Świat pokazany przez Marianę Enriquez w powieści “Nasza część nocy” to złożona mozaika prawdy i fikcji, argentyńskiej historii i zjawisk paranormalnych. Są w niej domy pełne tajemnic, okrucieństwo i sekciarskie marzenia o długowieczności. To duża dawka dobrej literatury autorstwa słusznie zyskującej szerokie uznanie argentyńskiej pisarki.


Przeskakując między latami siedemdziesiątymi, osiemdziesiątymi i dziewięćdziesiątymi XX wieku, autorka „Naszej części nocy” ukazuje świat cierpienia i niesprawiedliwości w Argentynie, gdzie rządy dyktatury wojskowej zebrały mordercze żniwo. Zaginięcia ludzi, terror fizyczny i psychiczny, jaki miał miejsce w tym kraju naprawdę, jest w powieści tłem dla historii Juana Petersona i jego syna Gaspara, związanych więzami rodzinnymi z lokalną sektą. Rodziny się nie wybiera, toteż ojciec i syn będą musieli stoczyć walkę o uwolnienie się spod jej wpływów. Czytelnik do ostatniej strony będzie oczekiwał w napięciu na rezultat tych zmagań.

Marianie Enriquez udało się w mistrzowski sposób przenieść do rzeczywistości latynoamerykańskiej wątki występujące dotąd przede wszystkim w literaturze anglosaskiej, bez wątpienia pobrzmiewają tu choćby echa Stephena Kinga (“It”). Z drugiej strony nie zabrakło w powieści motywów dobrze znanych w jej kręgu kulturowym i literackiej tradycji iberoamerykańskiego realizmu magicznego. Ta fuzja zaowocowała wyjątkowo udaną książką, w której przeplatają się elementy bardzo realistyczne, głęboko osadzone w nieodległej historii Argentyny, silnie odnoszące się do wydarzeń z życia społecznego i politycznego, z motywami pozazmysłowymi, ludowymi legendami i wiejską religijnością oraz działaniami członków sekty dążących do długowieczności. Realizm zwykłego życia zderza się – niczym u Kinga – z podskórną grozą, wzbudzając w czytelniku to znane z dobrych horrorów poczucie niejasnego zagrożenia i niepokoju. I nigdy nie wiadomo, czy niebezpieczeństwo objawi się pod postacią uzbrojonych po zęby żołnierzy, wywlekających mieszkańców nocą z domów czy może jednak jest to zło z zaświatów.

Autorka nie stroni od mocnych, mrocznych scen, które pozostają w pamięci przez długi czas.

Autorka nie stroni od mocnych, mrocznych scen, które pozostają w pamięci przez długi czas. Silne emocje i przeżycia bohaterów opisuje w sposób nie pozwalający przejść obok nich obojętnie. Napięcie, zdumienie, przerażenie, niechęć, gęsia skórka – niejednokrotnie pojawiają się u czytelnika w obliczu pokazywanego szaleństwa, przemocy i surowego zła. Jej obrazy są okrutne i brutalne, bohaterowie są zdesperowani i zmęczeni, skazani na ciemność, ale też skłonni do buntu i walki, w czym korzystają z tajemnych rytuałów, kultu świętych i popularnej magii ludowej. Przemoc w tej powieści stanowi nieodzowną część tych jej wątków, które oparte są o prawdziwe wydarzenia. Brutalne sceny będące ilustracją zła, jakiego dopuszczała się dyktatura wojskowa, przemycone w fikcyjnym utworze obrazy rzeczywistych zdarzeń, prowokują do refleksji nad wciąż powtarzającą się w dziejach świata historią ucisku i tyranii.

Mariana Enriquez pisze o współczesnej Argentynie – o nadużywaniu władzy, patologicznych relacjach rodzinnych, duchowości jako ucieczce od ponurej rzeczywistości, seksualności, pożądaniu i śmierci. Wykorzystuje do tego celu stare południowoamerykańskie mity i legendy, sięga do obrzędów i kultów starożytnych bogów, przywołuje duchy, media i mroczne domy. Powieść zapełnia rozległa galeria postaci – niejednoznacznych, miłych w obejściu a zarazem godnych pogardy, bynajmniej nie biało-czarnych, raczej prezentujących całą skalę szarości zachowań, motywów i emocji, to one w nieuporządkowanej chronologii opowiadają tę historię, przyczyniają się do ostatecznego ukształtowania układanki; połączonych wspólnym wątkiem. Ten brak chronologii i brak jasno wytyczonej głównej myśli przewodniej sprawia, że na początku nie jest czytelnikowi łatwo, wiele rzeczy trzeba rozszyfrowywać stopniowo, autorka nie spieszy się z tkaniem fabuły, buduje ją powoli, wymagając od odbiorcy większego niż przeciętnie zaangażowania. Jednak warto podjąć ten trud – świat Mariany Enriquez pochłania na długo – stylem, realizmem, magią i znakomicie literacko przetworzonymi analogiami do współczesnego świata. Nikodem Maraszkiewicz

Mariana Enriquez, Nasza część nocy, Przekład: Marta Jordan, Katarzyna Okrasko, Wydawnictwo Echa, Premiera: 19 maja 2021
 
 

Mariana Enriquez
Nasza część nocy
Przekład: Marta Jordan, Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo Echa
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Szpony żywego boga

sty­czeń 1981

Uwa­żam, że nie­śmier­tel­ność tra­cimy dla­tego, iż instynkt samo­za­cho­waw­czy nie postą­pił w swej ewo­lu­cji; roz­wój badań wska­zy­wałby na pierw­szą zasad­ni­czą myśl: utrzy­mać całe ciało przy życiu. Nale­ża­łoby tylko szu­kać spo­sobu utrwa­le­nia wszyst­kiego, co wiąże się z zacho­wa­niem świa­do­mo­ści.
Adolfo Bioy Casa­res, Wyna­la­zek Morela (przeł. Andrzej Nowak)

I cried, ‘Come out of the sha­dow, king of the nails of gold!’
