalogów turystycznych. Efekt wyszukiwania po grecku jest niewiele lepszy. Na greckiej Wikipedii pod hasłem „Spinalonga” też widnieją tylko zwięzłe notki:

 
Spinalonga to mała wyspa, która zamyka od północy Zatokę Eloundy w prowincji Mirabello w prefekturze Lasiti na Krecie. Została doskonale ufortyfikowana przez Wenecjan – zarówno pod względem konstrukcyjnym i architektonicznym, jak i pod względem estetyki całego krajobrazu, który wciąż zachowuje swoje piękno. (…)

Trąd
30 maja 1903 roku podjęto decyzję o przekształceniu Spinalongi w wyspę trędowatych, a pierwszych pacjentów przeniesiono tu w 1904 roku (…). Leprozorium ostatecznie zamknięto w 1957 roku, po wynalezieniu skutecznego leku na trąd[1].

 
Na temat wyspy powstało kilka artykułów po grecku, romantyczna powieść Wyspa brytyjskiej pisarki Victorii Hislop, której akcja dzieje się na Spinalondze – do kupienia online w kilku językach, w tym po polsku – a także krótki, ciekawy tekst na stronie BBC[2]. Elizabeth Warkentin pobieżnie opisuje w nim otaczającą wyspę tajemnicę związaną z kolonią dla trędowatych, a w rozmowie z autorką jako ekspert wypowiada się Maurice Born. Do dziennikarki kieruje słowa: – Widzi pani, historia Spinalongi to historia ogromnego kłamstwa. Po zamknięciu kolonii rząd grecki, pragnąc zatrzeć wszelkie ślady istnienia leprozorium, spalił wszelkie dotyczące go akta. Wszystko miało wyglądać tak, jakby Spinalonga w ogóle nie istniała.
W tekście Warkentin nie zostaje wyjaśnione, dlaczego grecki rząd miałby zacierać ślady i udawać, że cała historia nie miała miejsca. Nie ma też wypowiedzi żadnego z byłych mieszkańców leprozorium.
Na nazwisko Borna trafiam jeszcze kilkakrotnie w kolejnych materiałach. To właśnie on – razem z Marianne Gabriel – jest tłumaczem i autorem wstępu do wspomnień niejakiego Epaminondasa Remoundakisa Vies et morts d’un Crétois lépreux przełożonych z greckiego i wydanych po francusku nakładem wydawnictwa Anacharsis w 2015 roku. Born jest też scenarzystą wyreżyserowanego przez Jeana-Daniela Polleta filmu L’Ordre – krótkometrażowego dokumentu z 1973 roku wciąż dostępnego na YouTube.
„L’Ordre” znaczy po francusku porządek, coś, co jest z góry narzucone, ustalone, niezmienne. Reguły, których trzeba przestrzegać.

