Książka “Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii” to fascynująca, wciągająca i pouczająca opowieść, nie tylko o afrykańskim samuraju, lecz również o Japonii i świecie w szesnastym wieku, chrześcijańskich misjach, niewolnictwie, handlu i wojnach, ukazanych z całkiem nowej perspektywy.


Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej JaponiiNiewiele o nim wiadomo na pewno, poza tym, że faktycznie istniał. W 1579 roku zszedł z pokładu portugalskiego statku w Kuchinotsu, towarzysząc jezuicie Alessandro Valignano, wizytatorowi misji chrześcijańskich w Azji.

Jak donoszą współczesne mu źródła, mierzył 6 /shaku/ i 2 /sun/, czyli prawie 190 cm wzrostu. Nawet dziś byłby uznany za wysokiego, zaś w tamtych czasach uchodził za olbrzyma. Wskutek zbiegu okoliczności dwa lata później stanął przed obliczem najpotężniejszego człowieka w kraju, Ody Nobunagi, i został członkiem jego straży przybocznej.

Towarzyszył hegemonowi u szczytu jego sławy i osiągnięć militarnych, a potem w upadku i tragicznej śmierci. Przeszedł do historii jako Yasuke, pierwszy Afrykanin wśród samurajów.

Thomas Lockley poświęcił sześć lat, by z dociekliwością detektywa – po ponad czterystu latach – prześledzić koleje losu Yasuke, czego owocem jest ta książka. Nie jest to jednak referat z owoców badań, lecz fascynująca, wciągająca i pouczająca opowieść, nie tylko o afrykańskim samuraju (a jednocześnie pierwszym samuraju nie-Japończyku), lecz również o Japonii i świecie w szesnastym wieku, chrześcijańskich misjach, niewolnictwie, handlu i wojnach, ukazanych z całkiem nowej perspektywy.

Thomas Lockley, Geoffrey Girard
Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii
Przekład: Adrianna Wosińska
Wydawnictwo Kirin
Premiera: 15 czerwca 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii


Część 1
Wojownik

1
Powitanie w Japonii

Yasuke przybył do Japonii pod koniec lipca. Nawet na morzu powietrze było ciepłe i ciężkie, a jednostajny, gorący przybrzeżny wiatr opływał linię brzegową. Przypłynął na nao, najwyższej klasy portugalskim statku handlowym, przewożącym lśniące chińskie jedwabie, zwoje z osiągnięciami chińskiej nauki, chińskie leki i portugalską broń palną.
Skrzynie z najnowocześniejszym uzbrojeniem na świecie, jak również cały towarzyszący im ładunek ołowiu i saletry potasowej, należały do człowieka, który najął Yasuke dla swojej ochrony: jezuickiego misjonarza z Europy, Alessandro Valignano. Wraz z bronią Valignano i pozostali jezuici przewozili również niebagatelny zbiór chrześcijańskich akcesoriów oraz – jak wierzyli – samo zbawienie. Jednak nawet oni rozumieli, że tym, na co czekała Japonia, była broń. A kilka skrzyń arkebuzów za zbawienie milionów dusz to w końcu dobra cena.
Był rok 1579. W innych częściach świata sir Francis Drake właśnie przybił do wybrzeży Kalifornii, mieniąc je odtąd własnością królowej Elżbiety. Iwan Groźny, o serbsko-tureckich korzeniach, trzymał w silnej garści Rosję. Francuscy katolicy i protestanci kończyli powoli brutalną, trzydziestoletnią wojnę na tle religijnym, której wybuch w dużej mierze zawdzięczali swojej byłej królowej, Katarzynie Medycejskiej z Włoch. W Peru z rąk Hiszpanów ginęli ostatni przedstawiciele imperium Inków. A epidemia dymienicy, która miała swój początek w Chinach, właśnie zbierała tysięczne żniwo w Wenecji. Świat stawał się coraz mniejszy.
Z tych samych powodów wcześniej tego ranka za lewą burtą portugalskiego statku zamajaczyło wybrzeże Japonii. Skupiska skał i zieleni wyłaniające się z leniwych fal, niezamieszkane wysepki, przy których roiły się punkciki łodzi rybackich. Główny ląd rysował się linią na horyzoncie, a rozproszone wyspy wreszcie ustępowały nieprzerwanym pasom zieleni, widniejącym pomiędzy letnią mgłą a bezkresnymi białymi chmurami. Do portu było już nie więcej niż pół dnia drogi. Załoga i pasażerowie cieszyli się z upragnionego końca tej długiej podróży, wiwatując i poklepując się nawzajem po plecach w powszechnej atmosferze ulgi. Yasuke miał wszelkie powody ku temu, by świętować razem z nimi.
Ostatnie dwa lata spędził jako strażnik i służący Valignano, przemieszczając się nieustannie na wschód z Goi (w Indiach, gdzie został najęty przez Jezuitów) do Malakki (obecnie części Malezji), a potem Makao (w południowych Chinach), gdzie Valignano załatwiał swoje sprawy w tamtejszych jezuickich ośrodkach, nim wreszcie skierowali się ku swemu ostatecznemu celowi: Japonii. Najbardziej udana spośród wszystkich jezuickich misji w Azji i obiekt niekwestionowanej dumy oraz nadziei dla Kościoła w Rzymie. Valignano planował pozostać tu przez kilka lat, a zatem wszystko wskazywało na to, że w najbliższej przyszłości Yasuke nie będzie musiał podróżować drogą morską. Bez względu na stulecie, podróż zawsze uczy cierpliwości i wytrzymałości, a afrykański wojownik z całą pewnością musiał dysponować obiema, trzymając straż w duszącym skwarze w czasie oczekiwania na niezliczone transporty, brnąc po błotnistych szlakach, ochraniając w zatłoczonych dokach bagaże jezuitów – beczki i pudła wypełnione świecami, dziełami sztuki sakralnej, relikwiami, odzieżą, winem, prowiantem i złotem – czy wreszcie cierpiąc z powodu choroby morskiej, a także szeregu innych, gorszych, kiedy statek wznosił się i opadał na wzburzonych falach.
Ich obecny rejs niewiele różnił się od tych, które odbywał na portugalskich statkach przez ostatnie dwa lata: było niewygodnie, brudno, niebezpiecznie, a wkoło szerzyły się choroby. Od czasu do czasu Valignano w listach do domu wspominał o swojej awersji do podróży morskiej i nietrudno zrozumieć, skąd się brała. Statki przypominały wysypiska śmieci, tyle że zaopatrzone w żagle; zarówno załoga, jak i pasażerowie tygodniami kisili się we własnym brudzie. Pomiędzy pokładami mnożyły się i obrastały w tłuszcz szczury, które stawały się tym silniejsze, im słabsi byli pasażerowie, wycieńczeni ostatnimi etapami co dłuższych podróży. Świeże zwłoki tych, którzy