“Ostatnie życie” to pierwsza powieść z agentem FBI Johnem Adderleyem, która jest zapowiedzią trzymającej w napięciu skandynawskiej serii kryminalnej.


Ostatnie życieRok 2019, Baltimore
Szwedzko-amerykański agent FBI John Adderley budzi się w szpitalnym łóżku z rozległymi obrażeniami po postrzale. Jest świadom tego, że przeżył tylko dzięki fartowi, gdyż na łóżku obok leży człowiek, który kilka godzin wcześniej przystawił mu pistolet do głowy.

Rok 2009, Karlstad
Jedyna dziedziczka imperium modowego AchWe zostaje uznana za zaginioną. Ojciec dziewczyny, Heimer Bjurwall, obawia się, że została porwana. Kiedy policja znajduje krew i nasienie na jedynym z klifów, dochodzi do aresztowania nastoletniego chłopaka z biedniejszej dzielnicy. Ten nie przyznaje się do zbrodni, a bez ciała ofiary nie można go skazać.

Po latach akta zamkniętej sprawy trafiają do Johna Adderleya i rozbudzają jego ciekawość. Adderley ma zeznawać w procesie przeciwko kartelowi narkotykowemu, do którego przeniknął jako agent. Mężczyzna zostaje włączony do programu ochrony świadków, a ponieważ dorastał w Szwecji, domaga się przeniesienia do Karlstad. Zamierza pracować w tamtejszej policji nad nierozwiązaną sprawą sprzed lat. Jednocześnie ma świadomość, że kartel wyznaczył nagrodę za jego głowę…

***

Znakomita nowa seria kryminałów ze Szwecji – uwielbiam w niej wszystko: postaci, strukturę, styl. Ogromnie się cieszę, że to my wydamy książkę niesamowitego duetu Mohlin i Nyström.
Heide Kloth, dyrektorka wydawnicza HarperCollins Niemcy

Co za debiut! Ekscytująca powieść, od której nie można się oderwać. Dobrze napisana i naprawdę wciągająca – wcale nie byłabym zaskoczona, gdyby powstał na jej podstawie film albo serial Netfliksa! Książkę wyróżnia amerykański macho połączony z pewnością siebie i dobrze przeprowadzonymi śledztwami.
millimys_books, Instagram

„Ostatnie życie” to pierwsza książka z agentem FBI Johnem Adderleyem, która jest zapowiedzią nowej skandynawskiej serii kryminalnej. W przygotowaniu jest druga książka duetu Mohlin & Nyström pt. Druga siostra.

Peter Mohlin i Peter Nyström dorastali razem w małym szwedzkim miasteczku. W wieku dziesięciu lat stworzyli pierwszą wspólną powieść kryminalną. Po wielu latach profesjonalnego pisania do prasy, reżyserowania i tworzenia scenariuszy zdecydowali się powrócić do pomysłu z dzieciństwa. Zdali sobie sprawę, że ich mocne strony – cięte pióro dziennikarskie połączone z wyczuciem dramaturgii i dialogu właściwe scenarzystom – to owocne połączenie, które dzięki któremu światło dzienne ujrzała ich debiutancka powieść kryminalna.

Peter Mohlin, Peter Nyström
Ostatnie życie
Przekład: Maciej Muszalski
Seria „Agent FBI John Adderley”, tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 maja 2021
 
 