W.B. Yeats, The Wan­de­rings of Oisin

Tyle świa­tła tego ranka i czy­ste niebo, zale­d­wie kilka bia­łych pla­mek na cie­płym błę­ki­cie, przy­po­mi­na­ją­cych bar­dziej smugi dymu niż chmury. Było już późno i musiał wyje­chać, i ten upalny dzień będzie iden­tyczny jak następny; jeśli spad­nie deszcz, znad rzeki napły­nie wil­goć, i jesz­cze ten przy­tła­cza­jący kli­mat Buenos Aires; ni­gdy nie zdoła opu­ścić mia­sta.
Juan bez popi­ja­nia połknął tabletkę, by zapo­biec bólowi głowy, któ­rego jesz­cze nie czuł, i wszedł do domu, żeby obu­dzić syna przy­kry­tego prze­ście­ra­dłem. Wyjeż­dżamy, powie­dział, deli­kat­nie nim potrzą­sa­jąc. Chło­piec obu­dził się natych­miast. Czy inne dzieci też spały snem tak płyt­kim, tak czuj­nie? Umyj buzię, powie­dział i deli­kat­nie wyjął mu śpioszki z oczu. Nie było czasu na śnia­da­nie, zje­dzą po dro­dze. Wziął torby przy­go­to­wane już wcze­śniej i przez chwilę zasta­na­wiał się, jaką książkę jesz­cze dopa­ko­wać; posta­no­wił dorzu­cić jesz­cze dwie. Spoj­rzał na leżące na stole bilety na samo­lot; wciąż jesz­cze ist­niała ta moż­li­wość. Mógł poło­żyć się do łóżka i zacze­kać na datę odlotu, za kilka dni. Żeby nie ulec leni­stwu, podarł bilety i wyrzu­cił je do śmieci. Dłu­gie włosy spra­wiały, że pociła mu się szyja; w słońcu to będzie nie­zno­śne. Nie miał czasu, żeby je obciąć, ale zaczął szu­kać noży­czek w kuchen­nych szu­fla­dach. Kiedy je zna­lazł, wrzu­cił do tej samej pla­sti­ko­wej torebki, w któ­rej miał tabletki, ciśnie­nio­mierz, strzy­kawkę i kilka ban­daży, pod­sta­wowe arty­kuły pierw­szej pomocy na podróż. Także sta­ran­nie naostrzony nóż i torbę z pro­chami, któ­rych zamie­rzał wresz­cie użyć. Zapa­ko­wał też puszkę z tle­nem, będzie jej potrze­bo­wał. W aucie pano­wał chłód, obi­cie sie­dzeń nie nagro­ma­dziło w nocy zbyt wiele cie­pła. Poło­żył na przed­nim sie­dze­niu pik­ni­kową lodówkę z lodem i dwoma syfo­nami wody sodo­wej. Syn będzie musiał podró­żo­wać na tyl­nym sie­dze­niu, cho­ciaż on sam wolałby mieć go z przodu, ale było to zabro­nione, a on nie mógł pozwo­lić sobie na żadne pro­blemy z poli­cją czy z woj­skiem, które bru­tal­nie strze­gły dróg. Samotny męż­czy­zna z synem mógł budzić podej­rze­nia. Reżim był nie­prze­wi­dy­walny, a Juanowi zale­żało na tym, żeby unik­nąć wszel­kich nie­po­ro­zu­mień.
Gaspar, zawo­łał, nie pod­no­sząc zbyt­nio głosu. Nie docze­kał się odpo­wie­dzi, więc wró­cił do domu po chłopca. Gaspar pró­bo­wał wła­śnie zawią­zać sznu­rówki teni­só­wek.
– Ale żeś wszystko poplą­tał – powie­dział i schy­lił się, żeby mu pomóc. Syn pła­kał, a ojciec nie potra­fił go pocie­szyć. Gaspar tęsk­nił za matką, ona robiła to wszystko instynk­tow­nie: obci­nała paznok­cie, przy­szy­wała guziki, myła go za uszami i pomię­dzy pal­cami stóp, pytała przed wyj­ściem, czy zro­bił siu­siu, poka­zy­wała, jak ele­gancko zawią­zać sznu­rówki. On też za nią tęsk­nił, ale tego ranka nie mógł zapła­kać z synem. Masz wszystko, czego potrze­bu­jesz?, zapy­tał. Ostrze­gam, że nie będziemy po nic wra­cać.
Od dawna nie pro­wa­dził samo­chodu przez tyle kilo­me­trów. Rosa­rio zawsze nale­gała, żeby sia­dał za kie­row­nicą raz w tygo­dniu, by nie wyjść z wprawy. Dla Juana auto było za małe, jak pra­wie wszystko: spodnie za krót­kie, koszule zbyt obci­słe, krze­sła nie­wy­godne. Upew­nił się, że mapa z Klubu Auto­mo­bi­lo­wego znaj­duje się w schowku, i ruszył.
– Jestem głodny – powie­dział Gaspar.
– Ja też, ale zatrzy­mamy się na śnia­da­nie w świet­nym miej­scu. Za chwilę, dobrze?
– Jeśli cze­goś nie zjem, zwy­mio­tuję.
– A mnie boli głowa, kiedy jestem głodny. Wytrzy­maj. To tylko chwilka. Nie wyglą­daj przez okno, bo jesz­cze bar­dziej zakręci ci się w gło­wie.
Sam czuł się gorzej, niż chciał przy­znać. Palce rąk mu drę­twiały, roz­po­zna­wał w piersi aryt­miczne ude­rze­nia serca. Wsu­nął na nos ciemne oku­lary i popro­sił Gaspara, by opo­wie­dział mu bajkę, którą czy­tał wie­czo­rem. Miał dopiero sześć lat, ale czy­tał już płyn­nie.
– Nie pamię­tam.
– Na pewno pamię­tasz. Ja też jestem w kiep­skim humo­rze. Spró­bu­jemy jakoś razem się z tym upo­rać, czy przez całą drogę będziemy mieć miny jak sra­jące koty?
