Świat biznesu potrafi być bezwzględny, ale czy nawet najostrzejsza konkurencja może przybrać formę porachunków mafijnych, w których wszystkie chwyty są dozwolone?


ZnamięOlgierd Hurka, wychodząc od zagadkowego zniknięcia partnerki biznesowej głównego bohatera, wprowadza czytelnika w środowisko ludzi gotowych dla pieniędzy i sukcesu zrobić dosłownie wszystko. Fabuła jego powieści jest pretekstem do pokazania skomplikowanych relacji międzyludzkich oraz wpływu wstrząsających przeżyć na psychikę i zachowanie.

Joanna Szymalak, prawniczka renomowanej kancelarii, pewnego dnia nie pojawia się w pracy – znika bez śladu. Prowadzone przez policję śledztwo nie daje rezultatów.

Tymczasem szef kancelarii, Michał Tumski, odkrywa przekręt mający doprowadzić do wrogiego przejęcia firmy deweloperskiej, której sprawy prowadziła Joanna. Michał wstępuje na wojenną ścieżkę z konkurentem zagrożonej spółki, lecz nie docenia przeciwnika, który z żelazną konsekwencją realizuje swój wielki giełdowy plan.

Następuje ciąg fatalnych wydarzeń. Okazuje się, że w pewnych kwestiach prawdopodobnie wszyscy się mylili.

Olgierd Hurka urodził się w 1972 roku w Gdańsku. Zamierzał studiować polonistykę, ale w ostatniej chwili wybrał handel zagraniczny na Uniwersytecie Gdańskim. Ponadto ukończył studia MBA na Uniwersytecie w Manchesterze. W związku z pracą zawodową wiele tygodni w roku spędza w dalekich podróżach. Lata doświadczeń zbieranych w międzynarodowym środowisku biznesowym w połączeniu z żywą miłością do literatury zaowocowały decyzją, żeby samemu sięgnąć po pióro. Tworzy prowokującą do myślenia prozę, w której akcja stanowi wehikuł dla pogłębiania rysu psychologicznego postaci konfrontowanych z dramatycznymi wydarzeniami.

Olgierd Hurka
Znamię
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 5 sierpnia 2020
 
 