Ostatnie życie


CZĘŚĆ PIERW­SZA
2019 : 2009

1.
Bal­ti­more, 2019

Leżał w łóżku i patrzył w biały sufit. Odbar­wie­nie na gip­so­wej pły­cie stop­niowo nabie­rało coraz ostrzej­szych kon­tu­rów. Plama wyglą­dała jak duch albo balon. Coś, co mogłoby nary­so­wać dziecko.
John wie­dział, że prze­bywa na gra­nicy mię­dzy jawą a snem, nie miał jed­nak poję­cia, jak długo miota się pomię­dzy tymi dwoma świa­tami. Spró­bo­wał obró­cić głowę, żeby zoba­czyć, gdzie się znaj­duje. Sekundę póź­niej nade­szła fala bólu. Jej mak­si­mum znaj­do­wało się z tyłu głowy i prze­ta­czała się po całym ciele. Zaci­snął powieki i pró­bo­wał zna­leźć jakieś miej­sce wewnątrz sie­bie, w któ­rym mógłby się schro­nić. Nie zna­lazł.
Zacze­kał, aż naj­gor­szy ból ustąpi, i posta­no­wił, że przy­swoi pokój innymi zmy­słami niż wzrok. W powie­trzu dało się wyczuć woń środ­ków do dezyn­fek­cji, jed­nak pozba­wio­nych syn­te­tycz­nych domie­szek, które zwy­kle są w tego typu pro­duk­tach. Żad­nych cytru­sów czy ukwie­co­nych łąk, tylko zapach kli­nicz­nej czy­sto­ści.
Usły­szał popi­ski­wa­nia po swo­jej lewej stro­nie. Dźwięk powta­rzał się z kil­ku­se­kun­do­wymi odstę­pami i nie­wąt­pli­wie docho­dził z jakie­goś urzą­dze­nia znaj­du­ją­cego się na wyso­ko­ści głowy.
Powoli zaci­snął dłoń na sta­lo­wej ramie łóżka i zsu­wał ją po niej, aż tra­fiła na coś, co wyglą­dało jak kabel. Chwy­cił go i pod­niósł na tyle wysoko, aby zoba­czyć, co to takiego. Po jed­nej stro­nie tkwił pla­sti­kowy walec z czer­wo­nym przy­ci­skiem. Naci­snął przy­cisk i cze­kał, aż coś się sta­nie. Wkrótce drzwi się otwo­rzyły i usły­szał zbli­ża­jące się kroki. Kobieta w bia­łym far­tu­chu, z wło­sami zwią­za­nymi w kok, nachy­liła się nad łóż­kiem.
– Jesteś przy­tomny, John? Sły­szysz mnie?
Ostroż­nie ski­nął głową i odpo­wie­dział mu uśmiech.
– Jesteś teraz w szpi­talu Johnsa Hop­kinsa w Bal­ti­more – oznaj­miła kobieta. – Ope­ro­wano cię tutaj, bo mia­łeś rany postrza­łowe klatki pier­sio­wej.
Kiedy tylko usły­szał głos pie­lę­gniarki, zaczął być świa­domy bólu poope­ra­cyj­nego. Ten był innego typu, bar­dziej tępy. Nie eks­plo­do­wał tak jak ból karku. Sta­no­wił jakby drugą war­stwę bólu.
Kobieta wciąż mówiła o sta­nie jego zdro­wia. Stra­cił dużo krwi i dobę wcze­śniej nie­przy­tomny tra­fił na oddział inten­syw­nej tera­pii. Prze­pro­wa­dzono ope­ra­cję, leka­rzom udało się powstrzy­mać krwo­toki wewnętrzne. Poci­ski, w sumie dwa, omi­nęły klu­czowe narządy i prze­szły na wylot.
– Wody – powie­dział i zasko­czyło go, jak piskliwy ma głos.
Pie­lę­gniarka wzięła ze sto­lika kubek z rurką i podała mu. Zaczął łap­czy­wie pić, wię­cej, niż mógł prze­łknąć. Zakasz­lał, a kobieta w bieli musiała mu wytrzeć poli­czek ser­wetką.
– Trudno się pije, gdy się leży pła­sko. Pod­nieść łóżko?
Ski­nął głową.
Pie­lę­gniarka naci­snęła guzik na ścia­nie, a zagłó­wek powę­dro­wał do góry. John wresz­cie mógł się rozej­rzeć po sali. Obok łóżka, po lewej stro­nie, zoba­czył sta­tyw na kół­kach, a na nim leki poda­wane dożyl­nie. Doli­czył się trzech prze­zro­czy­stych prze­wo­dów zaopa­tru­ją­cych jego ciało w che­mi­ka­lia poprzez wkłu­cia w zgię­ciu ręki. Piski, które sły­szał, dobie­gały z urzą­dze­nia nad­zo­ru­ją­cego oddy­cha­nie i zaopa­trze­nie w tlen.
Zasłony w dwóch oknach były cien­kie i prze­pusz­czały wię­cej słońca, niżby sobie tego życzył. Drzwi na kory­tarz też miały szybę. W gór­nej czę­ści drzwi pro­wa­dzą­cych na kory­tarz była szyba, i to na tyle duża, że widział przez nią pil­nu­ją­cego go poli­cjanta.
Powoli obró­cił głowę w drugą stronę i spo­strzegł jesz­cze jedno łóżko. Naj­wi­docz­niej nie był tu jedy­nym pacjen­tem. Kiedy zoba­czył twarz, ból w tyle głowy eks­plo­do­wał na nowo.
Na łóżku – zale­d­wie około metra od niego – leżał czło­wiek, który dwa­dzie­ścia cztery godziny wcze­śniej przy­ci­snął mu pisto­let do karku.

