Mariana Enriquez czerpie garściami z historii swojego kraju i dawno zapomnianych wierzeń, tworząc niepokojącą, lecz olśniewającą powieść. „Nasza część nocy” to kolejny dowód na to, że autorka jest jednym z najważniejszych głosów w literaturze latynoamerykańskiej.


Nasza część nocyUzbrojeni po zęby żołnierze, strzeżone drogi i unoszące się w powietrzu napięcie to Argentyna pod rządami wojskowej junty.

Ojciec z synem zamierzają przeprawić się z Buenos Aires do północnej granicy z Brazylią. Chcą uciec przed Bractwem, które z Gaspara ma uczynić swoje medium. Ojciec jest zdeterminowany, by uratować chłopca przed jego przeznaczeniem.

Gaspar ma zostać medium na usługach Bractwa – tajnego stowarzyszenia, które prza pomocą zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością. By zyskać nieśmiertelność, członkowie Bractwa, rządzonego przez krewnych zaginionej matki Gaspara, nie cofną się przed niczym.

Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.

***

Thriller obsypany nagrodami – Premio de la Crítica 2019 i Premio Herralde 2019.

«Nasza część nocy» to podróż przez krajobrazy z najgorszych koszmarów. Kontynuuje tradycję «wielkich latynoamerykańskich powieści» – utworów bardzo różnych, ale tak samo ambitnych i równie oszałamiających, jak «Gra w klasy» (…), «Sto lat samotności» czy «2666»
Juan Pablo Villalobos

Utalentowana pisarka. W jej dziełach skażone rzeki, zepsute ulice, zgniłe mięso i zabite dzieci dogłębnie oddają horror znanych motywów. Swoje opowiadania osadza w atmosferze prawdy, nadając im mrocznego i poetycko opisowego tonu.
Patti Smith

Czytanie Enríquez to ekscytujące doświadczenie. Jej historie nie są kojące. Jest mistrzynią makabry, która nie odwołuje się do tanich emocji, ale każdy najmniejszy szczegół mroku ma swój powód, a każda jej opowieść zawiera ładunek polityczny.
Anne Meadows „Granta”

Horror, który rygorystycznie, wprost i z ogromnym entuzjazmem trzyma się zasad gatunku.
„El Cutural”

Najambitniejsza powieść autorki łączy opowieść grozy, w której pojawia się okrutne bóstwo, z krytyką argentyńskiej dyktatury i jej miejsc kaźni. Na długo zostaje z czytelnikiem.
„El Imparcial”

Mariana Enriquez – argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała jako nastolatka w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań „To, co znaleźliśmy w ogniu” wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na 30 języków. „Nasza część nocy” to najbardziej wyczekiwana powieść pisarki.

Mariana Enriquez
Nasza część nocy
Przekład: Marta Jordan, Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo Echa
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Nasza część nocy


Szpony żywego boga

sty­czeń 1981

Uwa­żam, że nie­śmier­tel­ność tra­cimy dla­tego, iż instynkt samo­za­cho­waw­czy nie postą­pił w swej ewo­lu­cji; roz­wój badań wska­zy­wałby na pierw­szą zasad­ni­czą myśl: utrzy­mać całe ciało przy życiu. Nale­ża­łoby tylko szu­kać spo­sobu utrwa­le­nia wszyst­kiego, co wiąże się z zacho­wa­niem świa­do­mo­ści.
Adolfo Bioy Casa­res, Wyna­la­zek Morela (przeł. Andrzej Nowak)

I cried, ‘Come out of the sha­dow, king of the nails of gold!’
W.B. Yeats, The Wan­de­rings of Oisin