Znamię


I


To nie był dzień, w którym muzyka mogła poprawić nastrój.
Michał Tumski nacisnął guzik pilota i wsłuchał się w dzwoniącą ciszę. Whisky dobrze wchodziła. Pociągnął łyk i zapatrzył się w blask bijący od podłogi wyłożonej egzotycznym drewnem.
W piątek wieczorem prosił Swietłanę, która u niego sprzątała, żeby już dała spokój froterowaniu i szła do domu, a ona odpowiedziała ze wschodnim zaśpiewem:
– Żeby panu Michału było miło w weekend.
I dalej na kolanach pucowała podłogę miękką szmatką na wysoki połysk.
Wielkie dzięki, Swieta. Jest miło jak cholera.
Rozejrzał się po pokoju. Minęły trzy lata, odkąd mieszkał sam, i rok od postanowienia, że sprzeda mieszkanie. Nie podjął jednak kroków w tym kierunku. Powstrzymywała go awersja do obcowania z ludźmi w typie agenta nieruchomości i potencjalnymi kupcami. Mdliło go na myśl, że miałby wpuścić tu kogoś obcego i zachwalać atuty mieszkania: „Oto, proszę państwa, doskonale wyposażona kuchnia, gdzie można przyrządzić rodzinny posiłek. Tu, w jadalni, zjecie kolację przy świecach. Prawda, że duży stół? Gabinet będzie oazą ciszy i skupienia dla pana domu. W każdej z dwóch sypialni znajdą państwo podwójne łóżko i garderobę. Łazienka ma prawie dwadzieścia metrów kwadratowych – tyle co spory pokój, jest też osobna toaleta. Jak widać, sercem apartamentu jest salon urządzony na antresoli pod panoramicznym oknem. Wspaniałe światło i widok na park, komfortowy zestaw mebli robionych we Włoszech na zamówienie, wybrała je żona, ale oczywiście można zmienić”.
W przypadku singla trzeba byłoby inaczej: „Weź kogoś do sprzątania, bo nie ogarniesz tych stu sześćdziesięciu metrów i we śnie zabije cię kurz. W lodówce zmieści się zapas jedzenia na dwa tygodnie albo piwa na kilka dni. Tutaj jest panel do sterowania żaluzjami – ważna sprawa przy kacu – trzeba ustawić w tej pozycji, żeby nie było za jasno”.
Dźwignął się z fotela i podszedł do regału. Musiał mieć drzwiczki, bo inaczej – tak twierdziła Anka – będzie się kurzyć. Przesunął wzrokiem po grzbietach książek. Rozpoznał te, które przywiózł dwadzieścia lat temu przy przeprowadzce do Warszawy. Czytał je w liceum i żadnej nie przeczytał drugi raz.
Zamknięty rozdział.
Wszystkie rozdziały się zamykają.
Na ścianie nad biblioteczką wisiały oprawione w ramy szkice przywiezione z długiego weekendu w Wenecji. Pod nimi porcelanowy wazon wypatrzony kiedyś na targu staroci na Kole. Ciągle tkwił w nim bukiet wrzosów, suchy od pięciu lat.
Trącił palcem kwiat. Osypał się proch.
Podszedł do okna w salonie. Zbliżała się wiosna. Chodniki były już suche, tylko przy krawężnikach leżały jeszcze zakonserwowane brudem pryzmy śniegu, sączące czarne strużki do studzienek.
Podniósł wzrok ponad burozielonym obszarem trawy, krzewów i pojedynczych drzew. Spojrzał w okna bloku po drugiej stronie parku i dostrzegł w nich odbicie swojego budynku. Gdyby mógł dojrzeć szczegóły, zobaczyłby swoje okno, w nim siebie oraz odbicie domu, i tak w nieskończoność.
Zakręciło mu się w głowie. Przyłożył czoło do chłodnej szyby.
Nie ma – jest. Nie ma – jest. Obraz za oknem znikał za mgłą z każdym wydechem i powracał z wdechem, jakby Michał wciągał parę z powrotem do płuc.
Co jest pierwsze? Nie ma czy jest?
Spojrzał w górę. Niebo sunęło szarą płytą.
– Jest pierwszy wdech i ostatnie tchnienie – rozwiązał dylemat na głos. – Czyli jest, a potem nie ma.
Poczuł znajomy ucisk w piersiach. Wewnętrzny sufler podawał dobrze znany tekst: „Nic się nie dzieje. Tutaj nic się nie dzieje. Wszystko jest tam – w świecie za oknem. Tutaj nie ma nic”.
Serce pęczniało między żebrami, brakowało tlenu. Musiał coś zrobić. Oderwawszy się od szyby, ruszył do korytarza.
Ubrał się i zszedł schodami na parter, mocno wspierając się na poręczy. Każdy pokonywany stopień to o jedną kreskę lęku mniej. Przystanął na ostatnim półpiętrze i zmobilizował się, żeby iść naturalnie. Zaraz kogoś spotka.
Ochroniarz, który drzemał za pulpitem recepcji budynku z głową opuszczoną na piersi, ocknął się, słysząc kroki Michała.
– Dzień dobry! – Wstał, prezentując zawodową czujność.
– Dobry – mruknął Michał i poklepał się po kieszeniach z grymasem dezaprobaty dla własnego zapominalstwa.
– Kurde, komórka!
Podszedł do windy. Na szczęście była na dole. Nacisnął guzik z numerem trzy i oparł się o ścianę wyłożoną drewnopodobnymi panelami. Przygniotło go zmęczenie tak wielkie, że winda ledwo ciągnęła. Trzymając się ściany w korytarzu, trafił do drzwi. Jak dobrze, że nie zamknął ich na klucz! W drodze do sypialni zrzucił kurtkę i zsunął buty. W ubraniu wpełzł na łóżko. Zanim zgasła świadomość, przemknęła mu myśl, że kolejny raz udało mu się przechytrzyć dżina, którego wypuścił z butelki. Dzisiaj akurat glenfiddich. Jego osobisty demon nie był widać zbyt lotny.