Gaspar roze­śmiał się na wspo­mnie­nie o sra­ją­cych kotach. Potem opo­wie­dział o kró­lo­wej dżun­gli, która śpie­wała, prze­cha­dza­jąc się pomię­dzy drze­wami, i wszy­scy lubili jej słu­chać. Pew­nego dnia nade­szli żoł­nie­rze, a ona prze­stała śpie­wać i stała się wojow­niczką. Schwy­tali ją, spę­dziła noc w zamknię­ciu; żeby uciec, musiała zabić pil­nu­ją­cego jej straż­nika. Nikt nie chciał uwie­rzyć, że miała siłę go zabić, bo była bar­dzo wątła, dla­tego uznali ją za cza­row­nicę i spa­lili; przy­wią­zali ją do drzewa, pod które pod­ło­żyli ogień. Ale rano zamiast ciała zna­leźli czer­wony kwiat.
– Drzewo o czer­wo­nych kwia­tach.
– Tak, drzewo.
– Podo­bała ci się ta histo­ria?
– Nie wiem, bałem się jej.
– Drzewo nazywa się kora­lo­drzew koguci grze­bień. Tu nie rośnie ich zbyt wiele, ale nie­długo ci je pokażę. Nie­da­leko domu two­ich dziad­ków jest ich mnó­stwo.
W lusterku wstecz­nym zoba­czył, że Gaspar unosi brwi.
– Jak to mnó­stwo?
– To legenda, tłu­ma­czy­łem ci już, co to jest legenda.
– Więc ta dziew­czyna nie ist­nieje?
– Nazy­wała się Anahí. Być może ist­niała, ale tę histo­rię o kwia­tach opo­wiada się po to, by o niej pamię­tać, a nie dla­tego, że wyda­rzyła się naprawdę.
– Więc to się stało naprawdę czy nie?
– I tak, i nie. Obie rze­czy naraz.
Lubił patrzeć, jak Gaspar robi się poważny, a nawet zły, jak zagryza kąciki ust, jak otwiera i zamyka pięść.
– Teraz też pali się cza­row­nice?
– Nie, teraz się ich nie pali. Poza tym nie ma już zbyt wielu cza­row­nic.
Łatwo było wyje­chać z mia­sta w nie­dzielny stycz­niowy pora­nek. Zosta­wili za sobą budynki wcze­śniej, niż się spo­dzie­wał. I niskie baraki z bla­chy w dziel­ni­cach nędzy. I nagle uka­zały się drzewa za mia­stem i pola. Gaspar już spał, a słońce grzało Juana w ramię, jakby był zwy­kłym ojcem na week­en­do­wej wycieczce. Ale nie był zwy­kłym ojcem, inni cza­sem domy­ślali się tego, kiedy patrzyli mu w oczy, kiedy roz­ma­wiali z nim przez chwilę, w jakiś spo­sób wyczu­wali nie­bez­pie­czeń­stwo; nie mógł ukry­wać, kim jest, przy­naj­mniej nie­zbyt długo.
Zapar­ko­wał przed barem rekla­mu­ją­cym gorącą cze­ko­ladę i droż­dżowe roga­liki. Zjemy śnia­da­nie, powie­dział do Gaspara, który obu­dził się natych­miast i prze­tarł nie­bie­skie oczy, wiel­kie, nieco zagu­bione.
Kobieta, która czy­ściła sto­liki, z całą pew­no­ścią wyglą­dała na wła­ści­cielkę baru, poza tym spra­wiała wra­że­nie miłej i skłon­nej do plo­tek. Obrzu­ciła ich zacie­ka­wio­nym spoj­rze­niem, kiedy usie­dli z dala od okna, przy lodówce. Chło­piec z samo­cho­dzi­kiem z kolek­cji i jego ojciec wysoki na dwa metry, z wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona. Prze­tarła ich sto­lik ścierką i zapi­sała zamó­wie­nie w note­siku, jakby bar był pełny. Gaspar zamó­wił cze­ko­ladę i droż­dżówki z masą kaj­ma­kową, Juan szklankę wody i kanapkę z serem. Zdjął ciemne oku­lary i się­gnął po leżącą na stole gazetę, cho­ciaż wie­dział, że ważne wia­do­mo­ści ni­gdy nie uka­zują się w pra­sie. Nie pisano nic o taj­nych cen­trach zatrzy­mań ani o noc­nych star­ciach, porwa­niach, ani ode­bra­nych dzie­ciach. Tylko kro­niki o roz­gry­wa­nych w Uru­gwaju mistrzo­stwach Ame­ryki Łaciń­skiej, które go nie inte­re­so­wały. Uda­wa­nie nor­mal­no­ści cza­sami przy­cho­dziło mu z tru­dem, kiedy nie był skon­cen­tro­wany, kiedy był tak bez­brzeż­nie smutny i zmar­twiony. Poprzed­niej nocy pró­bo­wał jesz­cze raz skon­tak­to­wać się z Rosa­rio. Nie potra­fił. Nie było jej ni­gdzie, nie mógł jej poczuć, ode­szła w spo­sób, któ­rego abso­lut­nie nie potra­fił zro­zu­mieć ani się z nim pogo­dzić.
– Ale upał – powie­dział Gaspar.
Chło­pak pocił się, miał wil­gotne włosy i czer­wone policzki. Juan dotknął jego ple­ców. Miał mokrą koszulkę.
– Pocze­kaj tu na mnie – powie­dział i poszedł do samo­chodu po nową. Potem zapro­wa­dził chłopca do łazienki, zmo­czył mu głowę, otarł pot, wło­żył świeżą koszulkę, która tro­chę pach­niała ben­zyną.
Kiedy wró­cili do stołu, cze­kały na nich śnia­da­nie i kobieta; Juan popro­sił o szklankę wody dla Gaspara.
– Nie­da­leko jest świetny kem­ping, jeśli chcie­li­by­ście ochło­dzić się w rzece.
– Dzię­ku­jemy, ale nie mamy czasu – odparł Juan, siląc się na uprzejmy ton. Roz­piął sobie kilka guzi­ków koszuli.
