“Ostatnie życie”, powieść nagrodzona Crimetime Award 2020 za najlepszy debiut, autorstwa duetu Mohlin i Nyströms, cechuje się frapującą fabułą i nietuzinkowym głównym bohaterem. Dwa kraje, dwa spojrzenia na pracę śledczych i zagadka z nieoczywistym rozwiązaniem czynią z niej znakomitą propozycję dla miłośników kryminałów.


Ostatnie życieFabuła powieści rozpoczyna się od dwóch wątków, które rozgrywają się w różnym czasie. Współcześnie to historia Johna Adderleya, agenta FBI w Stanach Zjednoczonych, który działa pod przykryciem w grupie przestępczej, nigeryjskim kartelu narkotykowym. Po pomyślnym zakończeniu misji i złożeniu zeznań przeciwko gangsterom musi zmienić swoją tożsamość i zostaje objęty programem ochrony świadków. Na własne życzenie John chce wyjechać do Szwecji, skąd pochodzi i gdzie przez ostatnie 20 lat mieszkała jego matka i przyrodni brat Billy. Mimo oporów przełożonych z FBI, obawiających się zemsty kartelu, John stawia na swoim.

Drugi wątek ma miejsce dziesięć lat wcześniej w Szwecji, kiedy to znika młoda kobieta. Choć odnaleziono liczne ślady i dowody zbrodni, nigdy nie odnaleziono ciała. Te dwa wątki łączą się, gdy John Adderley wraca do Szwecji i rozpoczyna pracę w specjalnym wydziale policji w Karlstad, zajmującym się niewyjaśnionymi sprawami z przeszłości. Pierwszym zadaniem, w które zostaje zaangażowany Adderley, jest ponowne śledztwo w sprawie zaginionej młodej kobiety. Emelie Bjurwall była przyszłą milionerką, spadkobierczynią dużej firmy odzieżowej, córką Heimera i Sisseli, którzy mimo upływu lat za wszelką cenę chcą wiedzieć, co się wtedy stało z ich córką.

Autorski duet dwóch panów Peterów stworzył naprawdę frapującą fabułę, świetnie skonstruowaną i poprowadzoną narracyjnie.

Rozwiązanie sprawy nie będzie łatwe, John Adderley i policja będą musieli włożyć dużo pracy, by dojść do prawdy, zwłaszcza że po dziesięciu latach nie wszyscy świadkowie jeszcze żyją, pamięć pozostałych okazuje się dość zawodna, a część dowodów w międzyczasie zniknęła z archiwów policyjnych. Dodatkowo John, który od dzieciństwa dorastał w Ameryce, ma trudności z przystosowaniem się do szwedzkiej mentalności, choć z drugiej strony ma świeże spojrzenie z zewnątrz i posługuje się innymi niż szwedzcy policjanci metodami śledczymi, co daje mu inny wgląd w sprawę. Niestety, jego przeszłość w kartelu narkotykowym nie da mu spokoju…

Autorski duet dwóch panów Peterów stworzył naprawdę frapującą fabułę, świetnie skonstruowaną i poprowadzoną narracyjnie. Ale “Ostatnie życie” to nie tylko ekscytująca historia kryminalna, to także opowieść pełna niepokoju i bólu, złamanych i pokaleczonych dusz, zmuszonych zmagać się z błędami przeszłości. Połączenie tych wielu elementów sprawia, że książka ta jest wciągająca, warta polecenia każdemu, kto poszukuje ekscytującej i dobrze napisanej powieści kryminalnej.

Czytelnikowi powinien także spodobać się humor i sarkazm, z jakim autorzy opisują szwedzkie zwyczaje widziane oczami Amerykanina czy też europejski sposób myślenia i policyjną biurokrację. Akcja rozgrywająca się w dwóch krajach, dwa spojrzenia na pracę śledczych i zagadka z nieoczywistym rozwiązaniem to tylko najważniejsze atuty tej powieści. Jest ich o wiele więcej, warto przekonać się o tym samodzielnie. Robert Wiśniewski

Peter Mohlin, Peter Nyström, Ostatnie życie, Przekład: Maciej Muszalski, Seria „Agent FBI John Adderley”, tom 1, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 5 maja 2021
 
 

Peter Mohlin, Peter Nyström
Ostatnie życie
Przekład: Maciej Muszalski
Seria „Agent FBI John Adderley”, tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 maja 2021
 
 