2.
Karl­stad, 2009

Znowu auto­ma­tyczna sekre­tarka. Heimer wie­dział, że choć docho­dzi pół­noc, ona widzi tele­fony od niego. Komórkę miała chyba przy­spa­waną do dłoni, dzia­łała przez całą dobę. Kiedy jeden kon­ty­nent się wyłą­czał, przy­cho­dził czas na kolejny, ona zaś była dostępna zawsze, gdy oddziały potrze­bo­wały swo­jego dowódcy.
Kiedy jed­nak on, jej mąż, chciał się z nią skon­tak­to­wać, wolała nie odbie­rać. Albo uży­wała funk­cji fil­tro­wa­nia połą­czeń, czyli scre­eno­wała je, jak to się okre­ślało nowo­cze­snym języ­kiem. Cza­sami nabie­rał ochoty, by poży­czyć komórkę od kogoś z kie­row­nic­twa i zadzwo­nić z niej do Sis­seli. Tylko żeby zoba­czyć, czy odbie­rze.
Heimer wyj­rzał przez pano­ra­miczne okno i z zasko­cze­niem spo­strzegł, jak ciemna jest woda. Wkrótce Eme­lie poje­dzie z powro­tem do Sztok­holmu i lato ofi­cjal­nie się zakoń­czy. Zaczął myśleć o tym, że kiedy tydzień przed mid­som­mar odbie­rał córkę na dworcu, pra­wie jej nie poznał. Prze­miana w schludną stu­dentkę szkoły biz­nesu nastą­piła tak szybko, że nie­mal zapo­mniał, jak wyglą­dała.
Sis­sela oczy­wi­ście nie posia­dała się z rado­ści, gdy ubie­głej jesieni Eme­lie roz­po­częła stu­dia. Dawne sprawy poszły w nie­pa­mięć, a dzie­dziczka rodzin­nej firmy zna­la­zła się na swoim miej­scu w naj­lep­szej ze szkol­nych ław. Heimer nie był rów­nie prze­ko­nany. Latem naprawdę się sta­rał napra­wić rela­cję z Eme­lie i odzy­skać jej zaufa­nie po tym, co się stało. Ona jed­nak nie chciała znów go do sie­bie dopu­ścić.
Ponow­nie zadzwo­nił do Sis­seli. Dla­czego, do cho­lery, nie odbiera? Jeśli się dzwoni trzy razy w ciągu godziny, powinna chyba zro­zu­mieć, że to coś waż­nego?
Heimer usiadł przy wyspie kuchen­nej i zaczął myśleć, jak gów­niany był to dzień. Roz­po­czął się kłót­nią już przy śnia­da­niu. Przez cały rok aka­de­micki raporty ze Sztok­holmu były dobre. Eme­lie mówiła, że zdaje egza­miny i dobrze się czuje z innymi w gru­pie. Zostaw­szy sam na sam z żoną, Heimer zaczął kwe­stio­no­wać rezul­taty nauki. Córka odzie­dzi­czyła po nim dys­lek­sję – sam pamię­tał, jak trudno mu było nadą­żyć za czę­ściami teo­re­tycz­nymi na stu­diach archi­tek­to­nicz­nych. Sis­sela zba­ga­te­li­zo­wała jego obiek­cje i zapy­tała, dla­czego tak słabo wie­rzy w swoje jedyne dziecko.
Wczo­raj jed­nak zamek z pia­sku runął. Zna­joma z pracy Sis­seli, bli­ska przy­ja­ciółka rek­tora, wie­działa, że sytu­acja Eme­lie budzi nie­po­kój na uczelni. Miała dużo nie­obec­no­ści i ostat­nio rzadko można ją było spo­tkać na kory­ta­rzu. Sis­sela zadzwo­niła do rek­tora i nie dała za wygraną, dopóki bie­dak nie wypo­wie­dział się o jej córce bez owi­ja­nia w bawełnę. Po dwóch seme­strach Eme­lie miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery punkty na sześć­dzie­siąt moż­li­wych. Do ostat­nich dwóch egza­mi­nów nawet nie pode­szła.
Śnia­da­nie zamie­niło się w prze­słu­cha­nie z krzy­żo­wym ogniem pytań, a Eme­lie została skon­fron­to­wana ze swo­imi kłam­stwami. Heimer pró­bo­wał uspo­koić żonę, ale jej chyba wyle­ciało z głowy, jak źle było z Eme­lie w ciągu ostat­nich lat. Jak nie­wiele bra­ko­wało, by stra­cili ją na dobre.
Finał poranka był taki, że Eme­lie znik­nęła w swoim pokoju, a potem wyszła z domu z ple­ca­kiem. Chwilę póź­niej wyszła rów­nież Sis­sela, a on został na zglisz­czach tego, co miało przy­po­mi­nać rodzinę. Sam miał posprzą­tać po innych. Jak zwy­kle.
Spę­dził przed­po­łu­dnie w piw­nicy z winami i pró­bo­wał zapro­wa­dzić tam tro­chę porządku. Przez ostat­nie mie­siące zanie­dby­wał inwen­ta­ry­za­cję, a prze­cież ze względu na kwe­stie ubez­pie­cze­niowe musiał mieć aktu­alną listę bute­lek. Tera­pia podzia­łała i kiedy sznu­ro­wał buty, żeby prze­biec prze­wi­dziane w pro­gra­mie tre­nin­go­wym dwa­na­ście kilo­me­trów, czuł się lepiej.
Lep­sze samo­po­czu­cie nie trwało jed­nak długo. Po obie­dzie, który ugo­to­wał i zjadł w samot­no­ści, pękła ostat­nia ilu­zja w kwe­stii nowego życia córki. Heimer wszedł do jej pokoju. Nie zamie­rzał mysz­ko­wać. Chciał tylko przez chwilę w nim pobyć. Robił tak cza­sem, odkąd się prze­pro­wa­dziła do Sztok­holmu. Żeby sobie przy­po­mnieć, że kie­dyś byli oni dwoje kon­tra reszta świata.