– Podró­żu­je­cie sami? Jakie wiel­kie oczy ma ten mały! Jak masz na imię?
Juan miał ochotę powie­dzieć, nie odpo­wia­daj jej synu, jedzmy, a ja uci­szę ją na zawsze, ale Gaspar zdra­dził już kobie­cie swoje imię, ona zaś, ośmie­lona, zapy­tała fał­szy­wym sło­dziut­kim gło­sem:
– A twoja mamu­sia?
Juan poczuł ból chłopca w całym swoim ciele. Był to ból pier­wotny, nie­moż­liwy do wyra­że­nia sło­wami; gwał­towny i przy­pra­wia­jący o zawrót głowy. Musiał kur­czowo chwy­cić się stołu, żeby uwol­nić się od syna i tego bólu. Gaspar nie mógł odpo­wie­dzieć i patrzył na niego, jakby pro­sił o pomoc. Zjadł zale­d­wie pół droż­dżówki. Juan będzie musiał go nauczyć nie chwy­tać się w ten spo­sób, ani jego, ani nikogo innego.
– Prze­pra­szam – Juan sta­rał się zacho­wać pano­wa­nie nad sobą, ale ton jego głosu zabrzmiał groź­nie – ale co to, kurwa, panią obcho­dzi?
– Chcia­łam tylko poroz­ma­wiać, nic wię­cej – odrze­kła ura­żona.
– Wspa­niale. Obraża się pani, bo nie chcemy bawić pani durną roz­mową, pro­szę sobie wyobra­zić, że pani kre­tyń­ska nie­dy­skre­cja, wty­ka­nie nosa w nie swoje sprawy są dla nas bole­sne. Naprawdę chce pani wie­dzieć? Moja żona zgi­nęła trzy mie­siące temu potrą­cona przez auto­bus, który prze­cią­gnął ją przez dwie prze­cznice.
– Bar­dzo mi przy­kro.
– Nie, nie jest pani przy­kro, bo nie znała jej pani, tak samo, jak nie zna pani nas.
Kobieta chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale ode­szła pra­wie z pła­czem. Gaspar wciąż patrzył na ojca, ale oczy miał suche. Był tro­chę wystra­szony.
– Nic się nie stało. Skończ śnia­da­nie.
Juan sku­bał swoją kanapkę z serem; nie był głodny, ale nie mógł brać leków na pusty żołą­dek. Kobieta wró­ciła z prze­pra­sza­jącą miną, wycią­ga­jąc przed sie­bie ramiona. Nio­sła dwa soki poma­rań­czowe. Na koszt firmy, powie­działa i popro­siła o wyba­cze­nie. Nie wyobra­ża­łam sobie takiej tra­ge­dii. Gaspar bawił się kolo­ro­wym małym samo­cho­dem z otwie­ra­nymi drzwicz­kami i bagaż­ni­kiem, pre­zen­tem, który stry­jek Luis przy­słał mu z Bra­zy­lii. Juan kazał Gaspa­rowi skoń­czyć cze­ko­ladę i wstał, żeby zapła­cić przy kon­tu­arze. Kobieta wciąż prze­pra­szała, a Juanowi skoń­czyła się cier­pli­wość. Kiedy wycią­gnęła rękę, żeby przy­jąć pie­nią­dze, zła­pał ją za nad­gar­stek. Pra­gnął wysłać jej znak, od któ­rego by osza­lała, wbiła sobie do głowy, że powinna obe­drzeć ze skóry stopy swo­jego wnuka albo ugo­to­wać psa w sosie wła­snym. Powstrzy­mał się. Nie chciał się zmę­czyć. Utrzy­my­wa­nie tej podróży z synem w tajem­nicy wykoń­czyło go i na pewno nie pozo­sta­nie bez kon­se­kwen­cji. Zosta­wił więc kobietę w spo­koju.
Gaspar cze­kał na niego przy drzwiach, wło­żył ciemne oku­lary Juana. Ten chciał mu je zabrać, ale chło­piec uciekł mu ze śmie­chem. Juan zła­pał go przy samo­cho­dzie i pod­niósł do góry: Gaspar był lekki i długi, ale nie będzie taki wysoki jak ojciec. Posta­no­wił, że poszu­kają jakie­goś miej­sca na obiad, zanim wyru­szą w dal­szą drogę do Entre Ríos.
Dzień oka­zał się wyczer­pu­jący, pomimo że podróż upły­nęła cał­ko­wi­cie nor­mal­nie: ruch był nie­wielki, zje­dli pyszny obiad w przy­droż­nym grillu, a potem ucięli sobie drzemkę w cie­niu drzew; od rzeki powie­wało chłod­nym wia­trem. Wła­ści­ciel grilla też ich zaga­dy­wał i był cie­kaw­ski, ale nie zapy­tał o żonę, Juan poroz­ma­wiał z nim, popi­ja­jąc wino. Poczuł się źle po drzemce i czuł się tak przez całą drogę do Esqu­iny; upał był nie­zno­śny. Ale teraz, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić recep­cjo­ni­ście, że potrze­buje mał­żeń­skiego łóżka dla sie­bie i poje­dyn­czego dla syna, a cena nie ma zna­cze­nia, zdał sobie sprawę z tego, że być może będzie potrze­bo­wał pomocy. Zapła­cił z góry i pozwo­lił, żeby ktoś zajął się wnie­sie­niem jego toreb. W pokoju włą­czył tele­wi­zor, żeby zająć czymś Gaspara, i wycią­gnął się na łóżku. Wie­dział, jak inter­pre­to­wać to, co się dzieje; aryt­mia wymknęła się spod kon­troli, sły­szał świst, ten odgłos wysiłku, mdło­ści osza­la­łych zasta­wek, bolało go w piersi, z tru­dem oddy­chał.
– Gaspar, podaj mi torbę – popro­sił.