CZĘŚĆ PIERW­SZA
2019 : 2009

1.
Bal­ti­more, 2019

Leżał w łóżku i patrzył w biały sufit. Odbar­wie­nie na gip­so­wej pły­cie stop­niowo nabie­rało coraz ostrzej­szych kon­tu­rów. Plama wyglą­dała jak duch albo balon. Coś, co mogłoby nary­so­wać dziecko.
John wie­dział, że prze­bywa na gra­nicy mię­dzy jawą a snem, nie miał jed­nak poję­cia, jak długo miota się pomię­dzy tymi dwoma świa­tami. Spró­bo­wał obró­cić głowę, żeby zoba­czyć, gdzie się znaj­duje. Sekundę póź­niej nade­szła fala bólu. Jej mak­si­mum znaj­do­wało się z tyłu głowy i prze­ta­czała się po całym ciele. Zaci­snął powieki i pró­bo­wał zna­leźć jakieś miej­sce wewnątrz sie­bie, w któ­rym mógłby się schro­nić. Nie zna­lazł.
Zacze­kał, aż naj­gor­szy ból ustąpi, i posta­no­wił, że przy­swoi pokój innymi zmy­słami niż wzrok. W powie­trzu dało się wyczuć woń środ­ków do dezyn­fek­cji, jed­nak pozba­wio­nych syn­te­tycz­nych domie­szek, które zwy­kle są w tego typu pro­duk­tach. Żad­nych cytru­sów czy ukwie­co­nych łąk, tylko zapach kli­nicz­nej czy­sto­ści.
Usły­szał popi­ski­wa­nia po swo­jej lewej stro­nie. Dźwięk powta­rzał się z kil­ku­se­kun­do­wymi odstę­pami i nie­wąt­pli­wie docho­dził z jakie­goś urzą­dze­nia znaj­du­ją­cego się na wyso­ko­ści głowy.
Powoli zaci­snął dłoń na sta­lo­wej ramie łóżka i zsu­wał ją po niej, aż tra­fiła na coś, co wyglą­dało jak kabel. Chwy­cił go i pod­niósł na tyle wysoko, aby zoba­czyć, co to takiego. Po jed­nej stro­nie tkwił pla­sti­kowy walec z czer­wo­nym przy­ci­skiem. Naci­snął przy­cisk i cze­kał, aż coś się sta­nie. Wkrótce drzwi się otwo­rzyły i usły­szał zbli­ża­jące się kroki. Kobieta w bia­łym far­tu­chu, z wło­sami zwią­za­nymi w kok, nachy­liła się nad łóż­kiem.
– Jesteś przy­tomny, John? Sły­szysz mnie?
Ostroż­nie ski­nął głową i odpo­wie­dział mu uśmiech.
– Jesteś teraz w szpi­talu Johnsa Hop­kinsa w Bal­ti­more – oznaj­miła kobieta. – Ope­ro­wano cię tutaj, bo mia­łeś rany postrza­łowe klatki pier­sio­wej.
Kiedy tylko usły­szał głos pie­lę­gniarki, zaczął być świa­domy bólu poope­ra­cyj­nego. Ten był innego typu, bar­dziej tępy. Nie eks­plo­do­wał tak jak ból karku. Sta­no­wił jakby drugą war­stwę bólu.
Kobieta wciąż mówiła o sta­nie jego zdro­wia. Stra­cił dużo krwi i dobę wcze­śniej nie­przy­tomny tra­fił na oddział inten­syw­nej tera­pii. Prze­pro­wa­dzono ope­ra­cję, leka­rzom udało się powstrzy­mać krwo­toki wewnętrzne. Poci­ski, w sumie dwa, omi­nęły klu­czowe narządy i prze­szły na wylot.
– Wody – powie­dział i zasko­czyło go, jak piskliwy ma głos.
Pie­lę­gniarka wzięła ze sto­lika kubek z rurką i podała mu. Zaczął łap­czy­wie pić, wię­cej, niż mógł prze­łknąć. Zakasz­lał, a kobieta w bieli musiała mu wytrzeć poli­czek ser­wetką.
– Trudno się pije, gdy się leży pła­sko. Pod­nieść łóżko?
Ski­nął głową.
Pie­lę­gniarka naci­snęła guzik na ścia­nie, a zagłó­wek powę­dro­wał do góry. John wresz­cie mógł się rozej­rzeć po sali. Obok łóżka, po lewej stro­nie, zoba­czył sta­tyw na kół­kach, a na nim leki poda­wane dożyl­nie. Doli­czył się trzech prze­zro­czy­stych prze­wo­dów zaopa­tru­ją­cych jego ciało w che­mi­ka­lia poprzez wkłu­cia w zgię­ciu ręki. Piski, które sły­szał, dobie­gały z urzą­dze­nia nad­zo­ru­ją­cego oddy­cha­nie i zaopa­trze­nie w tlen.
Zasłony w dwóch oknach były cien­kie i prze­pusz­czały wię­cej słońca, niżby sobie tego życzył. Drzwi na kory­tarz też miały szybę. W gór­nej czę­ści drzwi pro­wa­dzą­cych na kory­tarz była szyba, i to na tyle duża, że widział przez nią pil­nu­ją­cego go poli­cjanta.
Powoli obró­cił głowę w drugą stronę i spo­strzegł jesz­cze jedno łóżko. Naj­wi­docz­niej nie był tu jedy­nym pacjen­tem. Kiedy zoba­czył twarz, ból w tyle głowy eks­plo­do­wał na nowo.
Na łóżku – zale­d­wie około metra od niego – leżał czło­wiek, który dwa­dzie­ścia cztery godziny wcze­śniej przy­ci­snął mu pisto­let do karku.