* * *

O zachodzie słońca wyspa wygląda pięknie. Zachody są tu naprawdę wspaniałe. To właśnie ujęcia nakręcone o tej porze składają się na pierwsze kadry L’Ordre.
Kolejne też działają na emocje. Najsilniej chyba ten przeraźliwy dźwięk towarzyszący podnoszeniu szlabanu. Szlaban ustawiony jest zaraz za bramą, nad którą widać drut kolczasty. To brama wejściowa do stacji dla trędowatych w ateńskim szpitalu Agia Varvara. Tu przysłano chorych ze Spinalongi, kiedy w 1957 roku zamknięto leprozorium na wyspie. A to on, Epaminondas Remoundakis. Patrzy przed siebie oczami, które niczego już nie widzą. Poprawia włosy dłońmi pozbawionymi palców. Bierze głęboki wdech i zaczyna mówić.
– Minęło już trzydzieści sześć lat, odkąd trafiłem do więzienia, choć nie popełniłem żadnego przestępstwa. Przez wszystkie te lata rozmawiało ze mną, z nami wielu ludzi. Niektórzy z nich robili nam zdjęcia, inni chcieli o nas pisać, jeszcze inni kręcili filmy. Wszyscy ci ludzie składali nam obietnice, których potem nie dotrzymywali. Zdradzili nas. Żadna z tych osób nie przekazała światu tego, na czym nam zależało. Nie powiedziała prawdy. Nie chcemy być znienawidzeni. Wszystko, czego potrzebowaliśmy kiedyś i czego dziś potrzebujemy, to miłość. Chcielibyśmy być kochani i akceptowani jako ludzie, którym przytrafiło się nieszczęście. Nie chcemy być zjawiskiem, innym gatunkiem człowieka. Mamy te same sny co wy. Dlatego nie zaliczajcie nas do innego, osobnego świata. Czy wy, jako cudzoziemcy, będziecie inni? Czy powiecie prawdę, czy udekorujecie swoje nagrania kłamstwami?
Na filmie Remoundakis ma niespełna sześćdziesiąt lat. Choć jest już bardzo wyniszczony przez chorobę, mówi jasno, logicznie, donośnym głosem. Niewidzące oczy spoglądają prosto w kamerę.
Otwarty grób. To znów wyspa. To cmentarz, który zniszczyli turyści. Nie ma trumny, widać niekompletny szkielet. Na kościach stóp zostały zniszczone buty. Epaminondas, a potem ta kobieta. Niewidoma, dłonią próbuje coś przed sobą znaleźć. Ma na sobie tylko koszulę nocną i włosy w nieładzie. Trędowata.
Zmiana kadru. Spogląda na mnie mężczyzna w ciemnych okularach, o delikatnie naznaczonej przez chorobę twarzy. Budynki. Wyspa. I znów Remoundakis: – Na Spinalondze duch stworzenia nie istniał. Każdy, kto kiedykolwiek wszedł na wyspę, wchodził tam z perspektywą śmierci, bez nadziei. Dlatego mieliśmy dusze z lodu. Łzy i rozłąka zdarzały się w naszym życiu codziennie.
Na trawie leżą ampułki. Stosy pustych ampułek rozrzuconych w nieładzie na wyspie dawno temu. Dowody na istnienie choroby, która stała się przyczyną izolacji mieszkańców wyspy od reszty świata. Znów mówi Remoundakis: – Abyście dziś mogli poczuć dokładnie to, co my czuliśmy kiedyś i co wtedy się działo na wyspie, powiem wam tak: na Spinalondze wzniesiono przeciwko nam ogromną ścianę oszczerstw. Wszystko po to, by inni, zdrowi, postrzegali nas jako inne od siebie istoty, za dziwne stworzenia. Do tego stopnia, że gdy w 1938 roku biznesmen Papastratos zaoferował nam telefon, administracja wyspy zrobiła wszystko, aby nie zainstalować go na Spinalondze. Telefon uwolniłby nasz zamknięty na wyspie głos, pełen irytacji wobec wszystkich niesprawiedliwości, jakich się wobec nas dopuszczano. To życie było cierpieniem, a jednak ja sam mówię dziś: lepiej było żyć na Spinalondze niż mieszkać tu i widzieć, jak to godne pożałowania państwo okłamuje ludzi, których kochamy.
– Zatrzymajcie się, póki czas – zaklina Remoundakis. – Zatrzymajcie się, bo zmierzacie prosto do katastrofy. Przepraszam. Mówię wam to szczerze, jako przedstawicielom waszej społeczności, waszego świata. Wasza dekadencja, obojętność i bezczelność doprowadzi was w końcu do katastrofy.
L’Ordre to przeszło pół wieku historii leprozorium zamknięte w 44 minutach.

* * *

Jaki on był? Jaki był Remoundakis?
– Był dla mnie jak ojciec – Maurice Born długo zastanawia się nad odpowiedzią. – Był nie tylko oczytany i inteligentny, był też mądry. Był przebiegły, gdy sytuacja tego wymagała. Lubił się śmiać, nawet wtedy, gdy stał się już mocno zależny od swojej żony Tassii, gdy stan jego zdrowia nie był najlepszy. Miał w sobie wolę życia. Był właśnie taką osobą, na którą czekali chorzy na Spinalondze, kiedy modlili się o nadzieję i ratunek. Właśnie tak się czuli, kiedy pojawił się w kolonii w 1936 roku. Powiedzieli mi o tym, kiedy się poznaliśmy.