Wyjął z niej ciśnie­nio­mierz i prze­ko­nał się, że ma niskie ciśnie­nie; to dobrze. Poło­żył się na ukos, tylko w ten spo­sób stopy nie wysta­wały mu poza mate­rac, i zanim połknął tabletki i spró­bo­wał odpo­cząć, naj­le­piej zasnąć, wyrwał kartkę z notat­nika (z nadru­kiem „Hotel Panambí, Esqu­ina”), który leżał dla gości na noc­nym sto­liku, i zapi­sał numer tele­fonu.
– Synu, posłu­chaj mnie uważ­nie. Jeśli się nie obu­dzę, zadzwoń pod ten numer.
Gaspar otwo­rzył sze­roko oczy, a potem skrzy­wił się, wydął usta w pod­kówkę.
– Nie płacz. To tylko na wypa­dek, gdy­bym się nie obu­dził, ale prze­cież się obu­dzę, okej?
Poczuł, jak serce mu ska­cze, jakby doda­wał gazu, zmie­nia­jąc bieg. Czy uda mu się zasnąć? Przy­ło­żył palce do szyi. Sto sie­dem­dzie­siąt, może wię­cej. Ni­gdy nie miał tak wiel­kiej ochoty, żeby umrzeć, jak teraz, w tym pokoju hote­lo­wym na pro­win­cji, i ni­gdy tak bar­dzo się nie bał zosta­wić syna samego.
– To tele­fon do stryjka Luisa. Musisz wykrę­cić naj­pierw dzie­wiątkę, a kiedy usły­szysz sygnał, wybierz numer. Jeśli się nie obu­dzę, potrzą­śnij mną. A jeśli potrzą­śniesz mną i wciąż się nie obu­dzę, zadzwo­nisz do niego. Naj­pierw zawia­do­misz jego, a potem pana na dole, w recep­cji. Rozu­miesz?
Gaspar powie­dział, że tak, i ści­ska­jąc kartkę z nume­rem w dłoni, poło­żył się przy nim, bli­sko, ale wystar­cza­jąco daleko, żeby mu nie prze­szka­dzać.
Juan obu­dził się spo­cony ze snu bez snów. Była już noc, w pokoju paliło się słabe świa­tło; Gaspar włą­czył nocną lampkę i czy­tał. Juan patrzył na niego, nie rusza­jąc się z miej­sca: chło­piec wyjął z torby książkę i cze­kał, miał obok sie­bie na poduszce kartkę z nume­rem tele­fonu. Gaspar, zawo­łał go, a chło­piec zare­ago­wał spo­koj­nie, odło­żył książkę, pod­szedł na czwo­ra­kach, zapy­tał, czy czuje się lepiej; jak doro­sły, jak wiele razy pytali go doro­śli, któ­rzy się nim opie­ko­wali. Juan usiadł i zacze­kał minutę z odpo­wie­dzią. Serce wró­ciło do nor­mal­nego rytmu albo rytmu nor­mal­nego dla niego. Nie był zde­ner­wo­wany, nie było mu słabo. Czuję się dobrze, powie­dział, posa­dził sobie Gaspara na nogach i objął go, gła­dząc ciemne włosy syna.
– Która jest godzina?
Gaspar poka­zał mu zegar.
– Znasz się już na zegarku. Powiedz mi.
– Wpół do pierw­szej.
W tej miej­sco­wo­ści nie znajdą o tej porze nic otwar­tego, żeby zjeść kola­cję. Mógł oczy­wi­ście pójść do cen­trum, wejść do jakie­goś sklepu czy zamknię­tej restau­ra­cji i wziąć sobie wszystko, co było mu potrzebne, otwar­cie drzwi było bar­dzo pro­ste. Ale jeśli ktoś by go zoba­czył, musiałby upo­rać się z tym świad­kiem. A każdy taki drobny czyn mógł się zmie­nić w długi i wyczer­pu­jący łań­cuch śla­dów, które trzeba zma­zać, wspo­mnień, które należy znisz­czyć. Nauczono go tego już wiele lat temu: naj­le­piej żyć naj­nor­mal­niej, jak to moż­liwe. Mógł zro­bić rze­czy dla innych nie­osią­galne. Jed­nak każda zdo­bycz, każdy wysi­łek woli, żeby zdo­być to, czego pra­gnął, miały swoją cenę. W kwe­stiach mało waż­nych nie warto było jej pła­cić. Teraz powi­nien prze­ko­nać noc­nego por­tiera, żeby przy­go­to­wał im coś do jedze­nia. Nie czuł głodu, Gaspar pew­nie też nie, cho­ciaż nie jadł pod­wie­czorku, a on zapo­mniał wyjąć wodę sodową z samo­chodu, powi­nien się zacho­wy­wać jak ojciec.
Przed wyj­ściem z pokoju musiał się jed­nak wyką­pać, bo śmier­dział. I może pod­ciąć sobie włosy. Gaspar też potrze­bo­wał kąpieli, może nie tak pil­nie. Wstał z łóżka, wciąż trzy­ma­jąc Gaspara na rękach, i zaniósł go pod prysz­nic. Odkrę­cił kurek z cie­płą wodą, odcze­kał chwilę i upew­nił się, że jest tak, jak podej­rze­wał.
– Nie wyką­pię się w zim­nej – oświad­czył Gaspar.
– Prze­cież jest gorąco. Nie? No dobrze, potem umyję cię ręcz­ni­kiem.
Juan wszedł pod prysz­nic, sły­szał, że Gaspar, usiadł­szy na pokry­wie ubi­ka­cji, mówi do niego, opo­wia­dał o tym, co czy­tał i co zoba­czył z hote­lo­wego okna, ale Juan go nie słu­chał. Prysz­nic był za nisko, musiał się schy­lić, żeby umyć głowę, ale przy­naj­mniej hotel zapew­niał szam­pon i mydło. Z bio­drami prze­pa­sa­nymi ręcz­ni­kiem sta­nął przed lustrem: mokre włosy się­gały za ramiona, pod oczami miał sińce.
– Przy­nieś mi nożyczki, są w mniej­szej tor­bie.
– Mogę cię ostrzyc? Tylko tro­chę.
– Nie.