*

Gdyby zrobić ankietę wśród pracowników warszawskich firm i zadać pytanie, czy słyszeli o kancelarii prawniczej Marshall & Greensberg, może jeden na tysiąc stwierdziłby, że kiedyś zetknął się z tą nazwą. Nie byłby jednak w stanie powiedzieć, w jakich okolicznościach. Połowa po prostu błędnie skojarzyłaby ją z czymś podobnie brzmiącym albo uznała, że skoro pytają, to coś musi być na rzeczy. Druga część mogła zobaczyć tę nazwę na planszy z listą najemców w recepcji jednego z biurowców przy alei Jana Pawła II. Oko odnotowało nazwę, która wpadła na najniższą półkę świadomości, pomiędzy te wszystkie rzeczy, których byliśmy w życiu świadkami, a nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Nieobecność firmy w przestrzeni publicznej nie była rezultatem zbyt małego budżetu marketingowego ani nieudolnych działań promocyjnych. To starannie przemyślana strategia. Gregory Marshall i Michael Greensberg, uznani nowojorscy prawnicy, którzy połączyli swoje siły w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, nie poznaliby swojej kancelarii. Po ich odejściu na emeryturę zaczęły następować zmiany, które nabrały tempa kilka lat po śmierci obu ojców założycieli. Stery w firmie objęła grupa młodych partnerów, z których większość do dzisiaj wchodziła w skład jej najwyższego kierownictwa. W latach dziewięćdziesiątych podjęli dwa śmiałe kroki. Po pierwsze, zakończyli wieloletnią współpracę z włoskimi rodzinami z Chicago (spekulowano, że nie była to zupełnie swobodna decyzja i że zbiegła się w czasie ze śledztwem FBI, po zakończeniu którego paru prawników otrzymało na kilka lat darmowy wikt i opierunek). Po drugie, stojąc na rozdrożu, postanowili nie podążać śladem innych kancelarii, które zmieniały się w globalne korporacje – nieruchawe kolosy, bardziej zainteresowane problemem optymalnej liczby ludzi w przeliczeniu na metr kwadratowy powierzchni biurowej niż interesami klientów.
Skupili się na niszy związanej z przejęciami firm, a te usługi ani nie wymagały, ani nie lubiły rozgłosu. Same przejęcia, owszem, bywały szeroko relacjonowane w mediach, zwłaszcza takie, gdzie w grę wchodziły ogromne pieniądze. Ludzie z MG, jak w skrócie nazywano kancelarię, woleli pozostawać w cieniu.
Michał Tumski kierował polskim oddziałem Marshall & Greensberg od początku jego istnienia. W czerwcu miało minąć dziesięć lat, odkąd w Londynie powierzono mu misję zorganizowania biura w Warszawie w zamian za zasilające jego konto ponad milion euro rocznie. Należało uznać, że przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem – w ciągu dekady zgromadził zespół pięćdziesięciu prawników, a firma zdobyła renomę, za którą szedł udział w najważniejszych transakcjach na lokalnym rynku kapitałowym.
Ostatnio jednak sprawy toczyły się w nieciekawym kierunku. Wprawdzie wcześniej też zdarzały się okresy posuchy, ale tym razem trwało to już prawie pół roku. Wpadające od czasu do czasu zlecenia wystarczały na pokrycie kosztów, nie tego jednak oczekiwała od Michała europejska centrala MG w Londynie. Zaczynały stamtąd dobiegać pomruki niezadowolenia. Kontroler operacyjny nadzorujący polski oddział przysłał w zeszłym tygodniu długi, obfitujący w liczby mail, w którym ostrzegał Michała, że nie ma szans na wykonanie planu rocznego, jeśli biznes będzie się kręcił w takim tempie. Może wkrótce spodziewać się „przeglądu praktyki”, jak eufemistycznie określano nalot dywanowy z centrali. Tydzień upokarzającego tłumaczenia się, przeglądu dokumentacji, sesji z udziałem pracowników, spotkań z klientami, opracowywania planów naprawczych. Michał słyszał od kolegów z innych krajów, że to doświadczenie, samo w sobie nieprzyjemne, często bywało również punktem zwrotnym w karierze szefa biura. Dawano szansę rozwoju poza organizacją, czyli kopa w tyłek.