okazali się zbyt mało wytrzymali, stawały się źródłem dodatkowej strawy dla szkodników. (Z kolei szczurze mięso stanowiło główne danie już po kilku tygodniach większości wypraw przeciętnego żeglarza). Nader często pasażerem na gapę okazywały się śmiertelne choroby: kiła, tyfus, malaria, wirusowe zapalenie wątroby, dymienica, czarna ospa, zapalenie opon mózgowych i wścieklizna. W połączeniu z fatalną dietą, wyczerpującymi warunkami pracy, surowymi karami, a nawet sporadycznymi morderstwami, życie na morzu zawsze zbierało ofiary. Podróże takie jak ta nierzadko kończyły się śmiercią połowy obecnych na pokładzie. Jeśli ktoś chciał nauczyć się modlić, wystarczyło wyruszyć na pełne morze.
Ci, którym udało się przeżyć podróż, dotarłszy do celu schodzili z pokładu chwiejnym krokiem. Jeśli naprawdę mieli szczęście, mogli trafić do miejscowego szpitala, prowadzonego przez misjonarzy. Większość łóżek w takich miejscach zajmowali właśnie marynarze, którzy dochodzili do siebie po trudach podróży. Jeśli zaś nie było im to dane, musieli zadowolić się zapchlonymi domami noclegowymi. Bez względu na to, jak odrażające były to miejsca, i tak pozostawały o niebo lepsze niż zakwaterowanie na statku.
Tak więc gdy statek miał ponownie dobić do brzegu, nadzieja i niezrównane poczucie ocalenia znów ogarniało całą załogę i wszystkich pasażerów. W obliczu tych wszystkich niebezpieczeństw i niedogodności podróży morskich, ten rejs nie okazał się dla Yasuke wcale taki zły. Dobrze dogadywał się z marynarzami i czuł, że będzie mu brakowało ich towarzystwa. Załoga była mieszana: byli tu Portugalczycy, Hindusi, Chińczycy, a nawet paru innych Afrykanów. Portugalski był domyślnym językiem na morzu, a Yasuke, mając za sobą dwa lata przeważnie morskich podróży, władał nim wystarczająco dobrze, by łapać ich biadolenia i żarty. Jako sympatyczny, często uśmiechający się osobnik, zaskarbiał sobie przychylność wszystkich pracujących na statku ludzi już od pierwszej chwili, kiedy wraz z jezuitami wszedł na pokład.
Yasuke odżywiał się też lepiej niż większość jego współtowarzyszy. Załoga jadała przede wszystkim suchary (zwane też „łamaczami trzonowców” lub „twierdzami robactwa”), suszone mięso lub ryby, a piła mętną wodę. Racje żywnościowe były wydzielane w trybie m i e s i ę c z n y m – o ile się nie zepsuły i o ile oficerowie na statku byli na tyle uczciwi, że nie sprzedali ich dla osobistego zysku. Aby uniknąć takich sytuacji, jezuici zabrali ze sobą na statek własny prowiant, którego Yasuke bronił, który przyrządzał, serwował i jadł. Misjonarze oraz ich świta w postaci służących, najętych w Indiach i w Chinach, mogli korzystać z dobrodziejstw żywego inwentarza (który z kolei posiadał własną karmę), jak również takich frykasów, jak figi, miód, sól, oliwa z oliwek, mąka, a nawet wino. Nie do końca wynikało to z miłosierdzia: Valignano brał pod uwagę rozmiary Yasuke, a także charakter jego pracy, który wymagał dobrego odżywiania.
Stojąc przy burcie, Yasuke obejrzał się na człowieka, którego miał ochraniać. Valignano i pół tuzina jego spalonych słońcem europejskich kolegów po fachu, a także towarzyszący im chińscy i hinduscy jezuici, nad czymś rozprawiali. Ta misja była czymś więcej, niż tylko wyprawą grupki katolików, mających nawracać innych. Ich przywódca, a zarazem bezpośredni przełożony Yasuke i obiekt jego troski, był najważniejszym katolikiem w całej Azji.
Mimo iż dziś imię Alessandro Valignano niewielu cokolwiek mówi, pod koniec XVI wieku było w stanie poruszyć armię, skrzyknąć flotę i wznieść miasto. Od papieża Grzegorza XIII otrzymał on oficjalny tytuł „Wizytatora Indii”, po czym został wysłany, by nadzorować i wspierać w rozwoju kwitnące ośrodki katolickie w Indiach, Chinach i wreszcie w położonej najdalej na wschód misji w Japonii – tajemniczym miejscu, które Chińczycy określali jako „Kraj Wschodzącego Słońca”, lecz przeważnie ignorowanym i unikanym; ziemi piratów i chaosu. Pierwszym przystankiem Valignano miało być Nagasaki, port w prowincji przyjaznej jezuitom. Stamtąd – jak żywił nadzieję i on sam, i Rzym – reszta Japonii stała przed nim otworem.