Juan zapa­trzył się we wła­sne odbi­cie, sze­ro­kie ramiona, ciemna bli­zna prze­ci­na­jąca pierś, opa­rze­nie na ramie­niu. Rosa­rio zawsze obci­nała mu włosy. Wiele razy też go goliła. Przy­po­mniał sobie jej duże okrą­głe kol­czyki, ni­gdy ich nie zdej­mo­wała, cza­sem nawet do snu. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś się roz­pła­kała, przy­kuc­nąw­szy nago na pod­ło­dze w łazience, bo przy­tyła w ciąży. Jak krzy­żo­wała ręce, kiedy usły­szała coś, co wyda­wało się jej głu­potą. Pamię­tał, jak krzy­czała na niego na ulicy, wście­kła; była taka silna, kiedy waliła go pię­ściami pod­czas awan­tur. Ilu rze­czy nie umiał zro­bić sam, ilu zapo­mniał, ile umiała zro­bić tylko ona? Roz­cze­sał włosy grze­bie­niem, ciął tak dobrze, jak umiał. Zosta­wił sobie dłuż­szy kosmyk z przodu, potem wysu­szył włosy, żeby spraw­dzić, czy nie wyszło tra­gicz­nie. Rezul­tat wydał mu się przy­zwo­ity. Miał tro­chę zaro­stu na policz­kach, ale nie rzu­cał się w oczy, bo był bar­dzo blady. Wrzu­cił obcięte włosy, które zebrał na chu­s­teczce, do klo­zetu.
– Chodź, zoba­czymy, czy uda nam się zna­leźć coś do jedze­nia.
W hote­lo­wym kory­ta­rzu było ciemno i pach­niało wil­go­cią. Przy­dzie­lony im pokój znaj­do­wał się tuż przy scho­dach. Juan prze­pu­ścił Gaspara przo­dem, ale chło­piec, zamiast od razu zejść na dół, popę­dził kory­ta­rzem. Z początku Juan myślał, że bie­gnie do windy. Ale po chwili uświa­do­mił sobie, że Gaspar widzi to samo co on, cho­ciaż reago­wał zupeł­nie ina­czej, zamiast tego uni­kać – Juan był przy­zwy­cza­jony do tych zjaw i nie zwra­cał na nie uwagi – idzie na spo­tka­nie, zain­try­go­wany. To, co kryło się na końcu kory­ta­rza, było wystra­szone i nie sta­no­wiło nie­bez­pie­czeń­stwa, ale było bar­dzo stare i jak wszystko, co dawne, żar­łoczne i nie­szczę­śliwe, i zawistne.
Pierw­szy raz syn coś wyczu­wał, przy­naj­mniej w jego obec­no­ści. Cze­kał, aż to się wyda­rzy, Rosa­rio była pewna, że sta­nie się tak już nie­długo, a zwy­kle mie­wała rację, ale teraz był już pewien, że Gaspar odzie­dzi­czył tę zdol­ność, co pogrą­żyło go w smutku, ści­snęło za gar­dło. Ni­gdy nie robił sobie zbyt­nich nadziei, że syn będzie nor­malny, ale tu, na tym kory­ta­rzu, ulot­niły się one cał­ko­wi­cie, i Juan poczuł żałość jak łań­cuch zaci­ska­jący się na szyi. Dzie­dziczną klą­twę. Sta­rał się uda­wać spo­kój.
– Gaspar – powie­dział, nie pod­no­sząc głosu. – Idziemy tędy. Po scho­dach.
Chło­piec odwró­cił się i spoj­rzał na niego zdez­o­rien­to­wany, jakby obu­dził się w obcym pokoju ze snu trwa­ją­cego wiele dni. To spoj­rze­nie trwało zale­d­wie sekundę, ale Juan je roz­po­znał. Musiał nauczyć go zamy­kać się na ten dry­fu­jący w powie­trzu świat, te lep­kie tunele, jeziora, zro­zu­mieć, jak ich uni­kać. I musiał zacząć prędko, bo pamię­tał prze­ra­że­nie z wła­snego dzie­ciń­stwa. A Gaspar nie powi­nien prze­ży­wać tego samego.
Mój syn uro­dzi się ślepy, powta­rzała zjawa na końcu kory­ta­rza, była łysa i ubrana w nie­bie­ską sukienkę. Gaspar jej nie sły­szał, cho­ciaż moż­liwe, że ją zoba­czył. O niej mówił wcze­śniej w łazience – o kobie­cie sie­dzą­cej na placu przed hote­lem, która spo­glą­dała w okno z otwar­tymi ustami. Juan nie zwró­cił wtedy na to uwagi, bo syn nie mówił o niej z lękiem, co było dobre. Chło­piec intu­icyj­nie miał rację, nie było się czego bać, ta kobieta była led­wie echem. Teraz było wiele takich ech. Jak zwy­kle, kiedy odby­wały się masowe mor­der­stwa; efekt podobny do krzyku w jaskini, trwał, póki czas nie poło­żył mu kresu. Do tego kresu było jesz­cze daleko, nie­spo­kojni zmarli prze­miesz­czali się szybko, chcieli być widziani. The dead tra­vel fast, pomy­ślał.
Zeszli po scho­dach po cichu, żeby nie zbu­dzić innych gości. Kobieta, naj­pew­niej jedna z wła­ści­cie­lek hotelu, prze­glą­dała w recep­cji cza­so­pi­smo. Unio­sła głowę na ich widok i wstała; szyb­kim gestem popra­wiła bluzkę i włosy, tro­chę roz­czo­chrane.
– Dobry wie­czór – powie­działa. – Mogę wam w czymś pomóc?
Juan pod­szedł do kon­tu­aru i oparł dłoń na książce tele­fo­nicz­nej, która leżała otwarta pod lampką.
– Dobry wie­czór. Czy może przy­pad­kiem można gdzieś jesz­cze coś zjeść?
Kobieta prze­krzy­wiła głowę.
– Być może uda­łoby się w grillu w klu­bie rybaka, ale pozwól­cie, że zadzwo­nię i zapy­tam, bo to spory kawa­łek stąd.