Gdyby zapytali Michała o przyczyny kłopotów kancelarii z pozyskiwaniem zleceń, tłumaczyłby, że rynek przejęć zamarł. Fala transakcji, których skala jeszcze przed rokiem biła historyczne rekordy, niespodziewanie opadła. I stało się tak, mimo że spółki wciąż przybierały na wartości, zwiększając przez to swą zdolność do pozyskania bankowego kredytu – paliwa niezbędnego dla przeprowadzania zakupów innych spółek. Wyjaśniłby, że przyczyn zastoju należy upatrywać w wysokich oczekiwaniach co do wycen spółek. Nie bardzo wiadomo, jak podejść do konsumpcji, kiedy kąsek cały czas rośnie. Ile w jego rynkowej wartości stanowi mięso i tłuszcz, a ile jest powietrza, które spowoduje zgagę w rok po przejęciu? Żaden zarząd nie lubi wydawać komunikatów, że owszem, dokonaliśmy rok temu wspaniałej transakcji, ale obecna sytuacja wymaga, żebyśmy połowę wydanej kwoty wpisali w straty. Michał przeczuwał, że sentyment rynku wkrótce się zmieni, a wtedy wartość spółek zacznie się kurczyć niczym przekłuty balon. Wtedy będzie czas na zakupy dla tych, którzy będą mieli pieniądze. Kiedy to nastąpi? Sądził, że niedługo, skoro inwestowanie w akcje, prezentowane jako sposób na pewny zarobek, zaczęło być tematem rozmów w telewizji śniadaniowej. Zarządzający funduszami inwestycyjnymi wiedzą, że kiedy na rynek wchodzą niedoświadczeni inwestorzy, należy sprzedawać akcje i realizować zyski. Konsekwencją jest korekta kursów akcji w dół, nierzadko przeradzająca się w gwałtowną przecenę.
Ale był też inny powód pogorszenia wyników. Powód być może ważniejszy. Pewnie wpadliby na to, gdyby przejrzeli jego kalendarz. „Czy mógłbyś pokazać listę spotkań z potencjalnymi klientami, funduszami inwestycyjnymi i bankami z ostatniego roku?” – tak mogłoby brzmieć pytanie. „Nie ma czego oglądać, zacząłem unikać tych interesownych sługusów. Nudzą mnie i powodują niesmak, który muszę zmywać etanolem” – to byłaby szczera odpowiedź.
Z zadumy wyrwał go ruch wycieraczek, które wystartowały pod wpływem pierwszych kropel deszczu. Wybrał drogę przez Chłodną, ale tutaj też był korek. Choć jeździł tą pokrytą kocimi łbami ulicą niezliczoną liczbę razy, zawsze czuł się nieswojo pomiędzy obskurnymi pawilonami. Relikt Peerelu. Jeszcze niedawno zagłębie sex-shopów i dziupli samochodowych. Może inwestorzy omijali to miejsce z obawy przed znalezieniem czegoś, co zostało w ziemi po ekshumacjach w czterdziestym szóstym?
Nie, prawnicy skupujący roszczenia od spadkobierców przedwojennych właścicieli nie stworzyli jeszcze dostatecznie dobrej legendy, żeby wyszarpać parcele od miasta. To kwestia czasu.
Skręcił w Żelazną, potem w Pereca. Otworzył okno i przystawił kartę do czytnika, szlaban się uniósł. Manewrował ostrożnie swoim bmw w studni parkingu. Obtłuczony tynk na zakrętach i czarne smugi wzdłuż ścian świadczyły o przegranej walce kierowców z ograniczeniem przestrzeni. Garaże w biurowcach przy alei Jana Pawła II od kilkunastu lat były takie same, podczas gdy samochody stawały się coraz większe. Przyjdzie moment, że będą tu mogli wjechać tylko goście w obcisłych gaciach na wypasionych rowerach.
Ustawił się na swoim oznaczonym kopertą miejscu. Było wpół do ósmej – parking świecił jeszcze pustkami. Wyjął z bagażnika teczkę i przeszedł do szybu wind. Chwilę trzymał palec na przycisku, w końcu ciężarem ciała opadł na guzik. Z góry dobiegło stęknięcie ruszającego silnika dźwigu.
Wszedł do holu przy recepcji i przeszedł korytarzem wyłożonym beżową wykładziną w stronę gabinetu. Zuzy (jego asystentki) jeszcze nie było. Odłożył teczkę i spojrzał przez okno na dokonujące się po drugiej stronie ulicy wyburzenie. Ostry trzpień umieszczony na długim wysięgniku dziobał szkielet kamienicy na wysokości drugiego piętra, krusząc go po trochu. Wyższych pięter już nie było. Zmieniły się w leżący u podstawy stos gruzu, który ładowarka wrzucała na podjeżdżające co jakiś czas wywrotki. W miejsce budynku z lat sześćdziesiątych powstanie czterdziestopiętrowy apartamentowiec. Na parkanie wokół placu budowy umieszczono w regularnych odstępach ułożony w logotyp napis „Radmes”.