Yasuke uśmiechnął się na myśl o Japonii i przeniósł wzrok na jej wybrzeże. Perspektywa zakosztowania po raz pierwszy od trzech tygodni świeżego jedzenia, świeżego powietrza, fizycznej wolności i stałego lądu była niezwykle kusząca. Podobnie jak sama wizja nowego miejsca. Owszem, zapewne czekało tu również wielu wrogów, ale mimo to nie mógł powstrzymać ciekawości, co też ten tajemniczy kraj miał do zaoferowania.
Jednak kiedy zbliżali się do brzegu, wypłynął im na spotkanie mniejszy stateczek. Yasuke przesunął się niezobowiązująco w głąb pokładu, tak że znalazł się bliżej Valignano.
Zdarzyło się już kilka razy wcześniej, że załoga przygotowywała się na możliwy atak, świadoma, że chińscy i japońscy piraci bywali na tyle śmiali i zachłanni, by zaatakować portugalski statek. Na moment zapanowała nerwowa krzątanina: pokłady zostały zalane wodą, by zapobiec pożarowi, a następnie zasypane piaskiem, by zapewnić stopom dobre oparcie. Płomienie pod licznymi kuchniami na statku zgaszono, pół tuzina niewielkich dział załadowano i wytoczono na główny pokład, proch i kule przygotowano, miecze rozdano, a w kilku muszkietach umieszczono podsypkę. W całym tym zamieszaniu Yasuke pozostawał spokojny i milczący, nie zdradzając żadnych emocji i wszelkie troski zachowując dla siebie. Z kolei Valignano ignorował krzątaninę, beznamiętnie obserwując rozciągający się przed nim pas lądu.
Spędziwszy razem dwa lata w równie niebezpiecznych okolicach, ci dwaj mężczyźni czerpali otuchę z wzajemnego opanowania, skrycie zgodni co do tego, że panika i strach jeszcze nikogo z opałów nie wyciągnęły. Jak gdyby w myśl tej maksymy rychło okazało się, że wszystkie te zabiegi były niepotrzebne. Wkrótce Yasuke i pozostali bez trudu rozpoznali jezuicką flagę – czarny, ostro zakończony krzyż Towarzystwa Jezusowego (z wszystkimi ramionami równymi, jak w znaku plusa), umieszczony nad literami IHS (monogramem imienia Jezusa Chrystusa, przełożonym z greki na łacinę) na białym tle – umieszczoną wysoko nad zbliżającą się nieuzbrojoną jednostką przybrzeżną i powiewającą na wietrze. Nowo przybyły stateczek ustawił się pod wiatr i kołysząc się na falach, zatrzymał się w miejscu. Chwilę później mała japońska łódeczka typu sampan, którą jezuicki statek holował za sobą, powiosłowała po tańczących falach od jednej jednostki do drugiej.
Kapitan statku jezuitów, „krzepki” brat Ambrosius Fernandes wspiął się po drabince na pokład. Brat Ambrosius wyglądał i poruszał się bardziej jak zaprawiony w bitwach żołnierz niż jak zgarbiony nad zwojami duchowny – i miał ku temu powody. Przybył do Azji jako najemnik, w pogoni za dobrami, które mógł w ten sposób zdobyć, lecz ostatecznie kiedy okręt, na którym podróżował, wpadł w oko cyklonu przy wybrzeżach Makao i kilku jego towarzyszy zmyło z pokładu, ofiarował swoje życie Bogu w zamian za ocalenie.
Fernandes doczekał kolejnego świtu i zaraz po tym, jak wrócił na ląd, dołączył do jezuitów. Oddawszy Valignano należyte wyrazy szacunku, brat Ambrosius przedstawił prośbę przełożonego miejscowej misji, by wielki Wizytator zmienił nieco plany i zamiast do Nagasaki, skierował się ku innemu portowi, Kuchinotsu.
Prośba ta była częścią politycznego posunięcia ze strony jezuitów, którzy chcieli w ten sposób ukarać japońskiego możnowładcę, Ōmurę Sumitadę, na którego ziemiach leżało Nagasaki, za to, że nie był wystarczająco gościnny względem ich misji. Odcinali go w ten sposób od niebagatelnych podatków, broni, dochodów i zaszczytów, które stałyby się jego udziałem dzięki ugoszczeniu Valignano i jego wyładowanego po brzegi statku, a który miał teraz rzucić kotwicę w mniejszym porcie w Kuchinotsu, na ziemiach konkurencyjnego lokalnego klanu. To właśnie tam przełożony misji i bardziej „skłonny do współpracy” japoński władca – rozpaczliwie potrzebujący broni i gotów zgodzić się niemal na wszystko, by ją zdobyć – mieli powitać Wizytatora i jego świtę.
Podczas gdy Valignano się namyślał, by wreszcie wyrazić zgodę, Yasuke i pozostali jezuici wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ta zmiana oznaczała dodatkowy dzień podróży. Wszyscy dostali kolejną lekcję cierpliwości.