Tyle świa­tła tego ranka i czy­ste niebo, zale­d­wie kilka bia­łych pla­mek na cie­płym błę­ki­cie, przy­po­mi­na­ją­cych bar­dziej smugi dymu niż chmury. Było już późno i musiał wyje­chać, i ten upalny dzień będzie iden­tyczny jak następny; jeśli spad­nie deszcz, znad rzeki napły­nie wil­goć, i jesz­cze ten przy­tła­cza­jący kli­mat Buenos Aires; ni­gdy nie zdoła opu­ścić mia­sta.
Juan bez popi­ja­nia połknął tabletkę, by zapo­biec bólowi głowy, któ­rego jesz­cze nie czuł, i wszedł do domu, żeby obu­dzić syna przy­kry­tego prze­ście­ra­dłem. Wyjeż­dżamy, powie­dział, deli­kat­nie nim potrzą­sa­jąc. Chło­piec obu­dził się natych­miast. Czy inne dzieci też spały snem tak płyt­kim, tak czuj­nie? Umyj buzię, powie­dział i deli­kat­nie wyjął mu śpioszki z oczu. Nie było czasu na śnia­da­nie, zje­dzą po dro­dze. Wziął torby przy­go­to­wane już wcze­śniej i przez chwilę zasta­na­wiał się, jaką książkę jesz­cze dopa­ko­wać; posta­no­wił dorzu­cić jesz­cze dwie. Spoj­rzał na leżące na stole bilety na samo­lot; wciąż jesz­cze ist­niała ta moż­li­wość. Mógł poło­żyć się do łóżka i zacze­kać na datę odlotu, za kilka dni. Żeby nie ulec leni­stwu, podarł bilety i wyrzu­cił je do śmieci. Dłu­gie włosy spra­wiały, że pociła mu się szyja; w słońcu to będzie nie­zno­śne. Nie miał czasu, żeby je obciąć, ale zaczął szu­kać noży­czek w kuchen­nych szu­fla­dach. Kiedy je zna­lazł, wrzu­cił do tej samej pla­sti­ko­wej torebki, w któ­rej miał tabletki, ciśnie­nio­mierz, strzy­kawkę i kilka ban­daży, pod­sta­wowe arty­kuły pierw­szej pomocy na podróż. Także sta­ran­nie naostrzony nóż i torbę z pro­chami, któ­rych zamie­rzał wresz­cie użyć. Zapa­ko­wał też puszkę z tle­nem, będzie jej potrze­bo­wał. W aucie pano­wał chłód, obi­cie sie­dzeń nie nagro­ma­dziło w nocy zbyt wiele cie­pła. Poło­żył na przed­nim sie­dze­niu pik­ni­kową lodówkę z lodem i dwoma syfo­nami wody sodo­wej. Syn będzie musiał podró­żo­wać na tyl­nym sie­dze­niu, cho­ciaż on sam wolałby mieć go z przodu, ale było to zabro­nione, a on nie mógł pozwo­lić sobie na żadne pro­blemy z poli­cją czy z woj­skiem, które bru­tal­nie strze­gły dróg. Samotny męż­czy­zna z synem mógł budzić podej­rze­nia. Reżim był nie­prze­wi­dy­walny, a Juanowi zale­żało na tym, żeby unik­nąć wszel­kich nie­po­ro­zu­mień.
Gaspar, zawo­łał, nie pod­no­sząc zbyt­nio głosu. Nie docze­kał się odpo­wie­dzi, więc wró­cił do domu po chłopca. Gaspar pró­bo­wał wła­śnie zawią­zać sznu­rówki teni­só­wek.
– Ale żeś wszystko poplą­tał – powie­dział i schy­lił się, żeby mu pomóc. Syn pła­kał, a ojciec nie potra­fił go pocie­szyć. Gaspar tęsk­nił za matką, ona robiła to wszystko instynk­tow­nie: obci­nała paznok­cie, przy­szy­wała guziki, myła go za uszami i pomię­dzy pal­cami stóp, pytała przed wyj­ściem, czy zro­bił siu­siu, poka­zy­wała, jak ele­gancko zawią­zać sznu­rówki. On też za nią tęsk­nił, ale tego ranka nie mógł zapła­kać z synem. Masz wszystko, czego potrze­bu­jesz?, zapy­tał. Ostrze­gam, że nie będziemy po nic wra­cać.
Od dawna nie pro­wa­dził samo­chodu przez tyle kilo­me­trów. Rosa­rio zawsze nale­gała, żeby sia­dał za kie­row­nicą raz w tygo­dniu, by nie wyjść z wprawy. Dla Juana auto było za małe, jak pra­wie wszystko: spodnie za krót­kie, koszule zbyt obci­słe, krze­sła nie­wy­godne. Upew­nił się, że mapa z Klubu Auto­mo­bi­lo­wego znaj­duje się w schowku, i ruszył.
– Jestem głodny – powie­dział Gaspar.
– Ja też, ale zatrzy­mamy się na śnia­da­nie w świet­nym miej­scu. Za chwilę, dobrze?
– Jeśli cze­goś nie zjem, zwy­mio­tuję.
– A mnie boli głowa, kiedy jestem głodny. Wytrzy­maj. To tylko chwilka. Nie wyglą­daj przez okno, bo jesz­cze bar­dziej zakręci ci się w gło­wie.
Sam czuł się gorzej, niż chciał przy­znać. Palce rąk mu drę­twiały, roz­po­zna­wał w piersi aryt­miczne ude­rze­nia serca. Wsu­nął na nos ciemne oku­lary i popro­sił Gaspara, by opo­wie­dział mu bajkę, którą czy­tał wie­czo­rem. Miał dopiero sześć lat, ale czy­tał już płyn­nie.
– Nie pamię­tam.
– Na pewno pamię­tasz. Ja też jestem w kiep­skim humo­rze. Spró­bu­jemy jakoś razem się z tym upo­rać, czy przez całą drogę będziemy mieć miny jak sra­jące koty?
