Debiutancka powieść Therese Bohman – autorki dwóch fabuł świetnie przyjętych przez czytelników „O zmierzchu” i „Ta druga”.


Utonęła„Utonęła” zagłębia się w kobiecą duszę, a jednocześnie ujawnia wciąż obecny w rzekomo oświeconym i otwartym szwedzkim społeczeństwie ucisk wobec kobiet. To pełna napięcia historia o zauroczeniu, ciszy i zdradzie. Mogłaby z powodzeniem być podstawą scenariusza filmu Hitchocka lub de Palmy.

Krótkie, upalne szwedzkie lato i sielankowa atmosfera. Marina zostawia za sobą trudny związek oraz burzliwą karierę w Sztokholmie i jedzie w odwiedziny do swej siostry, Stelli. To jej pierwsza wizyta w nowym domu Stelli i pierwsze spotkanie z jej nowym partnerem, pisarzem Gabrielem…

***

Dom pełen książek, otoczony wspaniałym ogrodem jest tłem dla tej fascynującej, pełnej napięć powieści. Jesteśmy świadkami intensywnej psychologicznej gry. Nic nie jest takie, jakie się początkowo wydaje. Wszechobecny upał i gorąca zmysłowość ostro kontrastują z lodowatą i złowieszczą grozą tajemnic i strachu. To więcej niż zwykły skandynawski thriller. Książka ta zagłębia się w kobiecą duszę, a jednocześnie ujawnia wciąż obecny w rzekomo oświeconym i otwartym szwedzkim społeczeństwie ucisk wobec kobiet.
Trudno uwierzyć, że trzymacie Państwo w rękach debiutancką powieść Therese Bohman. Mroczna, dojrzała, napisana świetnym językiem, wciągająca od pierwszej strony, trzymająca w napięciu do ostatniej. Młode kobiety, starszy mężczyzna, tajemnica łącząca na zawsze, cierpliwość roślin i wypalony ślad na skórze – wszystko po to, aby pokazać postępującą przemoc ukrytą pod doskonale przyrządzoną piątkową kolacją i winem pitym na tarasie.
Smutna opowieść o miłości, poddaniu, obsesji i umyśle tak fascynującym, jak niebezpiecznym.
Bohman jest specjalistką od gorzkich bohaterek – po raz kolejny zabiera nas w kobiecy świat, który istnieje, ale nie bardzo chcemy go dostrzec.
Georgina Gryboś, „Literacka Kavka”

Therese Bohman jest mistrzynią opowiadania o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o erotyce, o trudnym, kobiecym «siostrzeństwie» i o wszelkich odcieniach zdrady. Bardzo lubię zmysłowość i inteligencję tej prozy, jej przenikliwość i brak uproszczeń. Mam wrażenie, że nikt tak jak Bohman nie pisze o samotności w bliskich związkach, tej, której istnienie tak często wypieramy. Dlatego uczyniłam ją jedną z bohaterek mojej własnej, reporterskiej książki o radości i smutku bycia w pojedynkę “Samotny jak Szwed?”
Katarzyna Tubylewicz

Therese Bohman
Utonęła
Przekład Justyna Czechowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 3 marca 2021
 
 