* * *

Yasuke miał około dwudziestu lat, nie więcej niż dwadzieścia trzy. Pół życia spędził jako żołnierz, odwiedził tuzin sułtanatów, królestw i imperiów, prawdopodobnie służąc kilku z najpotężniejszych ludzi ówczesnego świata. Ten młody wojownik wiedział o sobie i o świecie więcej niż większość ludzi. Był bardzo wysoki, mierzył co najmniej 6,2 stopy – jak na swoje czasy był olbrzymem. To tak, jakby dzisiaj miał siedem stóp wzrostu. Był także potężnie zbudowany – i to wedle standardów z dowolnych czasów – dzięki nieustannemu treningowi wojskowemu, jak również swojemu dzieciństwu i pochodzeniu, które wiązało się z dietą bogatą w mięso i nabiał. Kiedy przybył do Japonii, jego eklektyczny wygląd zdradzał jego znajomość szerokiego świata. Jego odzież stanowiły głównie – całkiem eleganckie – portugalskie ubrania: workowate pantalony, chroniące przed ukąszeniami komarów, bawełniana koszula z szerokim, płaskim kołnierzem i stylowy kubrak z ciemnego aksamitu. Jednocześnie miał przy sobie długą indyjską włócznię, której ostrze wykuto w niezwykłym, pofalowanym kształcie, z dwiema „rynienkami na krew”, wyżłobionymi w stali po to, by uczynić je lżejszym, a mimo to solidnym. Miał także przy boku krótki, zakrzywiony arabski sztylet; oba ostrza lśniły jak lustro dzięki stałemu kontaktowi z osełką. Ciemna głowa Yasuke była dla ochrony przed słońcem owinięta sztywną, białą tkaniną na podobieństwo turbanu.
Sądząc z samego tylko przyodziewku Yasuke, to nie była jego pierwsza podróż w nowe, całkiem nieznane miejsce. Można rzec, że wręcz przeciwnie – był raczej doświadczonym i obytym człowiekiem w tym nieustannie kurczącym się świecie. Od dzieciństwa nieustannie pozostawał w drodze: od bagien i równin swej ojczyzny nad brzegami Nilu, poprzez góry i pustynie północno-wschodniej Afryki, żyzne wybrzeża Półwyspu Arabskiego, pustynny Sindh i zielony Gudźarat. Prawdopodobnie walczył ramię w ramię z Hindusami, muzułmanami, Afrykanami, Turkami, Persami oraz Europejczykami (a także przeciwko nim wszystkim) i jako nastoletni wojownik niezliczoną ilość razy umknął śmierci, nim w Goi zatrudnił go Valignano.
Uprowadzony dziecięcy żołnierz stał się odtąd tylko żołnierzem. Wyszkolony w posługiwaniu się bronią, strategii i w zapewnianiu bezpieczeństwa. A nawet – za sprawą czasu spędzonego u boku przywódców poszczególnych kultur – zaznajomiony z dyplomacją. Jego doświadczenie i umiejętności były wielce pożądane na całym świecie, zwłaszcza wśród bogatych i potężnych.
Niezbadana Japão (jak Portugalczycy ją nazywali) była po prostu kolejnym miejscem, w którym miał się zatrzymać na jakiś czas, wykorzystując te same umiejętności i wykonując tę samą pracę w postaci chronienia swojego przełożonego i pozostawania przy życiu. Trzeba korzystać z okazji, nim będzie za późno – tak sobie mówił.