Górną szu­fladę szafki pod biur­kiem wysu­nął odru­chowo. Nie była dokład­nie zamknięta i tak naprawdę chciał tylko ją popra­wić. A przy­naj­mniej tak to sobie tłu­ma­czył. W każ­dym razie wycią­gnął szu­fladę i jego uwagę natych­miast przy­cią­gnął stos sta­rych prac domo­wych. To, że znaj­do­wały się w tym miej­scu, wyglą­dało podej­rza­nie. Pod­niósł papiery i zna­lazł torebkę z bia­łym prosz­kiem.
Została tylko odro­bina na dnie. Nabrał ją na palec wska­zu­jący, poło­żył pro­szek na języku i natych­miast wyczuł che­micz­nie gorzki smak koka­iny.
Od tego czasu dzwo­nił do córki co naj­mniej osiem razy, ale nie mógł się z nią połą­czyć. Prze­czu­wał to gdzieś na skraju świa­do­mo­ści, ale nie chciał widzieć. Nowa Eme­lie była zbyt ide­alna. Tera­peuci z ośrodka raz za razem przy­po­mi­nali, że wyj­ście z cho­roby psy­chicz­nej trwa długo, a droga czę­sto jest naje­żona prze­ciw­no­ściami. Jed­nak dla jego córki pobyt w Björkbacken wyda­wał się cudowną kura­cją. Wkro­czyła tam agre­sywna dzie­więt­na­sto­latka, którą cią­gnęło do nar­ko­ty­ków, a wyszła dziew­czyna, która zdała do szkoły biz­nesu i chciała się anga­żo­wać w rodzinną firmę. Wszystko w zale­d­wie sześć mie­sięcy.
Heimer wstał od wyspy kuchen­nej i zaczął bez kon­kret­nego celu cho­dzić po domu. Pode­szwy jego skó­rza­nych butów skrzy­piały na kon­ser­wo­wa­nym bia­łym mydłem par­kie­cie z dłu­gich desek. Czuł się jak jedyny czło­wiek na naj­bar­dziej wylud­nio­nej z imprez. Ubrany zbyt ele­gancko, w koszulę i mary­narkę, pod­czas gdy rów­nie dobrze mógłby bie­gać w kap­ciach i szla­froku. Prze­cież nikogo tu nie było.
Prze­brał się w beżowe chi­nosy i czarną koszulkę polo, którą kupił w Medio­la­nie. Koszulka dobrze leżała na jego musku­lar­nym, żyla­stym tor­sie. Zawdzię­czał go bie­ga­niu. Nie­wielu męż­czyzn, któ­rzy skoń­czyli czter­dzie­ści osiem lat, było w takiej for­mie. Wpraw­dzie linia wło­sów się cof­nęła, a na skó­rze wokół oczu poja­wiły się zmarszczki, ale lubił swoją twarz, sta­rzała się z god­no­ścią.
Bywało, że po kry­jomu kupo­wał „Svensk Dam­tid­ning” po tym, jak razem z Sis­selą byli na jakiejś pre­mie­rze w Sztok­hol­mie. Uwiel­biał to, że jest jedną z osób na zamiesz­czo­nych tam zdję­ciach, i porów­ny­wał sie­bie i Sis­selę z innymi parami w tym samym wieku. Jeśli cho­dziło o ema­no­wa­nie auto­ry­te­tem i dobrym sma­kiem, Bjur­wal­lo­wie sta­no­wili duet trudny do pobi­cia.
Wró­cił do kuchni. Zro­bił sobie kanapkę, ale nie był w sta­nie zjeść choćby połowy. Myślami wra­cał do Eme­lie i jej moż­li­wego miej­sca pobytu. Była bar­dzo roz­złosz­czona, gdy rano wycho­dziła z domu, on zaś chciał mieć szansę z nią poroz­ma­wiać. W spo­koju, kiedy naj­gor­sza złość minie.
Ponow­nie wszedł do pokoju córki i usiadł na łóżku. Ude­rzyła go myśl, w jak małym stop­niu nowa Eme­lie pasuje do tej daw­nej. Białe bluzki i kasz­mi­rowe swe­try wisiały na wie­sza­kach obok czar­nych bluz z kap­tu­rem i T-shir­tów z nazwami grup muzycz­nych. Torba Bur­berry stała na pod­ło­dze obok żół­tego pla­sti­ko­wego pudełka z pły­tami winy­lo­wymi. Naj­więk­szy kon­trast ze wszyst­kiego sta­no­wił wysłu­żony mac­book w skó­rza­nym etui leżący obok peceta wiel­kiego jak wie­żo­wiec, z trzema moni­to­rami i zesta­wem słu­chaw­ko­wym god­nym pilota myśliwca.
Zdję­cie nad biur­kiem wisiało jak przy­po­mnie­nie o innych cza­sach. Gru­powe zdję­cie Stri­ker Chicks z pierw­szych zawo­dów pod­czas Dre­am­hack w Jönköping. Eme­lie stała pierw­sza z pra­wej i była o pół głowy wyż­sza od pozo­sta­łych dziew­czyn z dru­żyny. Jasne włosy miała ufar­bo­wane na ciemny kolor i ostrzy­żone krótko na pazia. Jej maki­jaż był moc­niej­szy, a w gór­nej war­dze tkwiły dwa kol­czyki, które tak bar­dzo wypro­wa­dzały Sis­selę z rów­no­wagi.
Heimer odwró­cił wzrok od zdję­cia. Chciał wyjść i znów pobie­gać. Po pro­stu opróż­nić ciało z ener­gii i poczuć w ustach smak krwi. Zapo­mnieć o pozba­wio­nej krę­go­słupa ame­bie, którą był – choćby tylko na chwilę.
Nagle usły­szał odgłos otwie­ra­nych drzwi na dole. Potem głu­che ude­rze­nie torby sta­wia­nej na klin­kie­ro­wej pod­ło­dze i podzwa­nia­nie zaha­cza­ją­cych o sie­bie wie­sza­ków na drążku pod półką w przed­po­koju. W końcu zaś dobie­gły go zmę­czone kroki na scho­dach.