Gaspar roze­śmiał się na wspo­mnie­nie o sra­ją­cych kotach. Potem opo­wie­dział o kró­lo­wej dżun­gli, która śpie­wała, prze­cha­dza­jąc się pomię­dzy drze­wami, i wszy­scy lubili jej słu­chać. Pew­nego dnia nade­szli żoł­nie­rze, a ona prze­stała śpie­wać i stała się wojow­niczką. Schwy­tali ją, spę­dziła noc w zamknię­ciu; żeby uciec, musiała zabić pil­nu­ją­cego jej straż­nika. Nikt nie chciał uwie­rzyć, że miała siłę go zabić, bo była bar­dzo wątła, dla­tego uznali ją za cza­row­nicę i spa­lili; przy­wią­zali ją do drzewa, pod które pod­ło­żyli ogień. Ale rano zamiast ciała zna­leźli czer­wony kwiat.
– Drzewo o czer­wo­nych kwia­tach.
– Tak, drzewo.
– Podo­bała ci się ta histo­ria?
– Nie wiem, bałem się jej.
– Drzewo nazywa się kora­lo­drzew koguci grze­bień. Tu nie rośnie ich zbyt wiele, ale nie­długo ci je pokażę. Nie­da­leko domu two­ich dziad­ków jest ich mnó­stwo.
W lusterku wstecz­nym zoba­czył, że Gaspar unosi brwi.
– Jak to mnó­stwo?
– To legenda, tłu­ma­czy­łem ci już, co to jest legenda.
– Więc ta dziew­czyna nie ist­nieje?
– Nazy­wała się Anahí. Być może ist­niała, ale tę histo­rię o kwia­tach opo­wiada się po to, by o niej pamię­tać, a nie dla­tego, że wyda­rzyła się naprawdę.
– Więc to się stało naprawdę czy nie?
– I tak, i nie. Obie rze­czy naraz.
Lubił patrzeć, jak Gaspar robi się poważny, a nawet zły, jak zagryza kąciki ust, jak otwiera i zamyka pięść.
– Teraz też pali się cza­row­nice?
– Nie, teraz się ich nie pali. Poza tym nie ma już zbyt wielu cza­row­nic.
Łatwo było wyje­chać z mia­sta w nie­dzielny stycz­niowy pora­nek. Zosta­wili za sobą budynki wcze­śniej, niż się spo­dzie­wał. I niskie baraki z bla­chy w dziel­ni­cach nędzy. I nagle uka­zały się drzewa za mia­stem i pola. Gaspar już spał, a słońce grzało Juana w ramię, jakby był zwy­kłym ojcem na week­en­do­wej wycieczce. Ale nie był zwy­kłym ojcem, inni cza­sem domy­ślali się tego, kiedy patrzyli mu w oczy, kiedy roz­ma­wiali z nim przez chwilę, w jakiś spo­sób wyczu­wali nie­bez­pie­czeń­stwo; nie mógł ukry­wać, kim jest, przy­naj­mniej nie­zbyt długo.
Zapar­ko­wał przed barem rekla­mu­ją­cym gorącą cze­ko­ladę i droż­dżowe roga­liki. Zjemy śnia­da­nie, powie­dział do Gaspara, który obu­dził się natych­miast i prze­tarł nie­bie­skie oczy, wiel­kie, nieco zagu­bione.
Kobieta, która czy­ściła sto­liki, z całą pew­no­ścią wyglą­dała na wła­ści­cielkę baru, poza tym spra­wiała wra­że­nie miłej i skłon­nej do plo­tek. Obrzu­ciła ich zacie­ka­wio­nym spoj­rze­niem, kiedy usie­dli z dala od okna, przy lodówce. Chło­piec z samo­cho­dzi­kiem z kolek­cji i jego ojciec wysoki na dwa metry, z wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona. Prze­tarła ich sto­lik ścierką i zapi­sała zamó­wie­nie w note­siku, jakby bar był pełny. Gaspar zamó­wił cze­ko­ladę i droż­dżówki z masą kaj­ma­kową, Juan szklankę wody i kanapkę z serem. Zdjął ciemne oku­lary i się­gnął po leżącą na stole gazetę, cho­ciaż wie­dział, że ważne wia­do­mo­ści ni­gdy nie uka­zują się w pra­sie. Nie pisano nic o taj­nych cen­trach zatrzy­mań ani o noc­nych star­ciach, porwa­niach, ani ode­bra­nych dzie­ciach. Tylko kro­niki o roz­gry­wa­nych w Uru­gwaju mistrzo­stwach Ame­ryki Łaciń­skiej, które go nie inte­re­so­wały. Uda­wa­nie nor­mal­no­ści cza­sami przy­cho­dziło mu z tru­dem, kiedy nie był skon­cen­tro­wany, kiedy był tak bez­brzeż­nie smutny i zmar­twiony. Poprzed­niej nocy pró­bo­wał jesz­cze raz skon­tak­to­wać się z Rosa­rio. Nie potra­fił. Nie było jej ni­gdzie, nie mógł jej poczuć, ode­szła w spo­sób, któ­rego abso­lut­nie nie potra­fił zro­zu­mieć ani się z nim pogo­dzić.
– Ale upał – powie­dział Gaspar.
Chło­pak pocił się, miał wil­gotne włosy i czer­wone policzki. Juan dotknął jego ple­ców. Miał mokrą koszulkę.
– Pocze­kaj tu na mnie – powie­dział i poszedł do samo­chodu po nową. Potem zapro­wa­dził chłopca do łazienki, zmo­czył mu głowę, otarł pot, wło­żył świeżą koszulkę, która tro­chę pach­niała ben­zyną.
Kiedy wró­cili do stołu, cze­kały na nich śnia­da­nie i kobieta; Juan popro­sił o szklankę wody dla Gaspara.
– Nie­da­leko jest świetny kem­ping, jeśli chcie­li­by­ście ochło­dzić się w rzece.
– Dzię­ku­jemy, ale nie mamy czasu – odparł Juan, siląc się na uprzejmy ton. Roz­piął sobie kilka guzi­ków koszuli.