Spory kawa­łek, pomy­ślał Juan, nie­moż­liwe, w tej małej miej­sco­wo­ści nic nie mogło być daleko. Ściany recep­cji do połowy wyło­żono boaze­rią, pod­łoga była obita pla­sti­kową wykła­dziną, klu­cze wisiały na tablicy. Gaspar pod­szedł do nie­wiel­kiego akwa­rium i pal­cem śle­dził pły­wa­jącą rybkę. Nikt nie odbiera, oznaj­miła kobieta po dłu­giej chwili wisze­nia na tele­fo­nie. No trudno, pój­dziemy spać bez kola­cji. Juan uśmiech­nął się i zauwa­żył, że kobieta – młoda, około czter­dziestki, ale spra­wiała wra­że­nie star­szej w smut­nym świe­tle pogrą­żo­nego w ciszy hotelu – obser­wuje go uważ­nie i wcale tego nie ukrywa. Zaspa­łem, wyja­śnił Juan. Podróż z Buenos Aires jest długa i byłem zmę­czony.
Na zewnątrz abso­lutna cisza. Zauwa­żył nie­bie­skie świa­tła radio­wozu, ale pra­wie nie usły­szał sil­nika. Nawet tę miej­sco­wość patro­lo­wali?
– Prze­pra­szam za nie­dy­skre­cję – powie­działa, wycho­dząc zza blatu recep­cji. Wachlo­wała się, mimo że pra­co­wał wia­trak. – Jeste­ście w pokoju dwie­ście jeden? Mój pra­cow­nik powie­dział, że miał dziś wra­że­nie, że gość z tego pokoju nie czuje się naj­le­piej. Mar­twi­li­śmy się, ale nie sły­sze­li­śmy żad­nych odgło­sów ani nie zadzwo­nił pan na recep­cję, więc nie chcie­li­śmy nie­po­koić.
– A skąd pani wie, że to ja jestem gościem z pokoju dwie­ście jeden?
– Bo mój pra­cow­nik wspo­mniał, że to wysoki jasno­włosy męż­czy­zna z dziec­kiem.
– Dzię­kuję za tro­skę, pro­szę pani. Teraz czuję się znacz­nie lepiej, musia­łem odpo­cząć. Pół roku temu mia­łem ope­ra­cję, cza­sem wydaje mi się, że jestem już zupeł­nie zdrowy, i prze­sa­dzam z wysił­kiem.
I z roz­my­słem, teatral­nym gestem Juan oparł jedną dłoń na koszuli roz­pię­tej do połowy piersi, żeby poka­zać wyraź­nie ogromną bli­znę.
– No dobrze – powie­działa kobieta. – Zro­bię wam coś, choćby kanapki. Chło­piec lubi spa­ghetti? Pod­grze­jemy je w kąpieli wod­nej z odro­biną masła i gotowe.
– Co to jest spa­ghetti? – zapy­tał Gaspar, który prze­stał się inte­re­so­wać akwa­rium.
– Takie dłu­gie klu­seczki, słonko – wyja­śniła kobieta i uklę­kła przed nim. Z maseł­kiem i ser­kiem?
– Tak. I też z sosi­kiem.
– Zoba­czymy, co da się zro­bić.
– Mogę popa­trzeć, jak pani gotuje?
– Lubi goto­wać – powie­dział Juan i wzru­szył ramio­nami, żeby dać wyraz swo­jemu zdzi­wie­niu.
Godzinę póź­niej Gaspar umiał już uży­wać otwie­ra­cza do kon­serw; obaj zje­dli maka­ron, tro­chę poskle­jany, z pysz­nym sosem i napili się wody z lodem, a kobieta towa­rzy­szyła im, popi­ja­jąc słod­kie wino i paląc papie­rosy. Kiedy skoń­czyli, Juan zapro­po­no­wał, że zmyje naczy­nia, żeby kobieta mogła wró­cić do recep­cji, a ona się zgo­dziła; na odchod­nym życzyła mu szyb­kiego powrotu do zdro­wia. Gaspar poma­gał powy­cie­rać tale­rze, ale naj­pierw podzię­ko­wał, z ustami wciąż umo­ru­sa­nymi sosem, a ona cmok­nęła go w poli­czek.
Nie chciał wejść do pokoju: sta­nął w drzwiach jak wryty, oczy mu lśniły, wyda­wał się prze­stra­szony.
– Tato, tam jest jakaś pani – powie­dział. Juan zamru­gał, żeby ją zoba­czyć i poczuć; to była ta sama kobieta co w kory­ta­rzu, widocz­nie krą­żyła po hotelu.
– Nie patrz na nią. – Ujął twarz Gaspara w dło­nie, były tak wiel­kie, że pra­wie ota­czały mu głowę. – Spójrz na mnie.
Potem usiadł na pod­ło­dze i zapa­lił lampkę nocną. Na szczę­ście Gaspar nie sły­szał, co mówiła. Zawsze lepiej tylko widzieć. Juan przy­słu­chi­wał się jej przez minutę, z czy­stej cie­ka­wo­ści. Ta sama stara, samotna, roz­pacz­liwa śpiewka śmierci, echo śmierci. Potem ogłuchł na ten głos, ale jej nie wyrzu­cił, musiał nauczyć tego syna, i to szybko. Juan nie chciał, by bał się ani minutę dłu­żej.
– Posłu­chaj mnie teraz uważ­nie.
– Kto to jest, tatu­siu?
– Nikt. To tylko wspo­mnie­nie.
Poło­żył mu dłoń poni­żej mostka i poczuł serce swo­jego syna, szyb­kie, silne, zdrowe. Z zazdro­ści zaschło mu w ustach.
– Zamknij oczy. Czu­jesz moją dłoń?
– Tak.
– Czego doty­kam?
– Brzu­cha.
– A teraz?
Poło­żył dwa palce dru­giej ręki na kręgu znaj­du­ją­cym się za żołąd­kiem.
– Ple­ców.
– Nie, nie ple­ców.
– Krę­go­słupa.