– Mógł­byś podać mi szklankę wody, skar­bie?
Heimer wyszedł do kuchni, żeby powi­tać Sis­selę. Zoba­czył, jak zdej­muje buty na obca­sie i opada na kanapę w sąsied­nim salo­nie. Ledwo wyczu­wal­nie plą­tał jej się język. Wystar­cza­jąco jed­nak, aby zauwa­żył, że piła.
– Pew­nie – odpo­wie­dział, sta­ra­jąc się nie poka­zać, jak bar­dzo jest ziry­to­wany tym, że nie mógł się do niej dodzwo­nić przez cały wie­czór. Eme­lie potrze­bo­wała ich wspar­cia, więc wsz­czy­na­nie kolej­nej kłótni byłoby głu­potą.
Wci­snął szklankę w zagłę­bie­nie w drzwiach lodówki. W miarę jak spły­wała do niej zimna gazo­wana woda, obser­wo­wał sie­dzącą na kana­pie żonę. Włosy w kolo­rze pla­ty­no­wego blond, z krnąbr­nym pasmem, które nie chciało leżeć na swoim miej­scu za uchem. Nos o ary­sto­kra­tycz­nym kształ­cie – wie­dział, że jest z niego bar­dzo zado­wo­lona. I wresz­cie broda, którą nieco za czę­sto pocie­rała. Przy ostat­nim zabiegu lekarz zbyt mocno nacią­gnął jej skórę. Narze­kała, że nie wygląda to natu­ral­nie u kobiety po czter­dzie­stce. Heimer nic wtedy nie mówił, ale myślał, że o to wła­śnie cho­dzi w chi­rur­gii pla­stycz­nej. Jeśli Sis­sela chciała wyglą­dać natu­ral­nie, mogła mieć na­dal dawną brodę.
Posta­wił szklankę wody na pod­kładce, dla ochrony sto­lika przy kana­pie.
– Dzię­kuję – powie­działa Sis­sela i opróż­niła połowę jed­nym hau­stem. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Spo­tka­nie się prze­cią­gnęło i zupeł­nie zapo­mnia­łam, że po nim miała być degu­sta­cja wina. Przy­nio­słam ci kilka bute­lek. Nowy chło­pak z zarządu ma udziały w gospo­dar­stwie w Afryce Połu­dnio­wej i kiedy opowie­działam mu o twoim zain­te­re­so­wa­niu winem, chciał koniecz­nie spre­zen­to­wać ci skrzynkę.
– Pozdrów i podzię­kuj – odparł Heimer i usiadł w fotelu Lamino.
Nie cier­piał, kiedy jego żona robiła takie rze­czy. Jakim pra­wem sądziła, że butelki od jakie­goś tam han­dla­rza koni zasłu­gują na miej­sce w jego piw­nicy. Czy nie rozu­miała, z jaką tro­ską uzu­peł­niał kolek­cję, i że ta nie­wielka ilość miej­sca, która została, była bar­dzo istotna ze względu na tych kilka bor­de­aux, które miał nadzieję kupić na aukcji win w Sotheby’s tej jesieni?
– Czy dziś wie­czo­rem odzy­wała się do cie­bie Eme­lie? – zapy­tał.
– Nie – odparła Sis­sela. – Nie ma jej w domu?
Pokrę­cił głową. Żona pod­cią­gnęła nogę i zaczęła maso­wać swoją stopę. Heimer pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy prze­stała go pro­sić, aby to dla niej zro­bił po dłu­gim dniu pracy w nie­wy­god­nych butach.
– Nie czuje się dobrze – oznaj­mił i wstał.
Gestem dał znać, że też powinna wstać, i razem weszli do pokoju córki. Wysu­nął szu­fladę i wska­zał wore­czek z reszt­kami koka­iny.
– Czy to jest to, co myślę? – spy­tała Sis­sela.
Ski­nął głową.
– Czuję się oszu­kana – pod­jęła po chwili ciszy. – Naj­pierw te wszyst­kie kłam­stwa na temat szkoły, a teraz to. Prze­cież obie­cała, że z tym skoń­czy.
– Byli­śmy naiwni. Powin­ni­śmy zro­zu­mieć, że to nie nastąpi tak łatwo.
– Chcesz powie­dzieć, że ja byłam naiwna. Prze­cież sam ni­gdy nie wie­rzy­łeś w to, że z nią naprawdę jest lepiej.
Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nie podo­bało mu się jed­nak, że żona sama wycią­gnęła ten wnio­sek, wolałby ją na niego napro­wa­dzić.
– Nie odbiera komórki – rzekł. – Wyjdę jej poszu­kać.
– Czy to naprawdę roz­sądny pomysł? – spy­tała Sis­sela. – Z pew­no­ścią nie­długo wróci i chcia­ła­bym, aby­śmy oboje byli wtedy w domu. Eme­lie chęt­niej słu­cha cie­bie niż mnie.
Nie­prawda, pomy­ślał. Tak było, ale przed poby­tem w Björkbacken.
Jak zwy­kle zosta­wił decy­zję Sis­seli. Zaczęli pić her­batkę rumian­kową, bo twier­dziła, że koi nerwy. Kiedy minęła pierw­sza, a córka na­dal się nie zja­wiła, Sis­sela poszła do sypialni się poło­żyć. On sku­lił się na kana­pie i nacią­gnął na sie­bie koc. Jeśli Eme­lie będzie chciała prze­mknąć obok niego, obu­dzi się. Obie­cał sobie, że naprawdę spró­buje z nią poroz­ma­wiać. Gdzieś tam wciąż była dawna Eme­lie. Ta, która mu ufała. Tym razem miał zamiar jej nie zawieść.