– Podró­żu­je­cie sami? Jakie wiel­kie oczy ma ten mały! Jak masz na imię?
Juan miał ochotę powie­dzieć, nie odpo­wia­daj jej synu, jedzmy, a ja uci­szę ją na zawsze, ale Gaspar zdra­dził już kobie­cie swoje imię, ona zaś, ośmie­lona, zapy­tała fał­szy­wym sło­dziut­kim gło­sem:
– A twoja mamu­sia?
Juan poczuł ból chłopca w całym swoim ciele. Był to ból pier­wotny, nie­moż­liwy do wyra­że­nia sło­wami; gwał­towny i przy­pra­wia­jący o zawrót głowy. Musiał kur­czowo chwy­cić się stołu, żeby uwol­nić się od syna i tego bólu. Gaspar nie mógł odpo­wie­dzieć i patrzył na niego, jakby pro­sił o pomoc. Zjadł zale­d­wie pół droż­dżówki. Juan będzie musiał go nauczyć nie chwy­tać się w ten spo­sób, ani jego, ani nikogo innego.
– Prze­pra­szam – Juan sta­rał się zacho­wać pano­wa­nie nad sobą, ale ton jego głosu zabrzmiał groź­nie – ale co to, kurwa, panią obcho­dzi?
– Chcia­łam tylko poroz­ma­wiać, nic wię­cej – odrze­kła ura­żona.
– Wspa­niale. Obraża się pani, bo nie chcemy bawić pani durną roz­mową, pro­szę sobie wyobra­zić, że pani kre­tyń­ska nie­dy­skre­cja, wty­ka­nie nosa w nie swoje sprawy są dla nas bole­sne. Naprawdę chce pani wie­dzieć? Moja żona zgi­nęła trzy mie­siące temu potrą­cona przez auto­bus, który prze­cią­gnął ją przez dwie prze­cznice.
– Bar­dzo mi przy­kro.
– Nie, nie jest pani przy­kro, bo nie znała jej pani, tak samo, jak nie zna pani nas.
Kobieta chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale ode­szła pra­wie z pła­czem. Gaspar wciąż patrzył na ojca, ale oczy miał suche. Był tro­chę wystra­szony.
– Nic się nie stało. Skończ śnia­da­nie.
Juan sku­bał swoją kanapkę z serem; nie był głodny, ale nie mógł brać leków na pusty żołą­dek. Kobieta wró­ciła z prze­pra­sza­jącą miną, wycią­ga­jąc przed sie­bie ramiona. Nio­sła dwa soki poma­rań­czowe. Na koszt firmy, powie­działa i popro­siła o wyba­cze­nie. Nie wyobra­ża­łam sobie takiej tra­ge­dii. Gaspar bawił się kolo­ro­wym małym samo­cho­dem z otwie­ra­nymi drzwicz­kami i bagaż­ni­kiem, pre­zen­tem, który stry­jek Luis przy­słał mu z Bra­zy­lii. Juan kazał Gaspa­rowi skoń­czyć cze­ko­ladę i wstał, żeby zapła­cić przy kon­tu­arze. Kobieta wciąż prze­pra­szała, a Juanowi skoń­czyła się cier­pli­wość. Kiedy wycią­gnęła rękę, żeby przy­jąć pie­nią­dze, zła­pał ją za nad­gar­stek. Pra­gnął wysłać jej znak, od któ­rego by osza­lała, wbiła sobie do głowy, że powinna obe­drzeć ze skóry stopy swo­jego wnuka albo ugo­to­wać psa w sosie wła­snym. Powstrzy­mał się. Nie chciał się zmę­czyć. Utrzy­my­wa­nie tej podróży z synem w tajem­nicy wykoń­czyło go i na pewno nie pozo­sta­nie bez kon­se­kwen­cji. Zosta­wił więc kobietę w spo­koju.
Gaspar cze­kał na niego przy drzwiach, wło­żył ciemne oku­lary Juana. Ten chciał mu je zabrać, ale chło­piec uciekł mu ze śmie­chem. Juan zła­pał go przy samo­cho­dzie i pod­niósł do góry: Gaspar był lekki i długi, ale nie będzie taki wysoki jak ojciec. Posta­no­wił, że poszu­kają jakie­goś miej­sca na obiad, zanim wyru­szą w dal­szą drogę do Entre Ríos.
Dzień oka­zał się wyczer­pu­jący, pomimo że podróż upły­nęła cał­ko­wi­cie nor­mal­nie: ruch był nie­wielki, zje­dli pyszny obiad w przy­droż­nym grillu, a potem ucięli sobie drzemkę w cie­niu drzew; od rzeki powie­wało chłod­nym wia­trem. Wła­ści­ciel grilla też ich zaga­dy­wał i był cie­kaw­ski, ale nie zapy­tał o żonę, Juan poroz­ma­wiał z nim, popi­ja­jąc wino. Poczuł się źle po drzemce i czuł się tak przez całą drogę do Esqu­iny; upał był nie­zno­śny. Ale teraz, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić recep­cjo­ni­ście, że potrze­buje mał­żeń­skiego łóżka dla sie­bie i poje­dyn­czego dla syna, a cena nie ma zna­cze­nia, zdał sobie sprawę z tego, że być może będzie potrze­bo­wał pomocy. Zapła­cił z góry i pozwo­lił, żeby ktoś zajął się wnie­sie­niem jego toreb. W pokoju włą­czył tele­wi­zor, żeby zająć czymś Gaspara, i wycią­gnął się na łóżku. Wie­dział, jak inter­pre­to­wać to, co się dzieje; aryt­mia wymknęła się spod kon­troli, sły­szał świst, ten odgłos wysiłku, mdło­ści osza­la­łych zasta­wek, bolało go w piersi, z tru­dem oddy­chał.
– Gaspar, podaj mi torbę – popro­sił.