* * *

Wtedy, w 1936 roku, wokół Spinalongi unosi się nieznośny odór. Przybysze z dalekich stron nie zawsze wiedzą dlaczego, ale miejscowi nie mają wątpliwości: to gniją ludzie. Tak śmierdzą ciała trędowatych, którzy jeszcze nie umarli.
Epaminondas Remoundakis, który stoi na przystani w rybackiej osadzie Plaka, położonej naprzeciwko Spinalongi, kilkaset metrów od jej brzegów, również wie, skąd dobiega smród, zdaje sobie sprawę z tego, co znajduje się na wyspie. Wysoki, szczupły młody człowiek głęboko wdycha fetor. Do niedawna cieszył się ogromnym zainteresowaniem młodych panien. Jak na studenta przystało, ubiera się elegancko, zwykle pod krawatem. Bystry, uważany za niezwykle atrakcyjnego, potrafił latami kryć swoją słabość pod przykrywką pewności siebie. Zdarzały się nawet dni, w których zapominał o tym, że trąd dawno wydał na niego wyrok śmierci. Pieczęć losu. Tak o tym myślał wtedy, kiedy zapomnieć nie mógł.
Teraz stoi na pomoście i oddycha głęboko, chcąc oswoić się z wonią zgnilizny, nim stanie przed bramą prowadzącą do znajdującej się na wyspie osady, w której spędzi resztę życia. W 1936 roku ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Jeszcze kilka tygodni temu snuł marzenia o czekającej go po studiach na ateńskim uniwersytecie karierze prawniczej, choć przecież od wielu lat żył ze świadomością swojej choroby. I doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później zaprowadzi go ona właśnie tutaj. Nadzieję na to, że nigdy się to nie wydarzy, mógłby mieć tylko głupiec. On jednak ją miał i może właśnie dzięki niej przeżył ostatnie lata, pozbawiony matki, z dala od ojca i rodzinnego domu. Miał tylko Marię, starszą siostrę, a i ją niedawno mu zabrano. Teraz on sam, tak jak Maria kilkanaście miesięcy wcześniej, czeka na Aleksandra, który zniszczoną drewnianą łodzią zawiezie go na wyspę. Maria, tak jak Epaminondas, ma trąd.
Oboje przez lata ukrywali się w Atenach, wysłani tam przez najbliższych z kreteńskiej wsi Agia Triada. Było im ciężko z daleka od wszystkiego, co znali, ale mieli siebie nawzajem. Epaminondas, zwany zdrobniale przez rodzinę i przyjaciół Nondasem, mógł chodzić do szkoły – na jego ciele nie było widocznych śladów trądu. Maria nie miała tyle szczęścia. Jej ciało gniło, a twarz, wyraźnie zmienioną przez trąd, trzeba było ukrywać przed światem. Kiedy jednak ktoś przypadkiem ją zobaczył, oboje, Nondas i Maria, mówili, że rysy dziewczyny zniekształciły poparzenia, jakich doznała w pożarze. Gdyby ktoś doniósł na policję, że ona i on są chorzy, trafiliby do leprozorium, możliwe, że na Spinalondze – oboje przecież pochodzili z Krety. A Spinalonga jest gorsza niż śmierć. Maria przebywała więc głównie w domu, czytała, szyła, gotowała, sprzątała, czekała, aż Nondas wróci ze szkoły, potem z uniwersytetu, i opowie jej, co robił w ciągu dnia, z kim się spotkał, z kim rozmawiał. Starali się żyć normalnie.
Bali się, to oczywiste, ale strach nie przyćmił ich czujności. Najpierw ojciec, potem już sam Nondas za każdym razem wybierał dla nich lokum położone trochę na uboczu. Tylko takie domy lub mieszkania wynajmowali. Wszystko po to, żeby uniknąć bliskich relacji z sąsiadami, chociaż ci przecież byli zawsze, nawet jeśli dom Marii i Nondasa od tego sąsiedzkiego znajdował się stosunkowo daleko.
To dlatego często zmieniali miejsce zamieszkania, a przeprowadzki organizowali z najwyższą ostrożnością, jak w 1931 roku, gdy wprowadzali się do domu przy ulicy Liossion. Z rzeczami załadowanymi na ciężarówkę zrobili kilkanaście objazdów po mieście, by upewnić się, że nikt ich nie śledzi, chociaż i to nie gwarantowało pełnego bezpieczeństwa. W domu przy Liossion faktycznie nie mieszkali długo. Musieli się wyprowadzić, gdy ktoś doniósł na nich zarządcy nieruchomości.
 