*

Do pokoju zajrzała Zuza, wpuszczając mydlany zapach perfum. Współgrał z białą koszulą i garsonką, dzisiaj szarą. Musiała mieć tych kompletów więcej niż on garniturów – nie pamiętał, żeby dwa razy przyszła ubrana tak samo. Dobiegała czterdziestki, nie można było odmówić jej atrakcyjności. Mimo to z nikim się nie spotykała. Michałowi zawsze wydawała się nieskazitelna. Może w tym tkwił problem?
– Cześć! Chcesz kawy?
– Zanieś, proszę, do konferencyjnej. Zaraz zaczynamy. – Przekładał papiery na biurku w poszukiwaniu notatnika.
W sali czekali już dwaj partnerzy kancelarii. Brakowało Joanny. Michał spojrzał na zegarek.
– No dobra, co mamy w tym tygodniu? – Odchylił się na krześle i założył ręce za głowę. – Marek, zacznij.
– Tak jak przewidywaliśmy, Jastrzębski przygotowuje zaskarżenie uchwały o podwyższeniu kapitału. Rozesłał zapytanie do kilku kancelarii, przyjaciele o nas pamiętali. Być może uda się zdobyć jakąś wersję wstępną i będziemy w stanie ocenić siłę argumentów.
– Nie sądzę, żeby wymyślili coś odkrywczego, ale pilnuj terminów. Może spotkam się z nim w tym tygodniu i spróbuję ustalić, czy gra pod kogoś. Niewykluczone, że robi tylko szum i czeka na naszą propozycję. Rozesłał zapytania… Jakby chciał dać sygnał. – Zastanowił się chwilę. – Czy mamy jeszcze ten kontakt w kancelarii sądu? – zapytał.
– Tak, pani Bożenka ciągle tam pracuje. Poproszę ją, żeby dała znać, jeśli wpłynie wniosek od Jastrzębskiego – odpowiedział Marek.
– I niech się postara, żeby przez tydzień trafiał pod spód stosu na biurku referendarza.
Interes klienta był najważniejszy i wymagał czasami przyśpieszenia, a niekiedy opóźnienia działania sądu. Każda kancelaria robiła takie rzeczy. Jak brzmiało to powiedzenie pochodzące przecież z kraju o podobno najbardziej rozwiniętej demokracji? „Dobry prawnik zna prawo, świetny – zna sędziego”. Pamiętał sprawę siostrzeńca pani Bożenki. Zwróciła się do nich, bo polubiła Zuzę, która często dostarczała dokumenty do sądu. Kancelaria wyciągnęła z poważnych kłopotów złodzieja i oszusta. Że sprawę zaraportowali jako działalność pro bono ? Cóż, wszyscy są zadowoleni. No, może oprócz firmy, której wniosek będzie teraz tygodniami prasowany pod kilkoma kilogramami papieru.
Michał ponownie spojrzał na zegarek.
– Co z Aśką?
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek bez uprzedzenia opuściła poniedziałkową odprawę. Był ciekaw, co ze sprawą, którą prowadziła. Oczekiwał, że dzisiaj zaprezentuje dalsze szczegóły. W ubiegłą środę miała spotkać się z klientem. Wyglądało na to, że jeden ze akcjonariuszy dużej firmy budowlanej poszedł na całość i w zmowie z notariuszem sfałszował protokół walnego zgromadzenia. Prymitywny numer, ale mógł przejść pod warunkiem, że posiedzenie nie było rejestrowane. Michał liczył się z ewentualnością jakiejś dodatkowej pracy, może nawet dostaliby zlecenie prowadzenia sprawy w sądzie. Łatwe pieniądze przez kilka lat.
– Pewnie stoi na moście. Był jakiś wypadek na Trasie Toruńskiej – powiedział Krzysztof i przeszedł do omawiania statusu projektu, któremu w kancelarii nadali kryptonim Montezuma.
Odezwał się kac i słabo przespana noc. Michał poczuł, że opanowuje go otępienie. Krzysztof coś mówił, gestykulował, rysował schemat na tablicy, a Michał odbierał nieostry obraz i przytłumiony dźwięk. Jakby ktoś nakrył go słojem. Zdania ulegały rozszczepieniu na pojedyncze słowa, traciły integralność niczym światło przechodzące przez grube szkło. „Marża… rynkowe… transfer…” – to wszystko było tak nieistotne i całkowicie pomijalne.
Ze stanu pomiędzy jawą i snem wyrwało go słowo „Aśka”.
– Nie odbiera. Dzwoniłem, ale odzywa się skrzynka. Ma wyłączony telefon albo jest poza zasięgiem – rzekł Marek.
„Znaleźć się poza zasięgiem” – tak, to mogłoby być jego życiowe motto. Dlaczego więc poczuł niepokój? Istnieją ludzie, na których się polega. Joanna należała do tego gatunku. Tacy wysyłają wiadomość, jeśli coś się dzieje.
Chyba że nie są w stanie.