Wyjął z niej ciśnie­nio­mierz i prze­ko­nał się, że ma niskie ciśnie­nie; to dobrze. Poło­żył się na ukos, tylko w ten spo­sób stopy nie wysta­wały mu poza mate­rac, i zanim połknął tabletki i spró­bo­wał odpo­cząć, naj­le­piej zasnąć, wyrwał kartkę z notat­nika (z nadru­kiem „Hotel Panambí, Esqu­ina”), który leżał dla gości na noc­nym sto­liku, i zapi­sał numer tele­fonu.
– Synu, posłu­chaj mnie uważ­nie. Jeśli się nie obu­dzę, zadzwoń pod ten numer.
Gaspar otwo­rzył sze­roko oczy, a potem skrzy­wił się, wydął usta w pod­kówkę.
– Nie płacz. To tylko na wypa­dek, gdy­bym się nie obu­dził, ale prze­cież się obu­dzę, okej?
Poczuł, jak serce mu ska­cze, jakby doda­wał gazu, zmie­nia­jąc bieg. Czy uda mu się zasnąć? Przy­ło­żył palce do szyi. Sto sie­dem­dzie­siąt, może wię­cej. Ni­gdy nie miał tak wiel­kiej ochoty, żeby umrzeć, jak teraz, w tym pokoju hote­lo­wym na pro­win­cji, i ni­gdy tak bar­dzo się nie bał zosta­wić syna samego.
– To tele­fon do stryjka Luisa. Musisz wykrę­cić naj­pierw dzie­wiątkę, a kiedy usły­szysz sygnał, wybierz numer. Jeśli się nie obu­dzę, potrzą­śnij mną. A jeśli potrzą­śniesz mną i wciąż się nie obu­dzę, zadzwo­nisz do niego. Naj­pierw zawia­do­misz jego, a potem pana na dole, w recep­cji. Rozu­miesz?
Gaspar powie­dział, że tak, i ści­ska­jąc kartkę z nume­rem w dłoni, poło­żył się przy nim, bli­sko, ale wystar­cza­jąco daleko, żeby mu nie prze­szka­dzać.
Juan obu­dził się spo­cony ze snu bez snów. Była już noc, w pokoju paliło się słabe świa­tło; Gaspar włą­czył nocną lampkę i czy­tał. Juan patrzył na niego, nie rusza­jąc się z miej­sca: chło­piec wyjął z torby książkę i cze­kał, miał obok sie­bie na poduszce kartkę z nume­rem tele­fonu. Gaspar, zawo­łał go, a chło­piec zare­ago­wał spo­koj­nie, odło­żył książkę, pod­szedł na czwo­ra­kach, zapy­tał, czy czuje się lepiej; jak doro­sły, jak wiele razy pytali go doro­śli, któ­rzy się nim opie­ko­wali. Juan usiadł i zacze­kał minutę z odpo­wie­dzią. Serce wró­ciło do nor­mal­nego rytmu albo rytmu nor­mal­nego dla niego. Nie był zde­ner­wo­wany, nie było mu słabo. Czuję się dobrze, powie­dział, posa­dził sobie Gaspara na nogach i objął go, gła­dząc ciemne włosy syna.
– Która jest godzina?
Gaspar poka­zał mu zegar.
– Znasz się już na zegarku. Powiedz mi.
– Wpół do pierw­szej.
W tej miej­sco­wo­ści nie znajdą o tej porze nic otwar­tego, żeby zjeść kola­cję. Mógł oczy­wi­ście pójść do cen­trum, wejść do jakie­goś sklepu czy zamknię­tej restau­ra­cji i wziąć sobie wszystko, co było mu potrzebne, otwar­cie drzwi było bar­dzo pro­ste. Ale jeśli ktoś by go zoba­czył, musiałby upo­rać się z tym świad­kiem. A każdy taki drobny czyn mógł się zmie­nić w długi i wyczer­pu­jący łań­cuch śla­dów, które trzeba zma­zać, wspo­mnień, które należy znisz­czyć. Nauczono go tego już wiele lat temu: naj­le­piej żyć naj­nor­mal­niej, jak to moż­liwe. Mógł zro­bić rze­czy dla innych nie­osią­galne. Jed­nak każda zdo­bycz, każdy wysi­łek woli, żeby zdo­być to, czego pra­gnął, miały swoją cenę. W kwe­stiach mało waż­nych nie warto było jej pła­cić. Teraz powi­nien prze­ko­nać noc­nego por­tiera, żeby przy­go­to­wał im coś do jedze­nia. Nie czuł głodu, Gaspar pew­nie też nie, cho­ciaż nie jadł pod­wie­czorku, a on zapo­mniał wyjąć wodę sodową z samo­chodu, powi­nien się zacho­wy­wać jak ojciec.
Przed wyj­ściem z pokoju musiał się jed­nak wyką­pać, bo śmier­dział. I może pod­ciąć sobie włosy. Gaspar też potrze­bo­wał kąpieli, może nie tak pil­nie. Wstał z łóżka, wciąż trzy­ma­jąc Gaspara na rękach, i zaniósł go pod prysz­nic. Odkrę­cił kurek z cie­płą wodą, odcze­kał chwilę i upew­nił się, że jest tak, jak podej­rze­wał.
– Nie wyką­pię się w zim­nej – oświad­czył Gaspar.
– Prze­cież jest gorąco. Nie? No dobrze, potem umyję cię ręcz­ni­kiem.
Juan wszedł pod prysz­nic, sły­szał, że Gaspar, usiadł­szy na pokry­wie ubi­ka­cji, mówi do niego, opo­wia­dał o tym, co czy­tał i co zoba­czył z hote­lo­wego okna, ale Juan go nie słu­chał. Prysz­nic był za nisko, musiał się schy­lić, żeby umyć głowę, ale przy­naj­mniej hotel zapew­niał szam­pon i mydło. Z bio­drami prze­pa­sa­nymi ręcz­ni­kiem sta­nął przed lustrem: mokre włosy się­gały za ramiona, pod oczami miał sińce.
– Przy­nieś mi nożyczki, są w mniej­szej tor­bie.
– Mogę cię ostrzyc? Tylko tro­chę.