Ze wspomnień Remoundakisa:
 
Dwa miesiące przed zakończeniem umowy najmu odwiedzili mnie dwaj mężczyźni: zarządca naszej nieruchomości w towarzystwie kierownika hotelu znajdującego się tuż przed starą kliniką mojego brata. Kierownik usłyszał od jakiejś dobrej duszy, że moja siostra jest chora. Obaj panowie przyszli, żeby poinformować mnie, że córka zarządcy niebawem bierze ślub, a dom, w którym mieszkamy, ma otrzymać w posagu. Powiedziałem mu, że nasza dzierżawa wygaśnie dopiero za dwa miesiące, a ja już zapłaciłem za ten okres czynsz. Na co on odpowiada: „Jeśli nie posprzątasz domu w ciągu trzech dni, zgłoszę cię na policję za… no cóż, wiesz dlaczego!”. Potem odwrócili się na pięcie i odeszli, pozostawiając nas sparaliżowanych w sytuacji tego nieoczekiwanego zagrożenia[3].
 
Mimo wszystko Remoundakisowie będą się skutecznie ukrywali w Atenach aż do września 1935 roku, gdy donos w sprawie trędowatej Marii zostanie złożony w ateńskiej policji.
Na ciele Nondasa przez wiele lat nie było nic, co mogłoby wzbudzić choć cień podejrzenia u zdrowych ludzi. Kiedy jednak stracił Marię, kiedy i jego samego kilka miesięcy później uwięziono, wystarczyło zaledwie kilka godzin, jedna noc w komisariacie i zmienił się nie do poznania. Trąd tak wyraźnie zaznaczył swoją obecność na jego twarzy, że nie mógłby dłużej unikać zesłania.
Tamtej nocy – w 1936 roku, niedługo po tym, jak po raz pierwszy postawił stopę na pomoście Spinalongi – zanotował w dzienniku: „Kilkaset metrów od brzegu, na łodzi, którą prowadził Aleksander, mój Charon, odzyskałem przytłumione rozpaczą zmysły. Wpatrywałem się w ogromną fortecę, była tuż przede mną. To ona miała mnie strzec i ustalać granice ziemi, na której będę żył. Wyniosła, masywna i niedostępna”[4].