*

Michał siedział w fotelu w swoim gabinecie z nogami na biurku i osuwał się w drzemkę, kiedy zadzwonił telefon. Zuza. Nacisnął guzik.
– Co tam? – zapytał, powstrzymując ziewnięcie.
– Michał, dzwonili z Radmesa. Ich prezes, zaczekaj, zapisałam, aha… Jan Winter, chce się z tobą spotkać w czwartek gdzieś w Śródmieściu. Konkrety podadzą później. Potwierdzamy?
Michałowi chwilę zabrało przyswojenie informacji.
– Oddzwoń do nich za godzinę i potwierdź. Ustal też, gdzie się mamy spotkać.
– Dobrze. – Rozłączyła się.
Jan Winter. Kto by pomyślał? Poznali się dziesięć lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy Winter przyjechał do Warszawy z Londynu. Podobnie jak Michał był prawnikiem, ale obracali się w innych kręgach, ich orbity przecięły się raz na imprezie rocznicowej którejś z kancelarii. Chociaż warszawskie środowisko prawnicze nie było wielkie, nie spotkali się od tamtego czasu. Kariera Wintera przyśpieszyła pięć lat temu, kiedy został prezesem zarządu Radmesa – firmy deweloperskiej, realizującej projekty apartamentowe w Warszawie i Trójmieście. Widać trafił na właściwe miejsce, bo wprowadził spółkę na giełdę i potroił jej wartość. Jeśli działasz w biznesie luksusowych apartamentów, dostajesz bilet na salony. Winter obracał się teraz w środowisku ludzi mediów, polityków i bankierów. Pokazy mody, otwarcia wystaw w Zachęcie, bale charytatywne. Łatwo było go wypatrzyć na zdjęciach w kolorowych magazynach – czarne włosy, przystojna, smagła twarz, olśniewający uśmiech, zawsze w towarzystwie niezwykle ozdobnej dziewczyny, prawie za każdym razem innej.
Dziesięć lat temu Michał uznał, że żona Wintera (od dawna już eks) jest urocza, a Winter to pozer. No cóż, musiał mieć też inne przymioty, skoro jest tym, kim jest, a przez okno w Michała gabinecie można podziwiać proces powstawania flagowego projektu jego firmy – Warsaw Centurion. Czy Winter chciał się spotkać w sprawie jakiegoś zlecenia dla Radmesa? Przydałoby się rzucić coś większego na żer Londynowi. Zyskałby trochę czasu, zanim głodna pieniędzy centrala zacznie dobierać mu się do skóry.

*

Pierwsze kroki po przybyciu do biura Michał skierował do gabinetu Joanny. Pusty. Po raz kolejny zadzwonił na jej komórkę. Automat już nie prosił o pozostawienie wiadomości, ale informował o przepełnionej skrzynce.
– Wpadnij na chwilę – rzucił do Zuzy, wchodząc do siebie.
Gestem poprosił, żeby zamknęła za sobą drzwi.
Obciągnęła spódniczkę i przysiadła na brzegu kanapy.
– Joanna nie pojawiła się wczoraj i dzisiaj. Wiesz, co się z nią dzieje?
– Nie. Ktoś z jej zespołu pytał mnie dzisiaj o nią. W każdym razie nie widziałam jej od czwartku. Może jest chora?
– Być może, ale ma wyłączoną komórkę. To dziwne.
– Ej tam, od razu dziwne. Może chce mieć spokój albo gdzieś zostawiła ładowarkę, może się jej zepsuła – przecież to się zdarza, nie? A ona leży w łóżku z wysoką gorączką. W czwartek koło południa zaglądała do ciebie, ale już wyszedłeś. Sama też zaraz poszła. Wcześnie jak na nią. Może już coś ją brało? Mówią, że teraz jest szczyt zachorowań na grypę.
– Tak, to byłoby wytłumaczenie, chociaż powinna dać jakoś znać, że bierze wolne. Pojedź do niej i sprawdź, czy nie trzeba pomóc, zrobić zakupy albo kupić leki. Przejrzyj też jej kalendarz. Trzeba odwołać spotkania albo wysłać kogoś w zastępstwie.
– Okej.
Zadzwoniła po pięciu minutach. Głos jej drżał.
– Michał, mam na linii mamę Joanny. Pyta, czy nie wiemy, gdzie jest.
– Połącz.
Kiedy odkładał słuchawkę, był pełen złych przeczuć. Umówiły się na zakupy na niedzielę. Joanna nie przyszła, a telefon nie odpowiadał. W poniedziałek rano matka pojechała do niej, zastała zamknięte drzwi. Nie, nie miała kluczy do mieszkania. Zadzwoniła do kilku koleżanek Joanny – z żadną nie kontaktowała się ostatnio. Kobieta bardzo się niepokoiła, bo Joanna nigdy tak nie znikała. Michał rzucił kilka zdań, które miały zabrzmieć uspokajająco, ale jemu samemu wydały się nieprzekonujące, i obiecał, że zadzwoni, kiedy czegoś się dowie. Poprosił o to samo matkę Joanny.
Co właściwie miał zrobić? Nie znał żadnych jej znajomych. Kilka razy zapraszała go na wyjście na piwo z ludźmi z innych kancelarii, ale zawsze czymś się wymawiał. Co wiedział o Joannie?
Zdarzało się, że razem jeździli jego samochodem na spotkania z klientami. Kiedyś Anka znalazła włos Joanny na siedzeniu pasażera. Wzięła go w palce z miną, jakby trzymała tasiemca.
– Mówią, że żenicie się z blondynkami, ale wolicie brunetki. Oto dowód, iż nie należy dawać wiary porzekadłom.
Joanna świetnie sobie radziła w męskim świecie zarządów i rad nadzorczych. Kiedy się uśmiechała, to jakby ktoś włączył grzejnik na podczerwień. Za atrakcyjną powierzchownością, którą z premedytacją wykorzystywała do przełamywania pierwszych lodów, kryły się błyskotliwy intelekt i ironiczne poczucie humoru. Mógłby powiedzieć, że Joanna była jednym z filarów kancelarii, co zabrzmiałoby jak oksymoron, zważywszy na jej filigranową figurę.
Nie ma co, kompletne dossier.
Coś więcej? Jakiś narzeczony, jeszcze ze studenckich czasów. Ktoś, chyba Zuza, wspominał, że to nieaktualne.
Joanna zawsze pamiętała o jego urodzinach, co roku dostawał od niej jakiś drobiazg. Przypomniał sobie gustowną zakładkę do książek z tkaniny o wzorze perskiego dywanu i monografię o brytyjskich konserwatystach.
Joanna pamiętała o jego urodzinach… Ta myśl wywołała wspomnienie słodyczy i smaku piernika. Jaki miało to związek z Joanną? Nie był w stanie stwierdzić.
Wziął telefon i wyszukał kontakt: Marcin Horodyński.