– Nie.
Juan zapa­trzył się we wła­sne odbi­cie, sze­ro­kie ramiona, ciemna bli­zna prze­ci­na­jąca pierś, opa­rze­nie na ramie­niu. Rosa­rio zawsze obci­nała mu włosy. Wiele razy też go goliła. Przy­po­mniał sobie jej duże okrą­głe kol­czyki, ni­gdy ich nie zdej­mo­wała, cza­sem nawet do snu. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś się roz­pła­kała, przy­kuc­nąw­szy nago na pod­ło­dze w łazience, bo przy­tyła w ciąży. Jak krzy­żo­wała ręce, kiedy usły­szała coś, co wyda­wało się jej głu­potą. Pamię­tał, jak krzy­czała na niego na ulicy, wście­kła; była taka silna, kiedy waliła go pię­ściami pod­czas awan­tur. Ilu rze­czy nie umiał zro­bić sam, ilu zapo­mniał, ile umiała zro­bić tylko ona? Roz­cze­sał włosy grze­bie­niem, ciął tak dobrze, jak umiał. Zosta­wił sobie dłuż­szy kosmyk z przodu, potem wysu­szył włosy, żeby spraw­dzić, czy nie wyszło tra­gicz­nie. Rezul­tat wydał mu się przy­zwo­ity. Miał tro­chę zaro­stu na policz­kach, ale nie rzu­cał się w oczy, bo był bar­dzo blady. Wrzu­cił obcięte włosy, które zebrał na chu­s­teczce, do klo­zetu.
– Chodź, zoba­czymy, czy uda nam się zna­leźć coś do jedze­nia.
W hote­lo­wym kory­ta­rzu było ciemno i pach­niało wil­go­cią. Przy­dzie­lony im pokój znaj­do­wał się tuż przy scho­dach. Juan prze­pu­ścił Gaspara przo­dem, ale chło­piec, zamiast od razu zejść na dół, popę­dził kory­ta­rzem. Z początku Juan myślał, że bie­gnie do windy. Ale po chwili uświa­do­mił sobie, że Gaspar widzi to samo co on, cho­ciaż reago­wał zupeł­nie ina­czej, zamiast tego uni­kać – Juan był przy­zwy­cza­jony do tych zjaw i nie zwra­cał na nie uwagi – idzie na spo­tka­nie, zain­try­go­wany. To, co kryło się na końcu kory­ta­rza, było wystra­szone i nie sta­no­wiło nie­bez­pie­czeń­stwa, ale było bar­dzo stare i jak wszystko, co dawne, żar­łoczne i nie­szczę­śliwe, i zawistne.
Pierw­szy raz syn coś wyczu­wał, przy­naj­mniej w jego obec­no­ści. Cze­kał, aż to się wyda­rzy, Rosa­rio była pewna, że sta­nie się tak już nie­długo, a zwy­kle mie­wała rację, ale teraz był już pewien, że Gaspar odzie­dzi­czył tę zdol­ność, co pogrą­żyło go w smutku, ści­snęło za gar­dło. Ni­gdy nie robił sobie zbyt­nich nadziei, że syn będzie nor­malny, ale tu, na tym kory­ta­rzu, ulot­niły się one cał­ko­wi­cie, i Juan poczuł żałość jak łań­cuch zaci­ska­jący się na szyi. Dzie­dziczną klą­twę. Sta­rał się uda­wać spo­kój.
– Gaspar – powie­dział, nie pod­no­sząc głosu. – Idziemy tędy. Po scho­dach.
Chło­piec odwró­cił się i spoj­rzał na niego zdez­o­rien­to­wany, jakby obu­dził się w obcym pokoju ze snu trwa­ją­cego wiele dni. To spoj­rze­nie trwało zale­d­wie sekundę, ale Juan je roz­po­znał. Musiał nauczyć go zamy­kać się na ten dry­fu­jący w powie­trzu świat, te lep­kie tunele, jeziora, zro­zu­mieć, jak ich uni­kać. I musiał zacząć prędko, bo pamię­tał prze­ra­że­nie z wła­snego dzie­ciń­stwa. A Gaspar nie powi­nien prze­ży­wać tego samego.
Mój syn uro­dzi się ślepy, powta­rzała zjawa na końcu kory­ta­rza, była łysa i ubrana w nie­bie­ską sukienkę. Gaspar jej nie sły­szał, cho­ciaż moż­liwe, że ją zoba­czył. O niej mówił wcze­śniej w łazience – o kobie­cie sie­dzą­cej na placu przed hote­lem, która spo­glą­dała w okno z otwar­tymi ustami. Juan nie zwró­cił wtedy na to uwagi, bo syn nie mówił o niej z lękiem, co było dobre. Chło­piec intu­icyj­nie miał rację, nie było się czego bać, ta kobieta była led­wie echem. Teraz było wiele takich ech. Jak zwy­kle, kiedy odby­wały się masowe mor­der­stwa; efekt podobny do krzyku w jaskini, trwał, póki czas nie poło­żył mu kresu. Do tego kresu było jesz­cze daleko, nie­spo­kojni zmarli prze­miesz­czali się szybko, chcieli być widziani. The dead tra­vel fast, pomy­ślał.
Zeszli po scho­dach po cichu, żeby nie zbu­dzić innych gości. Kobieta, naj­pew­niej jedna z wła­ści­cie­lek hotelu, prze­glą­dała w recep­cji cza­so­pi­smo. Unio­sła głowę na ich widok i wstała; szyb­kim gestem popra­wiła bluzkę i włosy, tro­chę roz­czo­chrane.
– Dobry wie­czór – powie­działa. – Mogę wam w czymś pomóc?
Juan pod­szedł do kon­tu­aru i oparł dłoń na książce tele­fo­nicz­nej, która leżała otwarta pod lampką.
– Dobry wie­czór. Czy może przy­pad­kiem można gdzieś jesz­cze coś zjeść?