Utonęła

1

 
Pociąg wtacza się na peron dokładnie o czasie. W całym ciele czuję senność, wstaję i ściągam walizkę z półki nad oknem. Siedziałam na zepsutym fotelu, coś było nie tak w hamulcu, który powinien zatrzymywać oparcie, gdy odsuwa się je do odpowiedniej pozycji. Pchałam je do tyłu za każdym razem, gdy pociąg hamował, kilka razy podczas podróży obudziłam się niemal na leżąco. Nie lubię odchylać oparcia zbyt daleko, to poczucie, że znika za moimi plecami, sprawia, że natychmiast przypomina mi się wizyta u dentysty.
Z mozołem wyjmuję większą walizkę z półki przy wyjściu, pociąg staje, drzwi się rozsuwają. Skwar uderza we mnie niczym ściana, ale duchota, powietrze wcale nie wydaje się świeższe niż to w pociągu, jest tak jasno, aż kłuje w oczy, muszę kilka razy zamrugać. Czuję się rozespana, w uszach nadal mi szumi po przejeździe przez tunel, jakbym leciała samolotem, a nie jechała pociągiem. Nie lubię podróżować, ostatecznie wolę pociąg od samolotu, to mniej brutalne. Człowiek zdąży przyzwyczaić się do myśli, że jest w drodze.
Mrużę oczy, nieco dalej na peronie widzę Stellę, ona, to jasne, również jest na czas. Gdy mnie dostrzega, uśmiech rozjaśnia całą jej twarz, macha i spieszy w moją stronę. Mam dłonie lepkie od gorąca i od słodyczy, które jadłam w pociągu, ale ona nie podaje mi ręki, tylko obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Ja też ją przytulam. Rozpoznaję jej zapach, pachnie jak zawsze. Orzeźwiająco.
– Jak podróż? – pyta. W jej głosie słychać radość.
– W porządku. Tylko strasznie długa.
Przytakuje, wskazuje w stronę małego kiosku w budynku stacji.
– Samochód stoi za rogiem. Pomóc ci z walizkami?
– Nie, dziękuję.
Niesie już swoją torebkę z brązowej skóry, pewnie była droga. Cała ona sprawia takie wrażenie – myślę. Ma na sobie beżową spódnicę i białą bluzkę, która wygląda na czystą i chrupiącą, jakby ubranie suszyło się w morskiej bryzie, wykrochmalone solą z powietrza, i wcale nie potrzebowało prasowania. W jej uszach połyskują małe perły. Czuję się zakurzona, w ustach mam mdły smak słodyczy. Myślę o tym, że chciałabym umyć zęby.
– Powiedziałam Gabrielowi, żeby zaczął przyrządzać jedzenie – mówi w drodze do samochodu, moja walizka dudni w przerwach między płytami chodnika przed budynkiem stacji, w górze krążą mewy. – Jesteś głodna?
Jest mi raczej niedobrze, ale niegrzecznie byłoby to powiedzieć. Przytakuję więc, a ona uśmiecha się do mnie, pobrzękując kluczykami w dłoni.
Jedziemy drogą między polami wypełnionymi łanami zboża. Słońce nadal niemiłosiernie przypieka, choć już wieczór, błękit nieba jest odrealniony, jak olbrzymia kopuła nad otwartym krajobrazem. Stella włożyła duże ciemne okulary przeciwsłoneczne. Moje leżą w walizce, mrużę więc tylko oczy. Nastawia samochodowe radio, to New Order: In the end you will submit, it’s got to hurt a little bit. Stella wystukuje rytm kciukami na kierownicy, zerka na mnie z uśmiechem i ja się uśmiecham. Zanim dojedziemy na miejsce, usłyszymy kilka piosenek, Stella zjeżdża z dużej drogi na mniejszą, a potem na wyboistą żwirową ścieżkę. Za nami unosi się kurz, kamyki odbijają się od podwozia, brzmi to jak grad. Po obu stronach drogi nadal zboże, na skraju pola chwasty, osty szare od kurzu.