3.
Bal­ti­more, 2019

Miej­sce, w któ­rym wcze­śniej leżał męż­czy­zna, było puste. Łóżko zostało zabrane, a przy­rządy wcze­śniej pod­łą­czone do ciała stały wyłą­czone na wózku przy ścia­nie.
John ponow­nie stra­cił przy­tom­ność, gdy twarz tego męż­czy­zny przy­po­mniała mu, dla­czego znaj­duje się w szpi­talu. Za oknami pano­wał już mrok. Dzień prze­szedł w wie­czór lub wręcz w noc. Nie wie­dział – w sali bra­ko­wało zegara.
Weszła pie­lę­gniarka. Sta­nęła przy łóżku i spoj­rzała na niego z nie­po­ko­jem. Twier­dziła, że utraty przy­tom­no­ści nie mają związku z ranami postrza­ło­wymi tuło­wia, i chciała spro­wa­dzić leka­rza. John zaczął pro­te­sto­wać. Kark już go nie bolał, a bólami klatki pier­sio­wej zajęła się mor­fina. Po pew­nym waha­niu kobieta ustą­piła.
– Co się stało z tym czło­wie­kiem, który leżał obok mnie? – spy­tał.
– Znów jest ope­ro­wany. Za pierw­szym razem nie do końca się udało, więc chi­rurg posta­no­wił prze­pro­wa­dzić kolejny zabieg – odparła i się zawa­hała.
Może powie­działa zbyt wiele na temat innego pacjenta. W szpi­talu obo­wią­zy­wała ści­sła tajem­nica zawo­dowa. John zaczął się zasta­na­wiać, ile pie­lę­gniarka tak naprawdę wie o czło­wieku, któ­rym się opie­kuje. W szpi­talu Johnsa Hop­kinsa poli­cyjna straż przed drzwiami nie była na porządku dzien­nym.
Kiedy obie­cał, że naci­śnie alarm, jeśli będzie miał zawroty głowy, pie­lę­gniarka życzyła mu dobrej nocy. Pocze­kał, aż wyj­dzie z pokoju, a potem zamknął oczy. Frag­men­ta­ryczne wspo­mnie­nia zda­rzeń z portu w Bal­ti­more utwo­rzyły zro­zu­miałą całość, gdy tylko zoba­czył twarz tego czło­wieka. Mimo że orga­nizm pro­te­sto­wał, a ból z tyłu głowy znów zaczął pul­so­wać, zmu­sił się, aby wró­cić do kon­te­nera, w któ­rym – był o tym prze­ko­nany – jego życie dobie­gnie końca.
Był tam Aba­eze razem z resztą zna­jo­mych osób. No i oczy­wi­ście Ganiru. Zawsze Ganiru. To on wezwał ich na spo­tka­nie i prze­pro­wa­dził przez labi­rynt kon­te­ne­rów do pół­noc­nej czę­ści portu. Potem sta­nął przed jed­nym z nich i prze­ciął blo­kadę, a cięż­kie drzwi się otwo­rzyły.
Dał znak sto­ją­cemu naj­bli­żej Aba­ezemu, że ma wejść. Za nim podą­żyli John i pozo­stali. Usta­wili się pod ścia­nami i patrzyli, jak Ganiru pró­buje zamknąć za sobą drzwi. Mecha­nizm zamka sta­wiał opór, ale kiedy pomógł sobie bio­drem, bolec wsko­czył na wła­ściwą pozy­cję, a mały pro­myk wcze­sno­wio­sen­nego słońca, który wciąż sączył się do środka, został na zewnątrz.
Sekundę póź­niej włą­czyło się słabe oświe­tle­nie w sufi­cie kon­te­nera. John pod­niósł wzrok i zoba­czył wiszącą na haku lampę robo­czą. Ganiru zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i się­gnął po źró­dło świa­tła. Zdjął je z haka i trzy­mał przed sobą na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej. Zimny, biały blask oświe­tlił jego twarz od dołu i nadał mu wygląd zło­wro­giej zjawy.
– Sia­daj­cie.
John zer­k­nął na pozo­sta­łych. Dziw­nie się czuł, opa­da­jąc na brudną posadzkę.
– Sia­daj­cie – powtó­rzył Ganiru.
Tym razem męż­czyźni posłu­chali i oparli się ple­cami o sko­ro­do­wane sta­lowe ściany. John poczuł przez koszulę chłód metalu.
– O co tu cho­dzi? – zapy­tał Aba­eze.
Gdyby John powie­dział do Ganiru coś podob­nego, w odpo­wie­dzi dostałby po pysku. Jed­nak z Aba­ezem sprawa wyglą­dała ina­czej. Był z nimi dłu­żej i miał inną pozy­cję w gru­pie.
– Nie przy­pusz­cza­łem, że kie­dy­kol­wiek to powiem, ale któ­ryś z was sypie.
John poczuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mogła niczego zdra­dzić, gdy Ganiru wypo­wie­dział te słowa. Wiele razy widział w wyobraźni ogromne łap­ska szefa na swo­jej szyi. Kciuki wci­śnięte tuż pod jabł­kiem Adama i napie­ra­jące, aż cał­ko­wi­cie ode­tną powie­trze.
– Jesteś tego pewien? – spy­tał Aba­eze, tym razem ciszej.
– Na sto pie­przo­nych pro­cent. Mie­li­śmy pro­blem z dosta­wami, zatrzy­mała je DEA. Uzna­łem więc, że poroz­ma­wiam z wami o sfał­szo­wa­nej par­tii, która miała nadejść drogą lot­ni­czą. Zgad­nij­cie, które pudła otwo­rzyły te świ­nie.
Ganiru prze­su­nął lampą przed oczami swo­ich ludzi, jakby to była pochod­nia. Prze­cho­dził od twa­rzy do twa­rzy i zatrzy­my­wał się na kilka sekund przed każ­dym.
– Jeśli ktoś chce coś powie­dzieć, to teraz jest dobra oka­zja – wyce­dził.
Kiedy ciemne oczy minęły Johna, spró­bo­wał pod­nieść dłoń do czoła, żeby otrzeć pot. Dłoń odmó­wiła posłu­szeń­stwa. Sygnały z mózgu nie docie­rały do celu, sys­tem zawiódł gdzieś wewnątrz ciała.
Znowu Ganiru. Ryk odbi­jał się echem wewnątrz kon­te­nera.
– Odpo­wia­dać, do kurwy nędzy!