2.
Karl­stad, 2009

Znowu auto­ma­tyczna sekre­tarka. Heimer wie­dział, że choć docho­dzi pół­noc, ona widzi tele­fony od niego. Komórkę miała chyba przy­spa­waną do dłoni, dzia­łała przez całą dobę. Kiedy jeden kon­ty­nent się wyłą­czał, przy­cho­dził czas na kolejny, ona zaś była dostępna zawsze, gdy oddziały potrze­bo­wały swo­jego dowódcy.
Kiedy jed­nak on, jej mąż, chciał się z nią skon­tak­to­wać, wolała nie odbie­rać. Albo uży­wała funk­cji fil­tro­wa­nia połą­czeń, czyli scre­eno­wała je, jak to się okre­ślało nowo­cze­snym języ­kiem. Cza­sami nabie­rał ochoty, by poży­czyć komórkę od kogoś z kie­row­nic­twa i zadzwo­nić z niej do Sis­seli. Tylko żeby zoba­czyć, czy odbie­rze.
Heimer wyj­rzał przez pano­ra­miczne okno i z zasko­cze­niem spo­strzegł, jak ciemna jest woda. Wkrótce Eme­lie poje­dzie z powro­tem do Sztok­holmu i lato ofi­cjal­nie się zakoń­czy. Zaczął myśleć o tym, że kiedy tydzień przed mid­som­mar odbie­rał córkę na dworcu, pra­wie jej nie poznał. Prze­miana w schludną stu­dentkę szkoły biz­nesu nastą­piła tak szybko, że nie­mal zapo­mniał, jak wyglą­dała.
Sis­sela oczy­wi­ście nie posia­dała się z rado­ści, gdy ubie­głej jesieni Eme­lie roz­po­częła stu­dia. Dawne sprawy poszły w nie­pa­mięć, a dzie­dziczka rodzin­nej firmy zna­la­zła się na swoim miej­scu w naj­lep­szej ze szkol­nych ław. Heimer nie był rów­nie prze­ko­nany. Latem naprawdę się sta­rał napra­wić rela­cję z Eme­lie i odzy­skać jej zaufa­nie po tym, co się stało. Ona jed­nak nie chciała znów go do sie­bie dopu­ścić.
Ponow­nie zadzwo­nił do Sis­seli. Dla­czego, do cho­lery, nie odbiera? Jeśli się dzwoni trzy razy w ciągu godziny, powinna chyba zro­zu­mieć, że to coś waż­nego?
Heimer usiadł przy wyspie kuchen­nej i zaczął myśleć, jak gów­niany był to dzień. Roz­po­czął się kłót­nią już przy śnia­da­niu. Przez cały rok aka­de­micki raporty ze Sztok­holmu były dobre. Eme­lie mówiła, że zdaje egza­miny i dobrze się czuje z innymi w gru­pie. Zostaw­szy sam na sam z żoną, Heimer zaczął kwe­stio­no­wać rezul­taty nauki. Córka odzie­dzi­czyła po nim dys­lek­sję – sam pamię­tał, jak trudno mu było nadą­żyć za czę­ściami teo­re­tycz­nymi na stu­diach archi­tek­to­nicz­nych. Sis­sela zba­ga­te­li­zo­wała jego obiek­cje i zapy­tała, dla­czego tak słabo wie­rzy w swoje jedyne dziecko.
Wczo­raj jed­nak zamek z pia­sku runął. Zna­joma z pracy Sis­seli, bli­ska przy­ja­ciółka rek­tora, wie­działa, że sytu­acja Eme­lie budzi nie­po­kój na uczelni. Miała dużo nie­obec­no­ści i ostat­nio rzadko można ją było spo­tkać na kory­ta­rzu. Sis­sela zadzwo­niła do rek­tora i nie dała za wygraną, dopóki bie­dak nie wypo­wie­dział się o jej córce bez owi­ja­nia w bawełnę. Po dwóch seme­strach Eme­lie miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery punkty na sześć­dzie­siąt moż­li­wych. Do ostat­nich dwóch egza­mi­nów nawet nie pode­szła.
Śnia­da­nie zamie­niło się w prze­słu­cha­nie z krzy­żo­wym ogniem pytań, a Eme­lie została skon­fron­to­wana ze swo­imi kłam­stwami. Heimer pró­bo­wał uspo­koić żonę, ale jej chyba wyle­ciało z głowy, jak źle było z Eme­lie w ciągu ostat­nich lat. Jak nie­wiele bra­ko­wało, by stra­cili ją na dobre.
Finał poranka był taki, że Eme­lie znik­nęła w swoim pokoju, a potem wyszła z domu z ple­ca­kiem. Chwilę póź­niej wyszła rów­nież Sis­sela, a on został na zglisz­czach tego, co miało przy­po­mi­nać rodzinę. Sam miał posprzą­tać po innych. Jak zwy­kle.
Spę­dził przed­po­łu­dnie w piw­nicy z winami i pró­bo­wał zapro­wa­dzić tam tro­chę porządku. Przez ostat­nie mie­siące zanie­dby­wał inwen­ta­ry­za­cję, a prze­cież ze względu na kwe­stie ubez­pie­cze­niowe musiał mieć aktu­alną listę bute­lek. Tera­pia podzia­łała i kiedy sznu­ro­wał buty, żeby prze­biec prze­wi­dziane w pro­gra­mie tre­nin­go­wym dwa­na­ście kilo­me­trów, czuł się lepiej.
Lep­sze samo­po­czu­cie nie trwało jed­nak długo. Po obie­dzie, który ugo­to­wał i zjadł w samot­no­ści, pękła ostat­nia ilu­zja w kwe­stii nowego życia córki. Heimer wszedł do jej pokoju. Nie zamie­rzał mysz­ko­wać. Chciał tylko przez chwilę w nim pobyć. Robił tak cza­sem, odkąd się prze­pro­wa­dziła do Sztok­holmu. Żeby sobie przy­po­mnieć, że kie­dyś byli oni dwoje kon­tra reszta świata.