Droga kończy się niewielkim parkingiem przed żółtą drewnianą willą. To piękny dom z oszklonym balkonem nad wielką werandą. Ogród pełen jest starych drzew owocowych, w oddali widzę warzywnik z rabatkami kwiatów i rzędami jarzyn. Na schodach leży czarny kot, budzi się na dźwięk silnika, wstaje powoli i odchodzi. Stella energicznie wysiada z samochodu, ja wciąż czuję się śpiąca.
– Chodź, oprowadzę cię!
– Muszę do toalety.
Przez moment wydaje się niezadowolona, ale zaraz dociera do niej, że to całkiem sensowne życzenie. Otwiera bagażnik i wyciąga walizkę, ta ciężko ląduje na żwirze. Stella się uśmiecha.
– Zabrałaś całą bibliotekę?
Odwzajemniam jej uśmiech.
– Chyba będziemy musiały zrobić to razem.
Wspólnie niesiemy walizki przez parking i po niewielkiej ścieżce, na której z rzadka ułożono kamienne płytki, po schodach, a później do środka przez kotarę z maleńkich bambusowych patyczków – ich szelest przypomina mi dźwięk ksylofonu. W domu jest gorąco i pachnie drewnem, powietrze suche i trochę duszne, nie powiedziałabym, że jest nieprzyjemnie, raczej przytulnie, jak w domku letniskowym. Przedpokój wydaje się ciemny, ale za to kuchnia duża i jasna, przy blacie stoi ten, do którego Stella zwraca się: „Gabrielu”, właśnie płucze jaskrawozielony groszek w starym durszlaku. Mężczyzna jest wysoki i śniady.
– Gabrielu, oto Marina.
Jego uścisk jest zdecydowany, dłoń duża. Ma też wielki uśmiech, gdy mówi: „Jak to miło, że wreszcie się spotykamy”, przez moment mi się przygląda, patrzy mi w oczy, aż sama spuszczam wzrok. Potem zaczyna mówić o jedzeniu, że nie udało mu się zdobyć odpowiedniego rodzaju sałaty, że ten sklep jest beznadziejny.
Stella spogląda na mnie i ruchem głowy wskazuje drzwi.
– Toaleta znajduje się w przedpokoju.
Zabieram z sobą torebkę, a kiedy przeglądam się w lustrze nad zlewem, uznaję, że powinnam się nieco ogarnąć przed opuszczeniem pociągu. Jestem blada, czoło się świeci. Włosy przyklapnięte, suche i wątłe, pewnie od klimatyzacji. Sikam, poprawiam makijaż, dłońmi przeczesuję włosy, próbuję nadać im nieco objętości.
Kiedy wracam do kuchni, Gabriel nadal zajmuje się sałatą, kroi rzodkiewki w cienkie plasterki.
– Twoja siostra poszła się przebrać – mówi.
Kiwam głową.
– Mogę w czymś pomóc?
– Nie, już prawie gotowe. Poza tym to kolacja powitalna, po prostu usiądź i rozgość się.
Uśmiecham się.
– Może na razie czegoś się napijesz?
Natychmiast czuję, że chce mi się pić. Powinnam również umyć zęby – myślę – w ustach wciąż słodko i lepko.
– Chętnie.
– Lampkę wina?
– Poproszę raczej wodę, chyba zaczyna mnie boleć głowa.
Gabriel robi zmartwioną minę.
– Często boli cię głowa?
– Nie… nieszczególnie.
– Stellę często boli – wyjaśnia. – Pomyślałem, że może to rodzinne.
– Nie, nie sądzę.
Otwiera szafkę kuchenną, szuka, w końcu znajduje opakowanie tabletek od bólu głowy i mi je podaje.
– Chcesz?
Przytakuję.
– Dzięki.
Podaje mi też wodę. Jest tak zimna, że trudno utrzymać szklankę. Wyciskam tabletkę przez srebrny blister. Głuchy szelest, lubię ten dźwięk, lubiłam go już w dzieciństwie. Od zimna wody aż szczypie mnie w głowie, nieprzyjemny moment, a potem jakby mózg nabierał ostrości. Opróżniam szklankę długimi łykami, woda smakuje inaczej niż w mieście, czysto, trochę metalicznie.
– Dobra woda.
– To z własnego ujęcia – wyjaśnia Gabriel. Otrząsa mokry groszek i przerzuca go z durszlaka do wielkiej porcelanowej misy. W drzwiach pojawia się Stella, przebrała się w dżinsy i białą koszulkę. Nadal wygląda elegancko, choć jest na bosaka.
– Jak tam? – zagaduje.
– Dobrze – odpowiada Gabriel. – Tylko włożę ser do piekarnika, i gotowe.