Kiedy nikt się nie ode­zwał, Ganiru wyszarp­nął pisto­let z kabury, którą miał pod mary­narką, i poło­żył go przed sobą na posadzce. Wpra­wił go w ruch i pisto­let zaczął się obra­cać wokół wła­snej osi. John podą­żał wzro­kiem za wiru­jącą lufą. Pręd­kość stop­niowo malała, a pod koniec jego szanse wyglą­dały kiep­sko. W ostat­niej chwili lufa posta­no­wiła jed­nak go omi­nąć i znie­ru­cho­miała przed jed­nym z pozo­sta­łych męż­czyzn.
Ganiru pod­niósł broń, scho­wał ją do kabury i odwie­sił lampę robo­czą na hak w sufi­cie. Potem pod­cią­gnął czło­wieka, który prze­grał w obłą­kań­czą ruletkę, i zacią­gnął go do drzwi. Wolną ręką otwo­rzył kon­te­ner i pchnął tak mocno, że czło­wiek ten upadł na asfalt za drzwiami.
Ganiru z powro­tem odwró­cił się do ludzi w środku. Wyglą­dał już na spo­koj­niej­szego. Uśmiech­nął się ostroż­nie, jakby zabawa z pisto­le­tem nie była tak do końca na poważ­nie.
– Co dzie­sięć minut będę strze­lał do któ­re­goś z was, dopóki się nie dowiem, kto syp­nął – powie­dział i wyszedł.
W uszach Johna roz­legł się huk zamy­ka­nych cięż­kich drzwi. Oświe­tle­nie ponow­nie zostało zre­du­ko­wane do bia­łego bla­sku lampy robo­czej. Sekundę póź­niej za ścianą kon­te­nera oddano dwa szyb­kie strzały.
Cisza, która potem nastała, była abso­lutna. Jakby wszy­scy męż­czyźni w czte­rech bla­sza­nych ścia­nach wstrzy­mali oddech i żaden nie chciał pierw­szy wypu­ścić z płuc powie­trza. W końcu mil­cze­nie stało się tak przy­tła­cza­jące, że ten, który stał naj­bli­żej drzwi, i tak otwo­rzył usta.
– Spo­koj­nie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te poci­ski tkwią w ziemi. Za cho­lerę nie wie­rzę w tę histo­rię o prze­rwa­nych dosta­wach. Nikt z nas nie byłby chyba tak kurew­sko głupi, żeby syp­nąć, nie? Ganiru zawsze miał para­noję, tylko nas spraw­dza.
John był pra­wie gotów mu uwie­rzyć. Słowa te tak uspo­ka­jały, tak pocie­szały. Wkrótce wszystko się zakoń­czy i razem będą się z tego śmiali. Szef zaprosi na drinka w tej obskur­nej knaj­pie przy Pat­ter­son Park, którą pro­wa­dzi jego kuzyn.
John spró­bo­wał popro­sić mózg, by znów uniósł prawe ramię. Połą­cze­nia ner­wowe w dal­szym ciągu straj­ko­wały.
– A co ty sądzisz, Aba­eze? Prze­cież go znasz – ode­zwał się głos z ciem­no­ści kawa­łek dalej.
Aba­eze wyglą­dał na mocno sku­pio­nego i tylko wzru­szył ramio­nami. Jakby nie obcho­dziło go nic, tylko wła­sne myśli.
Nagle mecha­nizm zamka huk­nął ponow­nie. Drobna wiązka świa­tła dzien­nego wpa­dła do środka i posze­rzyła się, gdy drzwi otwarto do połowy. Coś zostało wepchnięte do kon­te­nera i świa­tło z powro­tem znik­nęło. Zza sta­lo­wej ściany dobiegł stłu­miony głos Ganiru:
– Zostało pięć minut.
John patrzył na kilku męż­czyzn, któ­rzy pode­rwali się na nogi i sta­nęli w pół­kolu wokół leżą­cego na posadzce ciała. Ktoś zaczął nim potrzą­sać, aby spro­wo­ko­wać reak­cję. Na początku ostroż­nie, a potem coraz moc­niej. Głowa prze­chy­liła się na bok i mię­dzy parą nóg jed­nego ze sto­ją­cych John dostrzegł spo­glą­da­jące na niego oko. W miej­scu dru­giego wid­niał zakrwa­wiony oczo­dół.
Męż­czy­zna, który chwilę wcze­śniej pró­bo­wał uspo­koić grupę, poczła­pał do prze­ciw­le­głego rogu kon­te­nera i zaczął gło­śno wymio­to­wać. Po cia­snym pomiesz­cze­niu roz­nio­sła się gry­ząca woń soku żołąd­ko­wego i czę­ściowo stra­wio­nej fajity.
Kilku męż­czyzn zaczęło krzy­czeć i obwi­niać się nawza­jem o to czy tamto. John sie­dział dalej jak przy­kle­jony do posadzki i usi­ło­wał w jakiś spo­sób upo­rząd­ko­wać myśli. Wciąż zmie­niały tor i nie dało się ich połą­czyć w zro­zu­miałą całość.
Aba­eze sta­nął na środku i roz­dzie­lił dwóch męż­czyzn, któ­rzy zaczęli się bić. Pew­nie zro­zu­mieli, że jedy­nym czło­wie­kiem, który ma szansę powstrzy­mać Ganiru, jest Aba­eze.
– Kiedy wróci, opo­wiem, kto syp­nął. Ni­gdy sobie nie wyba­czę, że jeden z nas musiał umrzeć, zanim doda­łem dwa do dwóch – powie­dział i usiadł z powro­tem.
Pozo­stali męż­czyźni poszli w jego ślady. W kon­te­ne­rze zapa­dła oso­bliwa cisza. Prze­ra­żeni męż­czyźni sie­dzieli pod ścianą i uni­kali patrze­nia sobie w oczy. W końcu ktoś odwa­żył się zadać pyta­nie.
– Kto to taki?
Aba­eze pokrę­cił głową.
– Kiedy przyj­dzie Ganiru – odparł.
John zasta­na­wiał się, jak duża część cha­osu wiru­ją­cego w jego gło­wie jest widoczna na zewnątrz. Oddech miał tak szybki i płytki, że z pew­no­ścią sapał jak dziecko z gorączką. Nikt jed­nak nie zwra­cał na niego uwagi. Każdy miał dość swo­ich spraw i prze­pro­wa­dzał kal­ku­la­cję. W razie wska­za­nia będzie to ich słowo prze­ciwko słowu Aba­ezego. Komu uwie­rzy Ganiru?
Drzwi kon­te­nera otwo­rzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu prze­stą­pił nad leżą­cym na pod­ło­dze tru­pem. Na pewno zauwa­żył, że spoj­rze­nia wszyst­kich powę­dro­wały do Aba­ezego.