Górną szu­fladę szafki pod biur­kiem wysu­nął odru­chowo. Nie była dokład­nie zamknięta i tak naprawdę chciał tylko ją popra­wić. A przy­naj­mniej tak to sobie tłu­ma­czył. W każ­dym razie wycią­gnął szu­fladę i jego uwagę natych­miast przy­cią­gnął stos sta­rych prac domo­wych. To, że znaj­do­wały się w tym miej­scu, wyglą­dało podej­rza­nie. Pod­niósł papiery i zna­lazł torebkę z bia­łym prosz­kiem.
Została tylko odro­bina na dnie. Nabrał ją na palec wska­zu­jący, poło­żył pro­szek na języku i natych­miast wyczuł che­micz­nie gorzki smak koka­iny.
Od tego czasu dzwo­nił do córki co naj­mniej osiem razy, ale nie mógł się z nią połą­czyć. Prze­czu­wał to gdzieś na skraju świa­do­mo­ści, ale nie chciał widzieć. Nowa Eme­lie była zbyt ide­alna. Tera­peuci z ośrodka raz za razem przy­po­mi­nali, że wyj­ście z cho­roby psy­chicz­nej trwa długo, a droga czę­sto jest naje­żona prze­ciw­no­ściami. Jed­nak dla jego córki pobyt w Björkbacken wyda­wał się cudowną kura­cją. Wkro­czyła tam agre­sywna dzie­więt­na­sto­latka, którą cią­gnęło do nar­ko­ty­ków, a wyszła dziew­czyna, która zdała do szkoły biz­nesu i chciała się anga­żo­wać w rodzinną firmę. Wszystko w zale­d­wie sześć mie­sięcy.
Heimer wstał od wyspy kuchen­nej i zaczął bez kon­kret­nego celu cho­dzić po domu. Pode­szwy jego skó­rza­nych butów skrzy­piały na kon­ser­wo­wa­nym bia­łym mydłem par­kie­cie z dłu­gich desek. Czuł się jak jedyny czło­wiek na naj­bar­dziej wylud­nio­nej z imprez. Ubrany zbyt ele­gancko, w koszulę i mary­narkę, pod­czas gdy rów­nie dobrze mógłby bie­gać w kap­ciach i szla­froku. Prze­cież nikogo tu nie było.
Prze­brał się w beżowe chi­nosy i czarną koszulkę polo, którą kupił w Medio­la­nie. Koszulka dobrze leżała na jego musku­lar­nym, żyla­stym tor­sie. Zawdzię­czał go bie­ga­niu. Nie­wielu męż­czyzn, któ­rzy skoń­czyli czter­dzie­ści osiem lat, było w takiej for­mie. Wpraw­dzie linia wło­sów się cof­nęła, a na skó­rze wokół oczu poja­wiły się zmarszczki, ale lubił swoją twarz, sta­rzała się z god­no­ścią.
Bywało, że po kry­jomu kupo­wał „Svensk Dam­tid­ning” po tym, jak razem z Sis­selą byli na jakiejś pre­mie­rze w Sztok­hol­mie. Uwiel­biał to, że jest jedną z osób na zamiesz­czo­nych tam zdję­ciach, i porów­ny­wał sie­bie i Sis­selę z innymi parami w tym samym wieku. Jeśli cho­dziło o ema­no­wa­nie auto­ry­te­tem i dobrym sma­kiem, Bjur­wal­lo­wie sta­no­wili duet trudny do pobi­cia.
Wró­cił do kuchni. Zro­bił sobie kanapkę, ale nie był w sta­nie zjeść choćby połowy. Myślami wra­cał do Eme­lie i jej moż­li­wego miej­sca pobytu. Była bar­dzo roz­złosz­czona, gdy rano wycho­dziła z domu, on zaś chciał mieć szansę z nią poroz­ma­wiać. W spo­koju, kiedy naj­gor­sza złość minie.
Ponow­nie wszedł do pokoju córki i usiadł na łóżku. Ude­rzyła go myśl, w jak małym stop­niu nowa Eme­lie pasuje do tej daw­nej. Białe bluzki i kasz­mi­rowe swe­try wisiały na wie­sza­kach obok czar­nych bluz z kap­tu­rem i T-shir­tów z nazwami grup muzycz­nych. Torba Bur­berry stała na pod­ło­dze obok żół­tego pla­sti­ko­wego pudełka z pły­tami winy­lo­wymi. Naj­więk­szy kon­trast ze wszyst­kiego sta­no­wił wysłu­żony mac­book w skó­rza­nym etui leżący obok peceta wiel­kiego jak wie­żo­wiec, z trzema moni­to­rami i zesta­wem słu­chaw­ko­wym god­nym pilota myśliwca.
Zdję­cie nad biur­kiem wisiało jak przy­po­mnie­nie o innych cza­sach. Gru­powe zdję­cie Stri­ker Chicks z pierw­szych zawo­dów pod­czas Dre­am­hack w Jönköping. Eme­lie stała pierw­sza z pra­wej i była o pół głowy wyż­sza od pozo­sta­łych dziew­czyn z dru­żyny. Jasne włosy miała ufar­bo­wane na ciemny kolor i ostrzy­żone krótko na pazia. Jej maki­jaż był moc­niej­szy, a w gór­nej war­dze tkwiły dwa kol­czyki, które tak bar­dzo wypro­wa­dzały Sis­selę z rów­no­wagi.
Heimer odwró­cił wzrok od zdję­cia. Chciał wyjść i znów pobie­gać. Po pro­stu opróż­nić ciało z ener­gii i poczuć w ustach smak krwi. Zapo­mnieć o pozba­wio­nej krę­go­słupa ame­bie, którą był – choćby tylko na chwilę.
Nagle usły­szał odgłos otwie­ra­nych drzwi na dole. Potem głu­che ude­rze­nie torby sta­wia­nej na klin­kie­ro­wej pod­ło­dze i podzwa­nia­nie zaha­cza­ją­cych o sie­bie wie­sza­ków na drążku pod półką w przed­po­koju. W końcu zaś dobie­gły go zmę­czone kroki na scho­dach.