*

Michał współpracował z Horodyńskim od początku istnienia kancelarii. Trzeba mieć kogoś takiego, jeśli zajmujesz się sprawami o wartości kilkudziesięciu czy kilkuset milionów.
Poznali się przez wspólnego znajomego. Horodyński wtedy dopiero co przeszedł na wczesną mundurową emeryturę. Jako były oficer śledczy policji, potem CBŚ, był nie tylko doświadczonym detektywem i znawcą technik operacyjnych, ale miał też rozległe znajomości w branży. Przyjaźnił się z kilkoma komendantami wojewódzkimi policji, znał wielu wysokich oficerów w różnych służbach. Po roku znajomości relacja klient – zleceniobiorca przerodziła się w zażyłość, którą od czasu do czasu wzmacniali pół litrem zimnej wódki i tatarem w Lotosie na Belwederskiej.
Kiedy Michał zadzwonił, Horodyński był za Rawą Mazowiecką. Wracał z Częstochowy z porcją dokumentów gromadzonych do jednej ze spraw. Mimo że zbliżał się do sześćdziesiątki, wciąż najlepiej czuł się w terenie. W prostych sprawach, jak odbiór dokumentów, Horodyńskiego mógłby wyręczyć któryś z jego młodszych współpracowników. Michał wiedział, że nie jest łatwo zasiąść za biurkiem komuś, kto przez całe zawodowe życie biegał po mieście z nosem przy ziemi i spędził w sumie kilka lat w samochodzie na obserwacjach. Poza tym praca dla MG była dla Horodyńskiego największym stałym zleceniem i zawsze dawał jej priorytet. Michał odwdzięczał mu się poradami w kwestiach prawnych, które czasami wymagały rozpoznania w związku z innymi zleceniami obsługiwanymi przez firmę Horodyńskiego.
Otworzyły się drzwi i do gabinetu Michała wszedł niewysoki, korpulentny mężczyzna z czarnym wąsem na okrągłej twarzy.
– Kończ oglądać gołe panienki i bierz się do roboty – powiedział Horodyński, rzucając papierową teczkę na biurko.
– Ja też cię kocham, ale dzisiaj to ty będziesz miał robotę.
Horodyński rozsiadł się na kanapie.
– Co jest? Przez telefon brzmiałeś, jakby zdechł ci pies. I czemu jesteś taki sztywny? Przewiało cię?
Michał przez chwilę dobierał słowa.
– Joanna… Nikt nie wie, co się z nią od kilku dni dzieje.
Horodyński nie przerywał, kiedy Michał zdawał relację.
– Idę do ochrony budynku – skwitował na koniec. – Powinienem wrócić w ciągu godziny. Będziesz jeszcze?
– Tak, nie mam dzisiaj spotkań.
Zjawił się po dwóch kwadransach.
– Według danych z systemu w czwartek tuż po trzynastej użyła swojej karty przy wyjeździe z garażu. To ostatni zapis. Jadę do niej. Zadzwonię. Aha, daj mi jeszcze numer telefonu do jej matki.
Kiedy Horodyński wyszedł, Michał zgasił światło w gabinecie i usiadł w fotelu. Patrzył przez ociekające deszczem szyby będące ścianami narożnego gabinetu. Szare niebo, szare budynki, nieliczni przechodnie chowający się pod czarnymi parasolami, samochody na alei Jana Pawła II pokryte brudem niczym kamuflażem. Pomalowane na żółto maszyny żwawo manewrowały wokół stosu gruzu na placu budowy Radmesa. Zdawały się pochodzić z innego świata, takiego, w którym źródło energii stanowi destrukcja.