* * *

Wyspa jest niemal pozbawiona plaży. W całości zabudowana, tylko gdzieniegdzie poprzetykana zielenią drzew. Sucha i skalista. Nie pasuje do rajskich widoków zatoki Mirabello. Spinalonga sprawia wrażenie rzuconej tu trochę przypadkiem.
Kilkunastu starców spogląda na Remoundakisa. Nie wiedzą jeszcze, co o nim myśleć. Wygląda inaczej niż każdy inny mieszkaniec kolonii. Ma na sobie schludny strój, tak różny od łachmanów, w których chodzą oni. Ma też krótko przystrzyżone, uczesane włosy. Siedzi na tarasie przed nimi, spoglądając na morze. Wiedzą, że jest mądry, potrafi pisać i ładnie mówi. Oni sami nigdy do szkoły nie chodzili, w wiejskich domach panowała bieda. Nie potrafią się nawet podpisać.
Jeden po drugim podchodzą do tego młodego człowieka, żeby się przedstawić. I mówią: – Powiedzieli nam, że weźmiesz nas pod opiekę. Chcemy ci przyrzec, że zrobimy wszystko, cokolwiek postanowisz.
Mówią o tym, co ich trapi, już od pierwszych dni traktują go jak wyrocznię. Na wyspie jest wtedy trzysta trzydzieści osób, z których trzydzieści to pozostawieni samym sobie obłożnie chorzy. Wioska jest brudna, wokół domów zalegają śmieci. Wszędzie pałętają się kury. Obok wielu kwater stoją proste szafki z przewierconym blatem, które zastępują toaletę. Do nich chorzy się wypróżniają. Odkąd prawie czterdzieści lat temu wyjechali tureccy osadnicy, domów nikt nie pobielał.
W aptece brakuje leków, dostępne są tylko aspiryna, jod, kwas borowy, laudanum – nalewka z opium. Czasem na półkach pojawia się olej czaulmugrowy (chaulmoogra), czasem można dostać wyciąg z krzyżownicy (polygali) lub pokrzyku wilczej jagody (belladonny). To nie zmieni się aż do końca drugiej wojny światowej.
Brakuje też bandaży. Chorzy sami opatrują sobie rany, używając do tego fragmentów tkanin z własnej starej bielizny. Próbują dbać o rany. Robią okłady z mydła i cukru albo z nasączonych oliwą z oliwek liści diktamosu (lebiodki kreteńskiej), rośliny uważanej na Krecie za lek dobry na wszelkie dolegliwości[5]. „Bandaże” zmienia się codziennie, by potem odłożyć je w dużych koszach. Niemal natychmiast obsiadają je muchy. Na wyspie jest w tamtym okresie dziesięć praczek, żon chorych pacjentów. Za każdym razem, gdy przychodzą po kosze z brudnymi „bandażami”, mocno nimi potrząsają, a potem czekają, aż wypadną z nich wszystkie robaki.
Nondas musi działać szybko. Prędzej czy później trąd dopadnie i jego, to wie na pewno. W ciągu kilku kolejnych lat przekona się, że choroba uczyni go bardziej zależnym od innych, niż w tej chwili przypuszcza.
Potrzebuje tylko czasu, by chorzy mu zaufali. Niebawem zaczną między sobą szeptać: „Remoundakis jest naszym zbawicielem”. Nie wszyscy i nie do końca rozumieją, co ma na myśli, gdy po raz pierwszy zbiera ich na głównym placu osady i mówi o prawach człowieka. Wiedzieli, że mają jakieś prawa. Aż do teraz nie mieli pojęcia, co z tą wiedzą zrobić.
„Widziałem świat skrzywdzonej niewinności. Wszystko to byli zwyczajni wieśniacy. Wydawało mi się, że tęsknią za tym, aby jakaś wykształcona osoba została wysłana na wyspę właśnie po to, by bronić ich praw. Zaprowadziło mnie tutaj przeznaczenie”[6] – pisze w dzienniku Nondas.
Remoundakis jest charyzmatyczny i potrafi to wykorzystać. Po trosze to umiejętność wrodzona, po trosze udoskonalona podczas studiów prawniczych. Wiele zawdzięcza profesorom od prawa konstytucyjnego i administracyjnego. Svolos i Maridakis byli naprawdę doskonałymi mówcami. Pierwszego studenci często porównywali do Platona. Znał się na rzeczy i był niezwykle dowcipny. Drugi zwracał uwagę słuchaczy niezwykle donośnym głosem. W pamięci Nondasa zapisze się jako człowiek zdolny do wypowiadania stu trzydziestu słów na minutę. Nondas miał więc dobrych nauczycieli. To dzięki nim teraz bez większego trudu przekonuje chorych, że trzeba działać. Wierzy w to także on sam, nie wie przecież, jak długo choroba pozwoli mu żyć.
Trąd nie będzie dla niego łaskawy – pozbawi go obu dłoni, nosa i – na dwadzieścia sześć ostatnich lat życia – wzroku. Zanim jednak do tego dojdzie, Epaminondas Remoundakis zdoła na stałe zapisać się na kartach kreteńskiej historii jako buntownik ze Spinalongi.