Kobieta prze­krzy­wiła głowę.
– Być może uda­łoby się w grillu w klu­bie rybaka, ale pozwól­cie, że zadzwo­nię i zapy­tam, bo to spory kawa­łek stąd.
Spory kawa­łek, pomy­ślał Juan, nie­moż­liwe, w tej małej miej­sco­wo­ści nic nie mogło być daleko. Ściany recep­cji do połowy wyło­żono boaze­rią, pod­łoga była obita pla­sti­kową wykła­dziną, klu­cze wisiały na tablicy. Gaspar pod­szedł do nie­wiel­kiego akwa­rium i pal­cem śle­dził pły­wa­jącą rybkę. Nikt nie odbiera, oznaj­miła kobieta po dłu­giej chwili wisze­nia na tele­fo­nie. No trudno, pój­dziemy spać bez kola­cji. Juan uśmiech­nął się i zauwa­żył, że kobieta – młoda, około czter­dziestki, ale spra­wiała wra­że­nie star­szej w smut­nym świe­tle pogrą­żo­nego w ciszy hotelu – obser­wuje go uważ­nie i wcale tego nie ukrywa. Zaspa­łem, wyja­śnił Juan. Podróż z Buenos Aires jest długa i byłem zmę­czony.
Na zewnątrz abso­lutna cisza. Zauwa­żył nie­bie­skie świa­tła radio­wozu, ale pra­wie nie usły­szał sil­nika. Nawet tę miej­sco­wość patro­lo­wali?
– Prze­pra­szam za nie­dy­skre­cję – powie­działa, wycho­dząc zza blatu recep­cji. Wachlo­wała się, mimo że pra­co­wał wia­trak. – Jeste­ście w pokoju dwie­ście jeden? Mój pra­cow­nik powie­dział, że miał dziś wra­że­nie, że gość z tego pokoju nie czuje się naj­le­piej. Mar­twi­li­śmy się, ale nie sły­sze­li­śmy żad­nych odgło­sów ani nie zadzwo­nił pan na recep­cję, więc nie chcie­li­śmy nie­po­koić.
– A skąd pani wie, że to ja jestem gościem z pokoju dwie­ście jeden?
– Bo mój pra­cow­nik wspo­mniał, że to wysoki jasno­włosy męż­czy­zna z dziec­kiem.
– Dzię­kuję za tro­skę, pro­szę pani. Teraz czuję się znacz­nie lepiej, musia­łem odpo­cząć. Pół roku temu mia­łem ope­ra­cję, cza­sem wydaje mi się, że jestem już zupeł­nie zdrowy, i prze­sa­dzam z wysił­kiem.
I z roz­my­słem, teatral­nym gestem Juan oparł jedną dłoń na koszuli roz­pię­tej do połowy piersi, żeby poka­zać wyraź­nie ogromną bli­znę.
– No dobrze – powie­działa kobieta. – Zro­bię wam coś, choćby kanapki. Chło­piec lubi spa­ghetti? Pod­grze­jemy je w kąpieli wod­nej z odro­biną masła i gotowe.
– Co to jest spa­ghetti? – zapy­tał Gaspar, który prze­stał się inte­re­so­wać akwa­rium.
– Takie dłu­gie klu­seczki, słonko – wyja­śniła kobieta i uklę­kła przed nim. Z maseł­kiem i ser­kiem?
– Tak. I też z sosi­kiem.
– Zoba­czymy, co da się zro­bić.
– Mogę popa­trzeć, jak pani gotuje?
– Lubi goto­wać – powie­dział Juan i wzru­szył ramio­nami, żeby dać wyraz swo­jemu zdzi­wie­niu.
Godzinę póź­niej Gaspar umiał już uży­wać otwie­ra­cza do kon­serw; obaj zje­dli maka­ron, tro­chę poskle­jany, z pysz­nym sosem i napili się wody z lodem, a kobieta towa­rzy­szyła im, popi­ja­jąc słod­kie wino i paląc papie­rosy. Kiedy skoń­czyli, Juan zapro­po­no­wał, że zmyje naczy­nia, żeby kobieta mogła wró­cić do recep­cji, a ona się zgo­dziła; na odchod­nym życzyła mu szyb­kiego powrotu do zdro­wia. Gaspar poma­gał powy­cie­rać tale­rze, ale naj­pierw podzię­ko­wał, z ustami wciąż umo­ru­sa­nymi sosem, a ona cmok­nęła go w poli­czek.
Nie chciał wejść do pokoju: sta­nął w drzwiach jak wryty, oczy mu lśniły, wyda­wał się prze­stra­szony.
– Tato, tam jest jakaś pani – powie­dział. Juan zamru­gał, żeby ją zoba­czyć i poczuć; to była ta sama kobieta co w kory­ta­rzu, widocz­nie krą­żyła po hotelu.
– Nie patrz na nią. – Ujął twarz Gaspara w dło­nie, były tak wiel­kie, że pra­wie ota­czały mu głowę. – Spójrz na mnie.
Potem usiadł na pod­ło­dze i zapa­lił lampkę nocną. Na szczę­ście Gaspar nie sły­szał, co mówiła. Zawsze lepiej tylko widzieć. Juan przy­słu­chi­wał się jej przez minutę, z czy­stej cie­ka­wo­ści. Ta sama stara, samotna, roz­pacz­liwa śpiewka śmierci, echo śmierci. Potem ogłuchł na ten głos, ale jej nie wyrzu­cił, musiał nauczyć tego syna, i to szybko. Juan nie chciał, by bał się ani minutę dłu­żej.
– Posłu­chaj mnie teraz uważ­nie.
– Kto to jest, tatu­siu?
– Nikt. To tylko wspo­mnie­nie.
Poło­żył mu dłoń poni­żej mostka i poczuł serce swo­jego syna, szyb­kie, silne, zdrowe. Z zazdro­ści zaschło mu w ustach.
– Zamknij oczy. Czu­jesz moją dłoń?
– Tak.
– Czego doty­kam?
– Brzu­cha.
– A teraz?
Poło­żył dwa palce dru­giej ręki na kręgu znaj­du­ją­cym się za żołąd­kiem.