*

Aromat wanilii i cynamonu. Siedzi pod kocem w fotelu na antresoli. Słońce rozświetla pokój. Harmonia, więcej niż spokój – błogostan.
Z ulicy dochodzą głosy i grafitowa chmura gasi słońce. Zrywa się. Czy to oni?
Sąsiad mówił, że chodzą od domu do domu i wypytują. Czekać na nich czy iść załatwiać sprawy? Nie wyjdzie – to będzie podejrzane, pomyślą, że jest winny.
Słowo drażni jak grudka zaschniętej gliny w bucie. Chce je wymazać, nie może. Czy idą po niego? Przecież nie zrobił nic złego. Okres ostatnich dwudziestu lat pamięta dokładnie. Skąd więc to dojmujące poczucie winy? Tak, coś mogło zdarzyć się dawniej, a on latami sączył masę zapomnienia, wokół raniącej drobiny utoczył perłę i ukrył ją wśród innych, w podwójnym sznurze. Wspaniały naszyjnik – Anka w urodziny śmieje się przed lustrem. Zapominał już wcześniej – dziewczyna w liceum – wróciła z niebytu listem, który wypadł z książki. Czy ktoś jest niewinny? „Popatrz, wnuczusiu” – mówi babcia i pokazuje brązowe znamię na jego stopie. „To jest znamię Kaina, pieczęć twojego występku, każdy ma swoją”.
Nie, on się nie przyzna. Nic mu nie udowodnią.
Odchyla brzeg firanki i wygląda przez okno. Policjant idzie, patrzy w notes. Chyba minie furtkę! Nie, cofnął się i szuka dzwonka. Serce pod gardłem. Musi otworzyć.
– W jakiej sprawie?
– Dzień dobry, ja tylko na chwilę. Sprawdzamy piwnice.
Coś, co nie powinno, poruszyło się w pamięci niczym ciało w grobie niedługo po pogrzebie. Piwnica – cień wspomnienia, prawie nic, wyblakłe zło, jego wina.
Schodzą po wąskich schodach, policjant rozgląda się po zagraconym wnętrzu. Patrzy na podłogę, szura czarnym butem i robi głębokie rysy, ślady szponów.
– Kiedy była robiona wylewka?
Śledczy jest na tropie, blisko odkrycia prawdy, dla niego zakrytej, bo nie zniósłby jej mroku. Nie pamięta, dawno chyba…
– Ja nie…
– Pan nie… co? Wygląda na świeżą. – Policjant znów spogląda na podłogę, teraz podejrzliwie.
– Ja nie schodziłem do piwnicy!
Natychmiast musi stąd uciec i znowu zapomnieć, ale nie może się ruszyć. Nogi zapadają się w rozmiękły nagle cement, w podłogę wciska go ciężar, który usiadł mu na ramionach. Próbuje go zrzucić, na próżno.
– Zaraz sprawdzimy – mówi policjant. – Jest niezawodny test. Wszystkich winnych bolą plecy. Czy bolą pana plecy?
– Nie, w ogóle, nic a nic. Co to za absurd!
– Nowa metoda. Sto procent wykrywalności. Skłon. No, dalej!
Musi zrobić, inaczej go zdemaskują! Próbuje, ale nie może się schylić. Jest już zagłębiony w podłogę po uda! Jeśli będzie dalej zwlekał, dojdzie do pasa i wtedy skłon będzie niemożliwy do wykonania. Odkryją prawdę! Napina mięśnie i rzuca ciało do przodu w ostatniej rozpaczliwej próbie.

 
Wesprzyj nas