– Mógł­byś podać mi szklankę wody, skar­bie?
Heimer wyszedł do kuchni, żeby powi­tać Sis­selę. Zoba­czył, jak zdej­muje buty na obca­sie i opada na kanapę w sąsied­nim salo­nie. Ledwo wyczu­wal­nie plą­tał jej się język. Wystar­cza­jąco jed­nak, aby zauwa­żył, że piła.
– Pew­nie – odpo­wie­dział, sta­ra­jąc się nie poka­zać, jak bar­dzo jest ziry­to­wany tym, że nie mógł się do niej dodzwo­nić przez cały wie­czór. Eme­lie potrze­bo­wała ich wspar­cia, więc wsz­czy­na­nie kolej­nej kłótni byłoby głu­potą.
Wci­snął szklankę w zagłę­bie­nie w drzwiach lodówki. W miarę jak spły­wała do niej zimna gazo­wana woda, obser­wo­wał sie­dzącą na kana­pie żonę. Włosy w kolo­rze pla­ty­no­wego blond, z krnąbr­nym pasmem, które nie chciało leżeć na swoim miej­scu za uchem. Nos o ary­sto­kra­tycz­nym kształ­cie – wie­dział, że jest z niego bar­dzo zado­wo­lona. I wresz­cie broda, którą nieco za czę­sto pocie­rała. Przy ostat­nim zabiegu lekarz zbyt mocno nacią­gnął jej skórę. Narze­kała, że nie wygląda to natu­ral­nie u kobiety po czter­dzie­stce. Heimer nic wtedy nie mówił, ale myślał, że o to wła­śnie cho­dzi w chi­rur­gii pla­stycz­nej. Jeśli Sis­sela chciała wyglą­dać natu­ral­nie, mogła mieć na­dal dawną brodę.
Posta­wił szklankę wody na pod­kładce, dla ochrony sto­lika przy kana­pie.
– Dzię­kuję – powie­działa Sis­sela i opróż­niła połowę jed­nym hau­stem. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Spo­tka­nie się prze­cią­gnęło i zupeł­nie zapo­mnia­łam, że po nim miała być degu­sta­cja wina. Przy­nio­słam ci kilka bute­lek. Nowy chło­pak z zarządu ma udziały w gospo­dar­stwie w Afryce Połu­dnio­wej i kiedy opowie­działam mu o twoim zain­te­re­so­wa­niu winem, chciał koniecz­nie spre­zen­to­wać ci skrzynkę.
– Pozdrów i podzię­kuj – odparł Heimer i usiadł w fotelu Lamino.
Nie cier­piał, kiedy jego żona robiła takie rze­czy. Jakim pra­wem sądziła, że butelki od jakie­goś tam han­dla­rza koni zasłu­gują na miej­sce w jego piw­nicy. Czy nie rozu­miała, z jaką tro­ską uzu­peł­niał kolek­cję, i że ta nie­wielka ilość miej­sca, która została, była bar­dzo istotna ze względu na tych kilka bor­de­aux, które miał nadzieję kupić na aukcji win w Sotheby’s tej jesieni?
– Czy dziś wie­czo­rem odzy­wała się do cie­bie Eme­lie? – zapy­tał.
– Nie – odparła Sis­sela. – Nie ma jej w domu?
Pokrę­cił głową. Żona pod­cią­gnęła nogę i zaczęła maso­wać swoją stopę. Heimer pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy prze­stała go pro­sić, aby to dla niej zro­bił po dłu­gim dniu pracy w nie­wy­god­nych butach.
– Nie czuje się dobrze – oznaj­mił i wstał.
Gestem dał znać, że też powinna wstać, i razem weszli do pokoju córki. Wysu­nął szu­fladę i wska­zał wore­czek z reszt­kami koka­iny.
– Czy to jest to, co myślę? – spy­tała Sis­sela.
Ski­nął głową.
– Czuję się oszu­kana – pod­jęła po chwili ciszy. – Naj­pierw te wszyst­kie kłam­stwa na temat szkoły, a teraz to. Prze­cież obie­cała, że z tym skoń­czy.
– Byli­śmy naiwni. Powin­ni­śmy zro­zu­mieć, że to nie nastąpi tak łatwo.
– Chcesz powie­dzieć, że ja byłam naiwna. Prze­cież sam ni­gdy nie wie­rzy­łeś w to, że z nią naprawdę jest lepiej.
Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nie podo­bało mu się jed­nak, że żona sama wycią­gnęła ten wnio­sek, wolałby ją na niego napro­wa­dzić.
– Nie odbiera komórki – rzekł. – Wyjdę jej poszu­kać.
– Czy to naprawdę roz­sądny pomysł? – spy­tała Sis­sela. – Z pew­no­ścią nie­długo wróci i chcia­ła­bym, aby­śmy oboje byli wtedy w domu. Eme­lie chęt­niej słu­cha cie­bie niż mnie.
Nie­prawda, pomy­ślał. Tak było, ale przed poby­tem w Björkbacken.
Jak zwy­kle zosta­wił decy­zję Sis­seli. Zaczęli pić her­batkę rumian­kową, bo twier­dziła, że koi nerwy. Kiedy minęła pierw­sza, a córka na­dal się nie zja­wiła, Sis­sela poszła do sypialni się poło­żyć. On sku­lił się na kana­pie i nacią­gnął na sie­bie koc. Jeśli Eme­lie będzie chciała prze­mknąć obok niego, obu­dzi się. Obie­cał sobie, że naprawdę spró­buje z nią poroz­ma­wiać. Gdzieś tam wciąż była dawna Eme­lie. Ta, która mu ufała. Tym razem miał zamiar jej nie zawieść.