– Ple­ców.
– Nie, nie ple­ców.
– Krę­go­słupa.
– No wła­śnie. Teraz musisz pomy­śleć o tym, co znaj­duje się mię­dzy moimi dłońmi, jak wtedy, kiedy boli cię głowa i opo­wia­dasz mi, że wydaje ci się, że coś sie­dzi tam w środku. Dobrze, pomyśl o tym, co tam jest.
Gaspar zaci­snął powieki i zagryzł dolną wargę.
– Już.
– Dobrze. A teraz powiedz tej pani, żeby sobie poszła. Nie mów tego gło­śno. Możesz powie­dzieć po cichu, jeśli chcesz, ale ważne, żeby prze­mó­wiła ta część, którą trzy­mam w dło­niach. Rozu­miesz? To ważne.
To mogło zająć nawet całą noc, i Juan o tym wie­dział.
– Powie­dzia­łem jej.
Juan spoj­rzał na kobietę, która stała wciąż obok łóżka, była w ciąży, z otwar­tymi oczami, wciąż pew­nie mówiąc o swoim pierw­szym dziecku, w oczach miała pustkę.
– Jesz­cze raz. Jakby twój głos dobie­gał stam­tąd, jak­byś miał w środku usta.
– Mam powie­dzieć to na głos?
O co w ogóle pytał? Ale tak poważna wąt­pli­wość wyma­gała odpo­wie­dzi.
– Tak, dzi­siaj tak.
Obraz kobiety powoli się ulot­nił jak roz­pra­sza­jący się dym. Powie­trze w pokoju oczy­ściło się, jakby ktoś otwo­rzył okna. Świa­tło lampki noc­nej stało się jaśniej­sze.
– Bar­dzo dobrze, Gaspa­rze, bar­dzo dobrze.
Chło­piec rozej­rzał się po całym pokoju, szu­ka­jąc kobiety, która ode­szła. Był poważny.
– Już nie wróci?
– Jeśli wróci, zro­bisz to samo co przed chwilą.
Gaspar się trząsł, tro­chę z wysiłku, tro­chę ze stra­chu. Juan przy­po­mniał sobie, jak pierw­szy raz odpę­dzał bez­cie­le­snego: chłopcu przy­szło to rów­nie łatwo, może nawet jesz­cze łatwiej, zwa­żyw­szy na sytu­ację. Oby był to koniec odzie­dzi­czo­nych przez Gaspara talen­tów. Oby ni­gdy nie nawią­zał takiego rodzaju kon­taktu, do jakiego on sam był zdolny. Rosa­rio była pewna, że syn odzie­dzi­czy jego umie­jęt­no­ści. Nagle jej wspo­mnie­nie stało się tak żywe, jakby dotknął nie­chcący jakie­goś owada w mroku: Rosa­rio upar­cie sie­działa na łóżku, w swo­ich bia­łych sze­ro­kich spodniach z bawełny, z wło­sami zwią­za­nymi wysoko w koń­ski ogon. Gaspar odzie­dzi­czy wszystko, wszystko, co tak bar­dzo mu cią­żyło. Poczuł gorąco w oczach.
– Teraz znów pójdę spać, bo nie­długo muszę usiąść za kie­row­nicą.
– Chcę spać z tobą.
– Nie bój się. Idź do łóżka. Jeśli nie będziesz mógł zasnąć, poczy­taj książkę. Świa­tło mi nie prze­szka­dza.
Ale Gaspar nie chciał czy­tać. Poło­żył się na ple­cach i cze­kał, aż zmo­rzy go sen, wyka­zu­jąc się dys­cy­pliną nie­ty­pową dla swo­jego wieku. Nie zasło­nił żalu­zji, więc skąpe świa­tło z ulicy wpa­dało do pokoju, a gałę­zie drzew rzu­cały cie­nie na ściany. Juan zacze­kał, aż oddech Gaspara zacznie wska­zy­wać na to, że chło­piec zasnął, i wtedy zbli­żył się do niego: roz­chy­lone usta, małe zęby mleczne, pot skle­ja­jący włosy na czole.
Mógł zro­bić to we wła­snym łóżku, sie­dząc obok. Nie chciał jed­nak, żeby chło­piec obu­dził się i to zoba­czył. Łazienka była rów­nie dobrym miej­scem. Nie potrze­bo­wał wiele: wystar­czyła cisza, pukiel wło­sów Rosa­rio, jakieś ostre narzę­dzie i pro­chy.
Sie­dząc na zim­nych kafel­kach, owi­nął wokół pal­ców kosmyk wło­sów Rosa­rio, który woził ze sobą w spe­cjal­nym puz­derku. Obie­ca­łaś, powie­dział jej cichym gło­sem. I była to poważna obiet­nica, przy­pie­czę­to­wana ranami i krwią, a nie sen­ty­men­tal­nymi sło­wami.
Wyjął z pla­sti­ko­wej torebki garść pro­chów i roz­sy­pał przed sobą na pod­ło­dze, two­rząc znak pół­nocy. Od śmierci Rosa­rio robił to każ­dej nocy, a rezul­tat był iden­tyczny – cisza. Pusty­nia zim­nego pia­sku i mętne gwiazdy. Wymy­ślił też bar­dziej pod­sta­wowe metody i efekt był zawsze taki sam – wiatr nad pustką.
Powtó­rzył słowa, pogła­skał kosmyk wło­sów, przy­wo­łał ją zaka­żo­nym języ­kiem, któ­rego nale­żało uży­wać pod­czas rytu­ału pro­chów. Z zamknię­tymi oczami zoba­czył pokoje i puste kąty, zga­szone ogni­ska, porzu­cone ubra­nia, suche rzeki, ale błą­kał się dalej, aż w końcu wró­cił do hote­lo­wej łazienki, ciszy i dale­kiego odde­chu syna, i znów ją przy­wo­łał. Ani muśnię­cia, drże­nia, ułudy, pod­stęp­nej mary. Nie przy­cho­dziła, nie mógł do niej dotrzeć, od śmierci żony nie udało mu się natra­fić na naj­mniej­szy ślad jej obec­no­ści.

 
Wesprzyj nas