* * *

Nazwa wyspy po grecku znaczy tyle co „długi cierń”. Z nielicznych artykułów o Spinalondze wynika, że wyspa powstała na skutek trzęsienia ziemi. Zdaniem weneckiego kartografa Vincenzo Coronellego było inaczej: Spinalonga nie zawsze była wyspą, a w pierwotnym kształcie była naturalnie połączona z pobliskim półwyspem Kolokytha. To Wenecjanie w 1526 roku mieli zniszczyć część półwyspu i stworzyć wyspę, żeby z twardego kamienia wapiennego i miękkiego piaskowca zbudować na niej solidne fortyfikacje. W strategicznych miejscach umieścili przypominające monumentalne półksiężyce mezzaluny Michel i Moceniga, zwaną też Barbariga. Archeolożka Georgia Moschovi, członkini Stowarzyszenia Studiów Historii Krety[7], kilka wieków później określi je mianem wspaniałej architektury fortyfikacyjnej.
Spinalonga w swoim najwyższym punkcie ma 53 metry nad poziomem morza i jest stosunkowo mała – nieco ponad 34 hektary powierzchni. Umiarkowanym tempem można obejść ją dookoła w trochę ponad godzinę. Nie, z pewnością nie jest duża. Jednak z racji położenia idealnie nadaje się na punkt obronny, a Wenecjanie chcieli zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jeśli kiedykolwiek w okolice Krety zbliżyłaby się armia Imperium Osmańskiego – najpoważniejsze zagrożenie tamtych czasów – nadciągnęłaby najprawdopodobniej z północnego wschodu, a od tej strony Krety strzegły majestatyczne fortyfikacje Spinalongi uzbrojone w trzydzieści pięć armat.
Weneckie garnizony trzymały się tu do 1715 roku[8], potem Spinalonga stała się osadą osmańską i prężnie się rozwijała dzięki bezpieczeństwu, jakie gwarantowały jej weneckie fortyfikacje. W domach zbudowanych na fundamentach poweneckich budynków w 1834 roku mieszkało osiemdziesiąt rodzin kreteńskich Turków, w 1881 roku – już 227[9]. Niewiele różniło ich od Kreteńczyków, mówili tym samym językiem, ale wielu spośród kreteńskich Turków było muzułmanami. To właśnie religia stała się jedną z najważniejszych przyczyn powstań Kreteńczyków przeciw Turkom. Najbardziej dramatyczne z nich okazało się to trwające od 1866 do 1869 roku. Symbolem tamtych wydarzeń jest dzisiaj klasztor Arkadi położony na pięćsetmetrowym wzniesieniu, około 25 kilometrów od Rethymnonu. W listopadzie 1866 roku przed Turkami schroniło się tutaj kilkuset powstańców wraz z kobietami i dziećmi z okolicy – w sumie około tysiąca osób. 15 tysięcy żołnierzy osmańskiej armii uzbrojonych w trzydzieści dział otoczyło jednak budynek i po niespełna dwóch dniach dostało się do środka. W obliczu wtargnięcia Turków do budynku powstańcy wysadzili go w powietrze. Większość Kreteńczyków zginęła na miejscu.
Także różnice wyznań doprowadziły do prześladowań Turków, które przybrały na sile podczas kolejnej wojny grecko-tureckiej w 1897 roku. Część z nich opuściła wtedy Kretę. Pojechali do Turcji, by osiedlać się wzdłuż tureckich wybrzeży mórz Egejskiego i Śródziemnego albo dalej, w Syrii – Damaszku, Aleppo i al-Hamidiji; w Trypolisie w Libanie, palestyńskiej Hajfie i w końcu w egipskiej Aleksandrii. Tych, którzy nie opuścili Spinalongi dobrowolnie, wkrótce zmusiła do tego władza. Na początku XX wieku, gdy powstał plan założenia na wyspie kolonii dla trędowatych, rząd Krety, wówczas już autonomicznej republiki pod protektoratem Imperium Osmańskiego, zaproponował Turkom finansową rekompensatę w zamian za opuszczenie Spinalongi. Ślady toczących się w tej sprawie pisemnych negocjacji dziś znajdują się w ateńskim Generalnym Archiwum Państwowym. Brązowa teczka zawiera zaledwie kilka dokumentów z pierwszych dziesięcioleci XX stulecia, z których wynika, że deklaracje urzędników na temat rekompensat nie zawsze kończyły się ich wypłatą – często zwyczajnie nie starczało na to pieniędzy. Cel został jednak osiągnięty – Turcy się wyprowadzili, a na Spinalondze mogli osiedlać się trędowaci.
Historia zachowała nazwiska tylko nielicznych mieszkańców leprozorium, pozostali stali się bezimienni. To właśnie tych ludzi dzisiaj szukam.