– Chcesz mi coś powie­dzieć? – zapy­tał.
Aba­eze się nie wahał. Jego głos był silny i ocie­kał pogardą.
– To on sypie – oznaj­mił i wska­zał.
John spo­strzegł, że palec jest wymie­rzony w niego, i natych­miast poczuł na sobie spoj­rze­nia męż­czyzn. W ich oczach była nie tylko nie­na­wiść, ale i szczypta ulgi. Jeśli prze­gra, oni wygrają. Pierw­szą nagrodą była łaska, która pozwoli obu­dzić się następ­nego dnia.
Skąd jed­nak Aba­eze mógł to wie­dzieć? O ile w ogóle wie­dział. Rów­nie dobrze mógł wybrać kogoś na chy­bił tra­fił, żeby samemu unik­nąć oskar­że­nia. John był z nimi naj­kró­cej, już samo to czy­niło z niego odpo­wied­nią ofiarę.
– Jesteś pewny? – zapy­tał Ganiru.
– Tak. Jed­nego razu zosta­wił w samo­cho­dzie tele­fon, kiedy poszedł się odlać. Przy­cho­dziły do niego podej­rzane wia­do­mo­ści. Wtedy ich nie rozu­mia­łem, ale teraz już wiem, o co cho­dziło – oznaj­mił i strzyk­nął śliną w kie­runku zdrajcy.
John utkwił wzrok w pla­mie śliny kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od swo­ich stóp. Poczuł mdło­ści, ale udało mu się nad nimi zapa­no­wać. Czy Ganiru naprawdę to kupi? Czy serio uwie­rzy, że agenci kon­tak­tują się w ten spo­sób ze swo­imi zle­ce­nio­daw­cami?
Naj­wy­raź­niej tak, bo wyce­lo­wał w niego pisto­let.
– Łamiesz mi serce. Tę nie­wielką część, która z niego została.
John chciał się bro­nić. Nawci­skać temu psy­cho­pa­cie tyle kitu, że już ni­gdy potem nikomu by nie uwie­rzył. Jed­nak język miał spa­ra­li­żo­wany, tak samo jak resztę ciała. Nie mógł wykrztu­sić ani słowa.
– Pozwól mi to zro­bić – powie­dział Aba­eze. – Lepiej prze­śpię dzi­siej­szą noc, jeśli będę mógł zga­sić tego gnojka.
Ganiru poki­wał głową z apro­batą.
– Jasne. Jest twój.
Aba­eze gwał­tow­nie pode­rwał Johna z pod­łogi. Taka upo­ka­rza­jąca śmierć. Czło­wiek wyćwi­czony w dzia­ła­niu pod pre­sją dawał się pro­wa­dzić na rzeź jak bez­wolne zwie­rzę. Ganiru przy­trzy­mał drzwi, żeby Aba­eze mógł go wycią­gnąć na zewnątrz. W pew­nym sen­sie przy­nio­sło to Joh­nowi ulgę – nie umrze wewnątrz kon­te­nera. Ostatni oddech będzie przy­naj­mniej wypeł­niony świe­żym powie­trzem.
– Na kolana – roz­ka­zał Aba­eze.
John poczuł pchnię­cie, pod­parł się dłońmi. Stał teraz na czwo­ra­kach ple­cami do niego. Pomy­ślał, że to dobrze, iż reszta męż­czyzn została w kon­te­ne­rze. Śmierć była pry­watną sprawą, nie chciał dzie­lić z nimi ostat­niej chwili.
Odwró­cił się i zoba­czył, że Ganiru podaje mu pisto­let. Usły­szał meta­liczny odgłos, kiedy Aba­eze odbez­pie­czył broń. Lufa pisto­letu wci­snęła się w tył głowy i zmu­siła twarz do zetknię­cia się z zie­mią. John śle­dził wzro­kiem szcze­linę w asfal­cie, dopóki nie znik­nęła pod jesz­cze jed­nym kon­te­ne­rem.
Tak wyglą­dał koniec, ostatni roz­dział. Był o tym prze­ko­nany.
Wewnętrzny film znie­ru­cho­miał, gdy John usły­szał dźwięk naci­ska­nej klamki. Otwo­rzył oczy i zoba­czył poli­cjanta na kory­ta­rzu, poma­ga­ją­cego pie­lę­gniarce prze­je­chać łóż­kiem przez drzwi. To na pewno Aba­eze wró­cił z ope­ra­cji. John natych­miast zaczął szu­kać oznak ruchu, ale męż­czy­zna nie wyda­wał się przy­tomny.
Pie­lę­gniarka zatrzy­mała łóżko obok łóżka Johna i pod­łą­czyła czuj­niki pil­nu­jące stanu pacjenta. Chwilę póź­niej pik­nął jej pager i zosta­wiła Johna samego ze śpią­cym Aba­ezem.
John przyj­rzał się cięż­kiemu ciału, ledwo miesz­czą­cemu się w łóżku. Ten czło­wiek miał pra­wie dwa metry wzro­stu i ważył sporo ponad sto kilo­gra­mów. Skóra na jego twa­rzy była tak czarna, że wręcz gra­na­towa. Nos wyglą­dał na szer­szy, a zmarszczki na policz­kach były głęb­sze, niż wyda­wało się wcze­śniej. Grube ręce spo­czy­wa­jące na koł­drze nie miały żad­nych zde­for­mo­wa­nych po siłowni mię­śni. Siła tego męż­czy­zny była opa­ko­wana w war­stwę tłusz­czu, ale to nie czy­niło jej mniej impo­nu­jącą. John rozu­miał, dla­czego Ganiru był nim tak zachwy­cony. Ludzie, któ­rzy mieli pro­blem ze spłatą dłu­gów, naj­czę­ściej znaj­do­wali ukryte rezerwy, kiedy przy stole nego­cja­cyj­nym poja­wiał się Aba­eze.
Nagle z obwi­słych ust dobyło się kaszl­nię­cie. John się wzdry­gnął. Potem roz­brzmiały kolejne i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jego sąsiad z łóżka obok odzy­skuje przy­tom­ność.
John roz­wa­żał, czy wezwać pie­lę­gniarkę, ale zawa­hał się, gdy Aba­eze otwo­rzył oczy i odwró­cił ku niemu twarz. Dopiero po kilku sekun­dach olbrzym zro­zu­miał, na kogo patrzy. Uśmiech­nął się słabo i powie­dział:
– Czyli jed­nak żyjesz.
John odwza­jem­nił uśmiech.
– Tak. I obaj wiemy, komu to zawdzię­czam.

 
Wesprzyj nas