– No wła­śnie. Teraz musisz pomy­śleć o tym, co znaj­duje się mię­dzy moimi dłońmi, jak wtedy, kiedy boli cię głowa i opo­wia­dasz mi, że wydaje ci się, że coś sie­dzi tam w środku. Dobrze, pomyśl o tym, co tam jest.
Gaspar zaci­snął powieki i zagryzł dolną wargę.
– Już.
– Dobrze. A teraz powiedz tej pani, żeby sobie poszła. Nie mów tego gło­śno. Możesz powie­dzieć po cichu, jeśli chcesz, ale ważne, żeby prze­mó­wiła ta część, którą trzy­mam w dło­niach. Rozu­miesz? To ważne.
To mogło zająć nawet całą noc, i Juan o tym wie­dział.
– Powie­dzia­łem jej.
Juan spoj­rzał na kobietę, która stała wciąż obok łóżka, była w ciąży, z otwar­tymi oczami, wciąż pew­nie mówiąc o swoim pierw­szym dziecku, w oczach miała pustkę.
– Jesz­cze raz. Jakby twój głos dobie­gał stam­tąd, jak­byś miał w środku usta.
– Mam powie­dzieć to na głos?
O co w ogóle pytał? Ale tak poważna wąt­pli­wość wyma­gała odpo­wie­dzi.
– Tak, dzi­siaj tak.
Obraz kobiety powoli się ulot­nił jak roz­pra­sza­jący się dym. Powie­trze w pokoju oczy­ściło się, jakby ktoś otwo­rzył okna. Świa­tło lampki noc­nej stało się jaśniej­sze.
– Bar­dzo dobrze, Gaspa­rze, bar­dzo dobrze.
Chło­piec rozej­rzał się po całym pokoju, szu­ka­jąc kobiety, która ode­szła. Był poważny.
– Już nie wróci?
– Jeśli wróci, zro­bisz to samo co przed chwilą.
Gaspar się trząsł, tro­chę z wysiłku, tro­chę ze stra­chu. Juan przy­po­mniał sobie, jak pierw­szy raz odpę­dzał bez­cie­le­snego: chłopcu przy­szło to rów­nie łatwo, może nawet jesz­cze łatwiej, zwa­żyw­szy na sytu­ację. Oby był to koniec odzie­dzi­czo­nych przez Gaspara talen­tów. Oby ni­gdy nie nawią­zał takiego rodzaju kon­taktu, do jakiego on sam był zdolny. Rosa­rio była pewna, że syn odzie­dzi­czy jego umie­jęt­no­ści. Nagle jej wspo­mnie­nie stało się tak żywe, jakby dotknął nie­chcący jakie­goś owada w mroku: Rosa­rio upar­cie sie­działa na łóżku, w swo­ich bia­łych sze­ro­kich spodniach z bawełny, z wło­sami zwią­za­nymi wysoko w koń­ski ogon. Gaspar odzie­dzi­czy wszystko, wszystko, co tak bar­dzo mu cią­żyło. Poczuł gorąco w oczach.
– Teraz znów pójdę spać, bo nie­długo muszę usiąść za kie­row­nicą.
– Chcę spać z tobą.
– Nie bój się. Idź do łóżka. Jeśli nie będziesz mógł zasnąć, poczy­taj książkę. Świa­tło mi nie prze­szka­dza.
Ale Gaspar nie chciał czy­tać. Poło­żył się na ple­cach i cze­kał, aż zmo­rzy go sen, wyka­zu­jąc się dys­cy­pliną nie­ty­pową dla swo­jego wieku. Nie zasło­nił żalu­zji, więc skąpe świa­tło z ulicy wpa­dało do pokoju, a gałę­zie drzew rzu­cały cie­nie na ściany. Juan zacze­kał, aż oddech Gaspara zacznie wska­zy­wać na to, że chło­piec zasnął, i wtedy zbli­żył się do niego: roz­chy­lone usta, małe zęby mleczne, pot skle­ja­jący włosy na czole.
Mógł zro­bić to we wła­snym łóżku, sie­dząc obok. Nie chciał jed­nak, żeby chło­piec obu­dził się i to zoba­czył. Łazienka była rów­nie dobrym miej­scem. Nie potrze­bo­wał wiele: wystar­czyła cisza, pukiel wło­sów Rosa­rio, jakieś ostre narzę­dzie i pro­chy.
Sie­dząc na zim­nych kafel­kach, owi­nął wokół pal­ców kosmyk wło­sów Rosa­rio, który woził ze sobą w spe­cjal­nym puz­derku. Obie­ca­łaś, powie­dział jej cichym gło­sem. I była to poważna obiet­nica, przy­pie­czę­to­wana ranami i krwią, a nie sen­ty­men­tal­nymi sło­wami.
Wyjął z pla­sti­ko­wej torebki garść pro­chów i roz­sy­pał przed sobą na pod­ło­dze, two­rząc znak pół­nocy. Od śmierci Rosa­rio robił to każ­dej nocy, a rezul­tat był iden­tyczny – cisza. Pusty­nia zim­nego pia­sku i mętne gwiazdy. Wymy­ślił też bar­dziej pod­sta­wowe metody i efekt był zawsze taki sam – wiatr nad pustką.
Powtó­rzył słowa, pogła­skał kosmyk wło­sów, przy­wo­łał ją zaka­żo­nym języ­kiem, któ­rego nale­żało uży­wać pod­czas rytu­ału pro­chów. Z zamknię­tymi oczami zoba­czył pokoje i puste kąty, zga­szone ogni­ska, porzu­cone ubra­nia, suche rzeki, ale błą­kał się dalej, aż w końcu wró­cił do hote­lo­wej łazienki, ciszy i dale­kiego odde­chu syna, i znów ją przy­wo­łał. Ani muśnię­cia, drże­nia, ułudy, pod­stęp­nej mary. Nie przy­cho­dziła, nie mógł do niej dotrzeć, od śmierci żony nie udało mu się natra­fić na naj­mniej­szy ślad jej obec­no­ści.

 
Wesprzyj nas