 
Jemy na werandzie. Stella pięknie nakryła stół płóciennymi serwetami, które wyglądają na stare, na środku postawiła wielki bukiet w porcelanowym dzbanie o popękanej powierzchni. Łubin, jastruny, koniczyna. Koniczyna trochę zwiędła. Zaraz przekwitnie, ale jeszcze utrzymuje chłodną czerwoną barwę.
– Trifolium pratense – mruczy Stella, poprawiając zwisającą główkę kwiatka.
– Mądrala. – Gabriel się uśmiecha. Ma taki miły tembr głosu, tak naprawdę jest z niej dumny. Stella zna naukowe nazwy wszystkich roślin, czasami ma się wrażenie, że ona nawet nie wie, że je wypowiada.
Zrobiło się trochę chłodniej. Na przystawkę Gabriel przygotował kozi ser na białym chlebie i sałatę udekorowaną nagietkami. Mają pieprzny smak, pyszne w połączeniu z miodem na serze. Po przełknięciu pierwszego kęsa zauważam, jak bardzo jestem głodna. Muszę się bardzo starać, żeby nie rzucić się na jedzenie. Gdy wkładam do ust kawałek sera, Gabriel mi się przygląda, a ja natychmiast czuję zażenowanie – zaraz pomyśli, że jestem żarłokiem.
– Ale pyszne – przyznaję po przełknięciu.
Potakuje.
– Świetnie. – Brzmi rzeczowo, jakby już wiedział, że potrawa jest smaczna, a ja tylko dałam właściwy komentarz. Jednocześnie wydaje się, jakby przez cały czas miał w zanadrzu uśmiech, myślę o tym, kiedy przysłuchuję się rozmowie jego i Stelli. Na przemian mówi zdecydowanie i uśmiecha się do czegoś, co ona powiedziała. Niełatwo mi zrozumieć, kiedy jest poważny, a kiedy tylko udaje.
– Jak ci idzie na studiach? – pyta Stella, odwracając się do mnie.
– Tak sobie – mruczę.
Miałam nadzieję, że uniknę tego pytania, choć byłam pewna, że padnie. Stella unosi brwi.
– Tak sobie?
Muszę przegryźć, zanim jej odpowiem. Zielony groszek jest chrupiący, od dawna nie jadłam jego świeżej wersji, od wielu lat. Hodowaliśmy go w ogródku, gdy Stella i ja byłyśmy małe, zawsze zachłannie go zrywałyśmy, żeby zjeść, kiedy groszek jest jeszcze maleńki niczym kaszka w łuskach. Włókna ciągną mi się w ustach. Przełykam.
– Zostało mi kilka punktów z letniego semestru. Nie napisałam jeszcze pracy zaliczeniowej.
– No, ale musisz ją napisać, zanim zacznie się zimowy semestr.
– Tak.
Stella przytakuje.