* * *

W świecie XXI wieku, który zmaga się z pandemią COVID-19, narzuca się myśl, że mieszkańcy Spinalongi mogliby być dla nas źródłem inspiracji. W czasie koronawirusowej izolacji jest nam ciężko, choć zamknięci jesteśmy we własnych domach, z własnymi rodzinami, z nieograniczonym dostępem do bieżącej wody i prądu. Mamy co jeść, jest nam ciepło i mamy internet, a dzięki niemu dostęp do informacji i kontakt z przyjaciółmi. Ludzie osadzeni na Spinalondze żyli w zamknięciu znacznie dłużej, czasem przez całe dziesięciolecia, skazani wzajemnie tylko na siebie i pozbawieni wszelkich wygód. A mierzyli się przecież z chorobą, o której wówczas mało kto wiedział coś konkretnego.
Do dziś zresztą, mimo wieloletnich badań laboratoryjnych i naukowych, nie znaleziono odpowiedzi na najważniejsze pytanie: jak rozprzestrzenia się trąd? Nawet w 2021 roku WHO podaje dość ogólnie, że bakteria Mycobacterium leprae powodująca trąd przenosi się drogą kropelkową podczas długich i częstych kontaktów z jej nieleczonym nosicielem. Z drugiej strony to samo WHO informuje, że 95 procent światowej populacji dorosłych ma naturalną odporność na tę bakterię[10].
Pytania pozostawione bez odpowiedzi nie idą w parze z racjonalnym myśleniem. Nieodkryte tajemnice sprzyjają narastaniu mitów nawet dziś, w XXI wieku. A trąd był bardzo tajemniczy przez długie stulecia. Jeżeli przyjąć perspektywę autorów Biblii, ta choroba to kara boska za grzechy, kłamstwo, cudzołóstwo. Miriam stała się trędowata po tym, jak podważała misję Mojżesza, Ozjasz – bo złamał zasady kultu, a Gechazi dlatego, że okłamał Elizeusza. Tak mówią mędrcy, tak mówią kapłani. W buddyzmie trąd to kara za grzechy popełnione w poprzednim wcieleniu. Podobne przekonanie panowało w starożytnej Persji – trąd był rodzajem kary, jaką musi ponieść człowiek, który zgrzeszył przeciwko słońcu. To zresztą Persowie już sześćset lat przed naszą erą ustanowili prawo, wedle którego chorych należało wypędzać z miasta. Słońce było dla Persów ważniejsze niż pojedyncze istoty ludzkie. Katoliccy biskupi myśleli podobnie – izolację jako sposób na trąd polecili światu w 583 roku. Synod prowincjonalny zwołany wtedy w Lyonie miejsca, do których mieli być wysyłani trędowaci, nazwał domami lepry.
W sprawie trądu przez wiele stuleci literatura, często przecież będąca narzędziem edukacji, specjalnie nie pomagała. Pominąwszy już święte księgi, nawet wybitny literacko poemat o Tristanie i Izoldzie[11] demonizował trędowatych, opisując ich rzekomo niepohamowany popęd seksualny.
Norweski lekarz Gerhard Armauer Hansen w 1873 roku, a więc jeszcze przed założeniem leprozorium na Spinalondze, stwierdził, że to wszystko nie może być prawdą. Odkrył, że trąd rozwija się w ciele człowieka na skutek zarażenia się bakterią Mycobacterium leprae, atakującą przede wszystkim skórę, nerwy obwodowe, powierzchnię błony śluzowej górnych dróg oddechowych i oczu. Jednak zwykłym ludziom trudno było z dnia na dzień przyjąć do wiadomości, że uznawany za karę boską trąd – jak wiele innych chorób – powoduje zwykła bakteria i że niewiele ma on wspólnego z przekleństwem zsyłanym przez opatrzność. Dlatego samych chorych i ich rodziny w XIX i XX wieku wciąż piętnowano.

 
Wesprzyj nas