3.
Bal­ti­more, 2019

Miej­sce, w któ­rym wcze­śniej leżał męż­czy­zna, było puste. Łóżko zostało zabrane, a przy­rządy wcze­śniej pod­łą­czone do ciała stały wyłą­czone na wózku przy ścia­nie.
John ponow­nie stra­cił przy­tom­ność, gdy twarz tego męż­czy­zny przy­po­mniała mu, dla­czego znaj­duje się w szpi­talu. Za oknami pano­wał już mrok. Dzień prze­szedł w wie­czór lub wręcz w noc. Nie wie­dział – w sali bra­ko­wało zegara.
Weszła pie­lę­gniarka. Sta­nęła przy łóżku i spoj­rzała na niego z nie­po­ko­jem. Twier­dziła, że utraty przy­tom­no­ści nie mają związku z ranami postrza­ło­wymi tuło­wia, i chciała spro­wa­dzić leka­rza. John zaczął pro­te­sto­wać. Kark już go nie bolał, a bólami klatki pier­sio­wej zajęła się mor­fina. Po pew­nym waha­niu kobieta ustą­piła.
– Co się stało z tym czło­wie­kiem, który leżał obok mnie? – spy­tał.
– Znów jest ope­ro­wany. Za pierw­szym razem nie do końca się udało, więc chi­rurg posta­no­wił prze­pro­wa­dzić kolejny zabieg – odparła i się zawa­hała.
Może powie­działa zbyt wiele na temat innego pacjenta. W szpi­talu obo­wią­zy­wała ści­sła tajem­nica zawo­dowa. John zaczął się zasta­na­wiać, ile pie­lę­gniarka tak naprawdę wie o czło­wieku, któ­rym się opie­kuje. W szpi­talu Johnsa Hop­kinsa poli­cyjna straż przed drzwiami nie była na porządku dzien­nym.
Kiedy obie­cał, że naci­śnie alarm, jeśli będzie miał zawroty głowy, pie­lę­gniarka życzyła mu dobrej nocy. Pocze­kał, aż wyj­dzie z pokoju, a potem zamknął oczy. Frag­men­ta­ryczne wspo­mnie­nia zda­rzeń z portu w Bal­ti­more utwo­rzyły zro­zu­miałą całość, gdy tylko zoba­czył twarz tego czło­wieka. Mimo że orga­nizm pro­te­sto­wał, a ból z tyłu głowy znów zaczął pul­so­wać, zmu­sił się, aby wró­cić do kon­te­nera, w któ­rym – był o tym prze­ko­nany – jego życie dobie­gnie końca.
Był tam Aba­eze razem z resztą zna­jo­mych osób. No i oczy­wi­ście Ganiru. Zawsze Ganiru. To on wezwał ich na spo­tka­nie i prze­pro­wa­dził przez labi­rynt kon­te­ne­rów do pół­noc­nej czę­ści portu. Potem sta­nął przed jed­nym z nich i prze­ciął blo­kadę, a cięż­kie drzwi się otwo­rzyły.
Dał znak sto­ją­cemu naj­bli­żej Aba­ezemu, że ma wejść. Za nim podą­żyli John i pozo­stali. Usta­wili się pod ścia­nami i patrzyli, jak Ganiru pró­buje zamknąć za sobą drzwi. Mecha­nizm zamka sta­wiał opór, ale kiedy pomógł sobie bio­drem, bolec wsko­czył na wła­ściwą pozy­cję, a mały pro­myk wcze­sno­wio­sen­nego słońca, który wciąż sączył się do środka, został na zewnątrz.
Sekundę póź­niej włą­czyło się słabe oświe­tle­nie w sufi­cie kon­te­nera. John pod­niósł wzrok i zoba­czył wiszącą na haku lampę robo­czą. Ganiru zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i się­gnął po źró­dło świa­tła. Zdjął je z haka i trzy­mał przed sobą na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej. Zimny, biały blask oświe­tlił jego twarz od dołu i nadał mu wygląd zło­wro­giej zjawy.
– Sia­daj­cie.
John zer­k­nął na pozo­sta­łych. Dziw­nie się czuł, opa­da­jąc na brudną posadzkę.
– Sia­daj­cie – powtó­rzył Ganiru.
Tym razem męż­czyźni posłu­chali i oparli się ple­cami o sko­ro­do­wane sta­lowe ściany. John poczuł przez koszulę chłód metalu.
– O co tu cho­dzi? – zapy­tał Aba­eze.
Gdyby John powie­dział do Ganiru coś podob­nego, w odpo­wie­dzi dostałby po pysku. Jed­nak z Aba­ezem sprawa wyglą­dała ina­czej. Był z nimi dłu­żej i miał inną pozy­cję w gru­pie.
– Nie przy­pusz­cza­łem, że kie­dy­kol­wiek to powiem, ale któ­ryś z was sypie.
John poczuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mogła niczego zdra­dzić, gdy Ganiru wypo­wie­dział te słowa. Wiele razy widział w wyobraźni ogromne łap­ska szefa na swo­jej szyi. Kciuki wci­śnięte tuż pod jabł­kiem Adama i napie­ra­jące, aż cał­ko­wi­cie ode­tną powie­trze.
– Jesteś tego pewien? – spy­tał Aba­eze, tym razem ciszej.
– Na sto pie­przo­nych pro­cent. Mie­li­śmy pro­blem z dosta­wami, zatrzy­mała je DEA. Uzna­łem więc, że poroz­ma­wiam z wami o sfał­szo­wa­nej par­tii, która miała nadejść drogą lot­ni­czą. Zgad­nij­cie, które pudła otwo­rzyły te świ­nie.
Ganiru prze­su­nął lampą przed oczami swo­ich ludzi, jakby to była pochod­nia. Prze­cho­dził od twa­rzy do twa­rzy i zatrzy­my­wał się na kilka sekund przed każ­dym.
– Jeśli ktoś chce coś powie­dzieć, to teraz jest dobra oka­zja – wyce­dził.
Kiedy ciemne oczy minęły Johna, spró­bo­wał pod­nieść dłoń do czoła, żeby otrzeć pot. Dłoń odmó­wiła posłu­szeń­stwa. Sygnały z mózgu nie docie­rały do celu, sys­tem zawiódł gdzieś wewnątrz ciała.
Znowu Ganiru. Ryk odbi­jał się echem wewnątrz kon­te­nera.
– Odpo­wia­dać, do kurwy nędzy!