* * *

Statek wpłynął do nowego portu w południe.
Ciemne drapieżne ptaki i białe ptaki morskie krążyły im nad głowami, kiedy załoga zwijała żagle. Yasuke i jezuici, którzy byli wolni od takich obowiązków, stali rzędem wzdłuż burty, wpatrując się w ów kraj zielonych lasów i szarych skał. Zapach lądu – gnijących ryb, wilgotnego mułu, parujących lasów, schnących wodorostów i mokrych liści – wypełniał duszne powietrze po raz pierwszy od blisko miesiąca. To był dobry zamiennik dla znajomego kwaśnego odoru niemytych męskich ciał (ani wielonarodowościowa załoga, ani jezuici nie kąpali się ani razu; raz na rok, o ile zaszła taka konieczność, wystarczało w zupełności, zwłaszcza że kąpiel – jak w s z y s c y w cywilizowanej Europie widzieli – sprzyjała chorobom i rozpasaniu).
Linia brzegowa Kuchinotsu jest niezwykle zdradziecka, z pozoru prezentując płaski i wąski krajobraz. W rzeczywistości usiana jest niskimi, skalistymi brzegami i gęstym lasem. Dopiero kiedy portugalski statek skręcił do portu za lekkim łukiem lądu i wreszcie znalazł się u wąskiego pasa przystani, Yasuke ujrzał prawdziwą Japonię.
Otwierająca się przed nimi zatoka była zwodniczo duża, a masywne skały wynurzające się za nią przywodziły na myśl przycupniętych bogów. Za wzgórzami to, co wydawało się nisko zawieszonymi chmurami, okazało się górującymi nad nimi pasmami górskimi. Im głębiej statek wchodził do portu, tym szersze kulisy Japonii rozwijały się przed nimi w oddali: łagodne zbocza wyrastające z plaż, przechodzące stopniowo w odległe góry, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność na północ. A tam mogło na nich czekać wszystko. Absolutnie wszystko.
Ów portugalski statek był wówczas, w 1579 roku, największym na świecie. Miał nośność około pięciuset ton i zbudowano go, by przewoził niezliczone towary, a nie by rozwijał wielkie prędkości. Nie był ani wymuskany, ani groźny, ale potrafił pomieścić w sobie niezrównany ładunek. To był ten rodzaj statku, dla którego ludzie przemierzali mile, by rzucić nań okiem; statek, który każdy władca chciał posiąść na własność. Był dobre kilka razy większy niż największe statki w porcie – drugim pod względem wielkości po nim była chińska dżonka, o nośności niewiele ponad stu ton, przewożąca siarkę. Teraz, gdy już portugalski statek spuścił szalupy, szedł na holu w stronę lądu po połyskliwych, atramentowych wodach, a żeglarze zajęli miejsca przy wiosłach. Kiedy ciężka praca dobiegła końca, wśród pozostającej na pokładzie załogi zaległa cisza, mącona jedynie przez brzęczenie takielunku i łagodny chlupot za rufą. Dziesiątki japońskich łodzi rybackich i pomniejszych stateczków przybrzeżnych kupców rozstąpiły się na boki przed zbliżającą się portugalską jednostką, po czym zbiły się ponownie w sznur, by podążać jej śladem niczym kaczęta człapiące za swoją matką. Jeśli nie liczyć wyświechtanego, poszarzałego od zmiennej pogody żagla, europejski statek był cały czarny – za sprawą ciemnego i twardego lokalnego drewna, używanego w stoczniach w Indiach, gdzie został zbudowany. Zarówno on, jak i jego liczni krewniacy, już na zawsze zwani będą w Japonii „czarnymi okrętami”.