 
Po posiłku oprowadza mnie. Słońce powoli zachodzi, dom otaczają pola obsiane zbożem, z każdej strony linia horyzontu kończy się bardzo daleko. Niebo jest olbrzymie i wciąż błękitne, choć teraz bardziej lawendowe. Wszędzie coś kwitnie, w donicach i na rabatkach, wspina się po ścianach i tyczkach albo rozpościera po ziemi. Z wielkiej starej cynowej balii wylewa się nasturcja, wije się gąszczem, z każdej strony wystrzeliwują pędy desperacko chwytające się wszystkiego, do czego da się przyczepić.
W jednym rogu ogrodu rosną zioła i warzywa, nerwowo drżące ponętki i krzepkie nasturcje, które zdobiły sałatę, truskawki, tak samo jak w warzywniku u mamy i taty. W wakacje wybiegałyśmy ze Stellą z samego rana, boso i w piżamach, żeby sprawdzić, czy od wieczoru dojrzały nowe truskawki. Wyraźnie pamiętam wczesny letni poranek, zapach prania, chłodną rosę na ziemi, przez którą źdźbła trawy przyklejały się do stóp. Stella podnosi listki jednej z truskawkowych sadzonek, żeby pokazać owoce, są maleńkie.
– Sadzonki rosną w tym samym miejscu od wielu lat – wyjaśnia – za rok musimy je przenieść. Składniki odżywcze w glebie się kończą.
Ogród pełen jest dzikich kwiatów, nieco dalej kwitną koniczyna, łubin, jastruny i płomienne pomarańczowe lilie.
– Dawne kwiaty zagrodowe – mówi Stella, chociaż dom nie wygląda na zagrodę. Pokazuje malwy, miętę i chmiel zasadzone dawno, sto, może więcej lat temu. Kiedyś dom był budynkiem mieszkalnym gospodarstwa rolnego, od tamtej pory przebudowywano go i powiększano, ziemia została wydzierżawiona, szopa rozebrana, a kurnik przerobiony na komórkę na narzędzia. Obok komórki stanęła stara szklarnia. Za nią trawa jest wysoka, ogród zwieńczony rozpadającym się murem z kamieni. Między kamieniami rośnie mnóstwo dzwonków, Stella mówi, że są tam żmije zygzakowate, widziała je kilka razy w słońcu na jednym z kamieni, mówi, żebym uważała.
– Mieszkali tu dziadkowie Gabriela – opowiada. – Odziedziczył to pięć lat temu. Pięknie tu, prawda?
Przytakuję. Obchodzimy dom, Stella pokazuje wielki oszklony balkon.
– Tam pracuje.
Później wracamy do środka, jest cicho, teraz także kuchnię spowija mrok. Stella pokazuje mi mój pokój, mały gościnny pokoik na parterze, przyjemny w bezosobowy sposób. Parkiet pomalowany na biało, na komodzie stoi wazon z tymi samymi kwiatami co na werandzie. Na łóżku leży piękna haftowana narzuta, może to dzieło babci Gabriela. Mlecznobiała porcelanowa lampa rzuca z sufitu ciepłe światło.
– Idę się położyć – mówi Stella. – Jutro muszę być wcześniej w pracy, mam przygotować jedno sadzenie. Jeśli nie przypilnuję, coś będzie nie tak.
Robi grymas, po czym się uśmiecha.
– Cieszę się, że w końcu przyjechałaś – wyznaje poważnym głosem.
– Ja też – odpowiadam i czuję, że mam rozbiegany wzrok, szybko patrzę na Stellę, potem na podłogę, gdzie leży stary dywan w wyblakłych kolorach, zatrzymuję wzrok na jego wzorze.
– Jutro wcześniej skończę – mówi. – Możemy coś zrobić razem. Chciałabyś wybrać się do miasta?
– Z chęcią.
– Zadzwonię przed południem, to coś zaplanujemy – proponuje, a ja przytakuję.
– Jeśli zamierzasz mieć włączoną lampkę, powinnaś zamknąć okno. Inaczej zlecą się komary.
Podchodzę do okna, luzuję haczyk, dzięki któremu uchylone okno nie zamykało się całkowicie, przyciągam je do siebie, a ono zacina się i skrzypi. Stella patrzy na mnie, na okno i uśmiecha się.
– Nic tu nie działa jak trzeba – wyjaśnia.
– Według mnie jest całkiem przytulnie.
Przez okno widzę frontową część podwórza, drzewa owocowe jak wielkie ciemne postaci tkwią w półcieniu ogrodu.
– Jeśli nie chcesz się kłaść, Gabriel na pewno posiedzi jeszcze parę godzin.
Podnosi kilka małych pomarszczonych części więdnącej koniczyny, które spadły na komodę, zamyka je w dłoni.
– Mam nadzieję, że będziesz tu dobrze spała. – Jej głos jest uprzejmy, ale trochę nieobecny.
Obejmuje mnie, a potem idzie na werandę, żeby pożegnać się z Gabrielem. Przez chwilę siedzę na brzegu łóżka, pewnie powinnam rozpakować walizki, ale czuję się zmęczona, nieco odurzona jedzeniem i winem. Otwieram walizkę i wyciągam z niej cienki sweter, zakładam go. Nie jest zimno, ale chłodniej, a kiedy wracam na werandę, panuje tam mrok. Gabriel zapalił starą lampę naftową na stole, jej zapach coś mi przypomina, coś z dzieciństwa. Czyta, stoi przy nim lampka wina, gdy mnie dostrzega, uśmiecha się.
– Wszystko w porządku? – pyta. – Jak głowa?
– Lepiej. Chyba za mało piłam, no i ten upał.
– Masz ochotę na wino?
– Tak, jeśli i ty będziesz pił.
– To musisz pójść po nowy kieliszek. Stella pewnie zdążyła włożyć wszystko do zmywarki.
Dwukrotnie otwieram niewłaściwą szafkę kuchenną, zanim wreszcie znajduję kieliszki, są różne rodzaje, po kilka egzemplarzy każdego, ale wszystkie wyglądają na stare. Gdy wracam, Gabriel wynosi z salonu adapter, nastawia winylową płytę, ta trzeszczy, gdy igła dotyka jej powierzchni. Nie znam tej melodii, ale rozpoznaję głos Davida Bowiego. Gabriel siada obok mnie na kanapie i nalewa mi do pełna, upijam łyk. To samo wino co do kolacji, ale teraz smakuje inaczej, bardziej cierpko.
– Jak ci jest w Sztokholmie? – zagaduje Gabriel.
– Niespecjalnie.
– Mnie też się nie podobało.
– Mieszkałeś tam?
– Pewnie. Dość długo.
Przez chwilę rozmawiamy o Sztokholmie, opowiadam o mieszkaniu, które podnajmuję, na samą myśl robi mi się trochę słabo, wyobrażam sobie ten szczególny rodzaj duchoty, która tworzy się tam w słoneczne dni. Tak naprawdę to ładne mieszkanie, pełne detali, które bardzo lubię, masywne parapety z marmuru, piękny parkiet, widok na sosny, które na swój użytek nazywam przedmiejskimi sosnami. Uważam, że są wyjątkowe, nieco wyczerpane długim życiem na osiedlu, jakby wyschnięte, zakurzone. Gdy świeci słońce, w całym mieszkaniu unoszą się pyłki, powietrze stoi w miejscu, a na wszystkim natychmiast osadza się cieniutka warstwa kurzu, który uwidacznia się w ostrym świetle. Czasem mam wrażenie, że ciężko się tam oddycha, aż muszę uchylić wszystkie okna i wyjść na balkon.

 
Wesprzyj nas