Kiedy nikt się nie ode­zwał, Ganiru wyszarp­nął pisto­let z kabury, którą miał pod mary­narką, i poło­żył go przed sobą na posadzce. Wpra­wił go w ruch i pisto­let zaczął się obra­cać wokół wła­snej osi. John podą­żał wzro­kiem za wiru­jącą lufą. Pręd­kość stop­niowo malała, a pod koniec jego szanse wyglą­dały kiep­sko. W ostat­niej chwili lufa posta­no­wiła jed­nak go omi­nąć i znie­ru­cho­miała przed jed­nym z pozo­sta­łych męż­czyzn.
Ganiru pod­niósł broń, scho­wał ją do kabury i odwie­sił lampę robo­czą na hak w sufi­cie. Potem pod­cią­gnął czło­wieka, który prze­grał w obłą­kań­czą ruletkę, i zacią­gnął go do drzwi. Wolną ręką otwo­rzył kon­te­ner i pchnął tak mocno, że czło­wiek ten upadł na asfalt za drzwiami.
Ganiru z powro­tem odwró­cił się do ludzi w środku. Wyglą­dał już na spo­koj­niej­szego. Uśmiech­nął się ostroż­nie, jakby zabawa z pisto­le­tem nie była tak do końca na poważ­nie.
– Co dzie­sięć minut będę strze­lał do któ­re­goś z was, dopóki się nie dowiem, kto syp­nął – powie­dział i wyszedł.
W uszach Johna roz­legł się huk zamy­ka­nych cięż­kich drzwi. Oświe­tle­nie ponow­nie zostało zre­du­ko­wane do bia­łego bla­sku lampy robo­czej. Sekundę póź­niej za ścianą kon­te­nera oddano dwa szyb­kie strzały.
Cisza, która potem nastała, była abso­lutna. Jakby wszy­scy męż­czyźni w czte­rech bla­sza­nych ścia­nach wstrzy­mali oddech i żaden nie chciał pierw­szy wypu­ścić z płuc powie­trza. W końcu mil­cze­nie stało się tak przy­tła­cza­jące, że ten, który stał naj­bli­żej drzwi, i tak otwo­rzył usta.
– Spo­koj­nie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te poci­ski tkwią w ziemi. Za cho­lerę nie wie­rzę w tę histo­rię o prze­rwa­nych dosta­wach. Nikt z nas nie byłby chyba tak kurew­sko głupi, żeby syp­nąć, nie? Ganiru zawsze miał para­noję, tylko nas spraw­dza.
John był pra­wie gotów mu uwie­rzyć. Słowa te tak uspo­ka­jały, tak pocie­szały. Wkrótce wszystko się zakoń­czy i razem będą się z tego śmiali. Szef zaprosi na drinka w tej obskur­nej knaj­pie przy Pat­ter­son Park, którą pro­wa­dzi jego kuzyn.
John spró­bo­wał popro­sić mózg, by znów uniósł prawe ramię. Połą­cze­nia ner­wowe w dal­szym ciągu straj­ko­wały.
– A co ty sądzisz, Aba­eze? Prze­cież go znasz – ode­zwał się głos z ciem­no­ści kawa­łek dalej.
Aba­eze wyglą­dał na mocno sku­pio­nego i tylko wzru­szył ramio­nami. Jakby nie obcho­dziło go nic, tylko wła­sne myśli.
Nagle mecha­nizm zamka huk­nął ponow­nie. Drobna wiązka świa­tła dzien­nego wpa­dła do środka i posze­rzyła się, gdy drzwi otwarto do połowy. Coś zostało wepchnięte do kon­te­nera i świa­tło z powro­tem znik­nęło. Zza sta­lo­wej ściany dobiegł stłu­miony głos Ganiru:
– Zostało pięć minut.
John patrzył na kilku męż­czyzn, któ­rzy pode­rwali się na nogi i sta­nęli w pół­kolu wokół leżą­cego na posadzce ciała. Ktoś zaczął nim potrzą­sać, aby spro­wo­ko­wać reak­cję. Na początku ostroż­nie, a potem coraz moc­niej. Głowa prze­chy­liła się na bok i mię­dzy parą nóg jed­nego ze sto­ją­cych John dostrzegł spo­glą­da­jące na niego oko. W miej­scu dru­giego wid­niał zakrwa­wiony oczo­dół.
Męż­czy­zna, który chwilę wcze­śniej pró­bo­wał uspo­koić grupę, poczła­pał do prze­ciw­le­głego rogu kon­te­nera i zaczął gło­śno wymio­to­wać. Po cia­snym pomiesz­cze­niu roz­nio­sła się gry­ząca woń soku żołąd­ko­wego i czę­ściowo stra­wio­nej fajity.
Kilku męż­czyzn zaczęło krzy­czeć i obwi­niać się nawza­jem o to czy tamto. John sie­dział dalej jak przy­kle­jony do posadzki i usi­ło­wał w jakiś spo­sób upo­rząd­ko­wać myśli. Wciąż zmie­niały tor i nie dało się ich połą­czyć w zro­zu­miałą całość.
Aba­eze sta­nął na środku i roz­dzie­lił dwóch męż­czyzn, któ­rzy zaczęli się bić. Pew­nie zro­zu­mieli, że jedy­nym czło­wie­kiem, który ma szansę powstrzy­mać Ganiru, jest Aba­eze.
– Kiedy wróci, opo­wiem, kto syp­nął. Ni­gdy sobie nie wyba­czę, że jeden z nas musiał umrzeć, zanim doda­łem dwa do dwóch – powie­dział i usiadł z powro­tem.
Pozo­stali męż­czyźni poszli w jego ślady. W kon­te­ne­rze zapa­dła oso­bliwa cisza. Prze­ra­żeni męż­czyźni sie­dzieli pod ścianą i uni­kali patrze­nia sobie w oczy. W końcu ktoś odwa­żył się zadać pyta­nie.
– Kto to taki?
Aba­eze pokrę­cił głową.
– Kiedy przyj­dzie Ganiru – odparł.
John zasta­na­wiał się, jak duża część cha­osu wiru­ją­cego w jego gło­wie jest widoczna na zewnątrz. Oddech miał tak szybki i płytki, że z pew­no­ścią sapał jak dziecko z gorączką. Nikt jed­nak nie zwra­cał na niego uwagi. Każdy miał dość swo­ich spraw i prze­pro­wa­dzał kal­ku­la­cję. W razie wska­za­nia będzie to ich słowo prze­ciwko słowu Aba­ezego. Komu uwie­rzy Ganiru?
Drzwi kon­te­nera otwo­rzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu prze­stą­pił nad leżą­cym na pod­ło­dze tru­pem. Na pewno zauwa­żył, że spoj­rze­nia wszyst­kich powę­dro­wały do Aba­ezego.