Kanał płyciał szybko i portugalski kapitan, Leonel de Brito, krzyczał i klął wprost w tę dziwną, nową ciszę, by sprawdzić przebieg miejsc, gdzie woda jest najgłębsza. De Brito pochodził ze starej i wpływowej portugalskiej rodziny i zarabiał fortunę jako kapitan tego statku – wyznaczony na to stanowisko przez samego króla Portugalii. Przechodząc obok Yasuke, posłał mu rozwścieczone spojrzenie, winiąc wszystkich z otoczenia jezuitów za zniewagę, której tego dnia doświadczył. Kapitan wciąż kipiał gniewem o tę zmianę planów, jako że Nagasaki było znanym i zaufanym portem, zaś do Kuchinotsu nikt nie zawijał już od przeszło dziesięciu lat. Chiński pilot, zatrudniony, by poprowadzić statek, był wyraźnie niepewny co do najlepszego miejsca do zacumowania. Żywił obawy co do tego, jak płytkie może być tutejsze wybrzeże i bezustannie nakazywał swojemu podwładnemu zapuszczać ołowiankę. Choć błękitna portugalska krew w żyłach kapitana de Brito burzyła się przeciw przyjmowaniu poleceń od innych, on sam zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej słuchać rad chińskiego pilota, bowiem odkąd dotarł na Wschód nabrał szacunku dla umiejętności chińskich ludzi morza. Wreszcie wśród dziarskich okrzyków załogi, pilota i kapitana rzucili kotwicę, statek ustawił się pod prąd i pod wiatr, a szalupy zwolniono z holowania i przygotowano do przybicia do brzegu.
Yasuke przyglądał się uważnie miejscu, gdzie mieli się znaleźć. Owszem, Valignano i jezuici schodzili na ląd w zaufanym i bezpiecznym porcie, ale ich gospodarz i sojusznik, Arima Harunobu, był otoczony wrogami. Japońscy panowie na ziemiach położonych bardziej na północy, pod wodzą Ryūzōjiego Takanobu, toczyli wojnę z takimi jak Arima, którzy szukali sojuszników wśród Europejczyków i zyskiwali ich, przyjmując ich dziwną, nową religię. Kuchinotsu, typowy mały port – który dopiero co podupadł z powodu wyjścia na prowadzenie Nagasaki jako najlepszego portu na wschodzie – wyglądem przypominał setki innych przystani, którymi upstrzone są wybrzeża Japonii. W tym górzystym i rozdartym wewnętrznymi wojnami kraju większość dóbr, jak i ludzi, transportowano przybrzeżnymi łodziami, a nie lądem. Plaża Kuchinotsu prowadziła od morza aż po miasteczko i dalej poza nie, w zieleń i góry majaczące powyżej. Świeża morska bryza kołysała wysokimi trawami porastającymi brzeg. Miasteczko składało się może z sześćdziesięciu drewnianych budynków krytych słomą lub dachówką – żaden jednak nie był zbudowany z kamienia. Kręte uliczki wiły się pomiędzy drewnianymi domami, bambusowymi chatkami i większymi, drewnianymi świątyniami, udekorowanymi na ich przybycie. Spodziewano się, że Valignano zgodzi się na zmianę portu.
Na spotkanie przybyszom wyległ na brzeg spory tłum. Byli tam misjonarze, miejscowy władca, jego świta, chłopi, przedsiębiorczy kupcy, którzy zwęszyli interes, a także zwykli gapie. Wyglądało na to, że łącznie zebrało się tu jakieś sześć czy siedem setek ludzi, a między nimi wznosiły się wielkie namioty, postawione specjalnie na tę okazję i przystrojone łopoczącymi sztandarami z herbem klanu Arima (kwitnący kwiat umieszczony pomiędzy pięcioma większymi płatkami; pod herbem o bardzo podobnym motywie graficznym zostanie pewnego dnia zaprzysiężony Yasuke).
Jezuiccy misjonarze i ich pomocnicy opuścili się powoli za burtą statku na jedną z szalup; dla większej swobody ruchów musieli zakasać i podwiązać u pasa swoje długie, czarne habity. Yasuke podał im swoją włócznię, a następnie poszedł w ich ślady; każda łagodna fala unosiła łódź w kierunku statku i siedzący w niej ludzie musieli nieustannie odpychać się od większej jednostki. Jako ostatni dołączył do nich Valignano; dwóch tęgich marynarzy opuściło go na krześle. Zasiadł na przedzie łodzi, twarzą do brzegu. Yasuke zajął swoje miejsce za nim.

 
Wesprzyj nas