– Chcesz mi coś powie­dzieć? – zapy­tał.
Aba­eze się nie wahał. Jego głos był silny i ocie­kał pogardą.
– To on sypie – oznaj­mił i wska­zał.
John spo­strzegł, że palec jest wymie­rzony w niego, i natych­miast poczuł na sobie spoj­rze­nia męż­czyzn. W ich oczach była nie tylko nie­na­wiść, ale i szczypta ulgi. Jeśli prze­gra, oni wygrają. Pierw­szą nagrodą była łaska, która pozwoli obu­dzić się następ­nego dnia.
Skąd jed­nak Aba­eze mógł to wie­dzieć? O ile w ogóle wie­dział. Rów­nie dobrze mógł wybrać kogoś na chy­bił tra­fił, żeby samemu unik­nąć oskar­że­nia. John był z nimi naj­kró­cej, już samo to czy­niło z niego odpo­wied­nią ofiarę.
– Jesteś pewny? – zapy­tał Ganiru.
– Tak. Jed­nego razu zosta­wił w samo­cho­dzie tele­fon, kiedy poszedł się odlać. Przy­cho­dziły do niego podej­rzane wia­do­mo­ści. Wtedy ich nie rozu­mia­łem, ale teraz już wiem, o co cho­dziło – oznaj­mił i strzyk­nął śliną w kie­runku zdrajcy.
John utkwił wzrok w pla­mie śliny kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od swo­ich stóp. Poczuł mdło­ści, ale udało mu się nad nimi zapa­no­wać. Czy Ganiru naprawdę to kupi? Czy serio uwie­rzy, że agenci kon­tak­tują się w ten spo­sób ze swo­imi zle­ce­nio­daw­cami?
Naj­wy­raź­niej tak, bo wyce­lo­wał w niego pisto­let.
– Łamiesz mi serce. Tę nie­wielką część, która z niego została.
John chciał się bro­nić. Nawci­skać temu psy­cho­pa­cie tyle kitu, że już ni­gdy potem nikomu by nie uwie­rzył. Jed­nak język miał spa­ra­li­żo­wany, tak samo jak resztę ciała. Nie mógł wykrztu­sić ani słowa.
– Pozwól mi to zro­bić – powie­dział Aba­eze. – Lepiej prze­śpię dzi­siej­szą noc, jeśli będę mógł zga­sić tego gnojka.
Ganiru poki­wał głową z apro­batą.
– Jasne. Jest twój.
Aba­eze gwał­tow­nie pode­rwał Johna z pod­łogi. Taka upo­ka­rza­jąca śmierć. Czło­wiek wyćwi­czony w dzia­ła­niu pod pre­sją dawał się pro­wa­dzić na rzeź jak bez­wolne zwie­rzę. Ganiru przy­trzy­mał drzwi, żeby Aba­eze mógł go wycią­gnąć na zewnątrz. W pew­nym sen­sie przy­nio­sło to Joh­nowi ulgę – nie umrze wewnątrz kon­te­nera. Ostatni oddech będzie przy­naj­mniej wypeł­niony świe­żym powie­trzem.
– Na kolana – roz­ka­zał Aba­eze.
John poczuł pchnię­cie, pod­parł się dłońmi. Stał teraz na czwo­ra­kach ple­cami do niego. Pomy­ślał, że to dobrze, iż reszta męż­czyzn została w kon­te­ne­rze. Śmierć była pry­watną sprawą, nie chciał dzie­lić z nimi ostat­niej chwili.
Odwró­cił się i zoba­czył, że Ganiru podaje mu pisto­let. Usły­szał meta­liczny odgłos, kiedy Aba­eze odbez­pie­czył broń. Lufa pisto­letu wci­snęła się w tył głowy i zmu­siła twarz do zetknię­cia się z zie­mią. John śle­dził wzro­kiem szcze­linę w asfal­cie, dopóki nie znik­nęła pod jesz­cze jed­nym kon­te­ne­rem.
Tak wyglą­dał koniec, ostatni roz­dział. Był o tym prze­ko­nany.
Wewnętrzny film znie­ru­cho­miał, gdy John usły­szał dźwięk naci­ska­nej klamki. Otwo­rzył oczy i zoba­czył poli­cjanta na kory­ta­rzu, poma­ga­ją­cego pie­lę­gniarce prze­je­chać łóż­kiem przez drzwi. To na pewno Aba­eze wró­cił z ope­ra­cji. John natych­miast zaczął szu­kać oznak ruchu, ale męż­czy­zna nie wyda­wał się przy­tomny.
Pie­lę­gniarka zatrzy­mała łóżko obok łóżka Johna i pod­łą­czyła czuj­niki pil­nu­jące stanu pacjenta. Chwilę póź­niej pik­nął jej pager i zosta­wiła Johna samego ze śpią­cym Aba­ezem.
John przyj­rzał się cięż­kiemu ciału, ledwo miesz­czą­cemu się w łóżku. Ten czło­wiek miał pra­wie dwa metry wzro­stu i ważył sporo ponad sto kilo­gra­mów. Skóra na jego twa­rzy była tak czarna, że wręcz gra­na­towa. Nos wyglą­dał na szer­szy, a zmarszczki na policz­kach były głęb­sze, niż wyda­wało się wcze­śniej. Grube ręce spo­czy­wa­jące na koł­drze nie miały żad­nych zde­for­mo­wa­nych po siłowni mię­śni. Siła tego męż­czy­zny była opa­ko­wana w war­stwę tłusz­czu, ale to nie czy­niło jej mniej impo­nu­jącą. John rozu­miał, dla­czego Ganiru był nim tak zachwy­cony. Ludzie, któ­rzy mieli pro­blem ze spłatą dłu­gów, naj­czę­ściej znaj­do­wali ukryte rezerwy, kiedy przy stole nego­cja­cyj­nym poja­wiał się Aba­eze.
Nagle z obwi­słych ust dobyło się kaszl­nię­cie. John się wzdry­gnął. Potem roz­brzmiały kolejne i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jego sąsiad z łóżka obok odzy­skuje przy­tom­ność.
John roz­wa­żał, czy wezwać pie­lę­gniarkę, ale zawa­hał się, gdy Aba­eze otwo­rzył oczy i odwró­cił ku niemu twarz. Dopiero po kilku sekun­dach olbrzym zro­zu­miał, na kogo patrzy. Uśmiech­nął się słabo i powie­dział:
– Czyli jed­nak żyjesz.
John odwza­jem­nił uśmiech.
– Tak. I obaj wiemy, komu to zawdzię­czam.

 
Wesprzyj nas