Odkrycie tajemniczej fiolki nad brzegiem Tamizy daje początek opowieści o aptekarce sprzed dwóch wieków, która sprzedawała trucizny kobietom, szukającym zemsty lub pragnącym uwolnić się od mężczyzn, którzy je skrzywdzili. Snuje ją Sarah Penner, amerykańska pisarka, zafascynowana historią osiemnastowiecznego Londynu.


Amerykanka Caroline Parcewell zaplanowała świętowanie dziesięciolecia swojego małżeństwa w Londynie. Przed wyjazdem dowiaduje się jednak, że jej najdroższy mąż jest oszustem, a rodzinna awantura kończy się decyzją kobiety o samotnej podróży do Anglii. Przypadkowe spotkanie z grupą poszukiwaczy skarbów w błotach Tamizy owocuje znalezieniem przez Caroline starej szklanej fiolki. Kobieta z jednej strony zafascynowana znaleziskiem, z drugiej widząca szansę na odskocznię od myśli o rozpadającym się małżeństwie, postanawia rozwiązać zagadkę pochodzenia tajemniczego znaleziska. W śledztwie sięga do swojej wiedzy i umiejętności historyczki, do tej pory mało wykorzystywanych, z powodu oporu męża widzącego ją raczej w roli kury domowej a nie samodzielnej kobiety pracującej na uczelni. Tak zaczyna się powieść „Zaginiona apteka”, która, choć napisana lekko i przystępnie, przemyca w fabule poważne pytania o granicę krzywd, po której przekroczeniu wszelkie środki obrony stają się dozwolone.

Tutaj pojawia się wątek z przeszłości, którego główną bohaterką jest Nella, żyjąca pod koniec osiemnastego wieku w Londynie, zajmująca się prowadzeniem odziedziczonej po matce apteki. Wyedukowana przez nią w zakresie stosowania ziół i preparatów leczniczych, postawia rozszerzyć nieco zakres usług. Skłaniają ją do tego opowieści klientek o krzywdzie, przemocy i złu, które je spotykają ze strony mężów, pracodawców czy rodziny. Nella stawia sobie za życiowy cel udzielanie pomocy tym zranionym psychicznie i fizycznie kobietom, potrzebujących wsparcia, na które nie mogą jednak liczyć w ówczesnym społeczeństwie.

W sekretnym pomieszczeniu swojej apteki Nella rozpoczyna dyskretną produkcję mikstur, zdolnych rozwiązać raz na zawsze problemy nieszczęśliwych kobiet. Zapotrzebowanie na usługi rośnie, Nella zatrudnia i zaprzyjaźnia się z dwunastoletnią Elizą Fanning pomagającą jej w aptece. Jednak pewnego dnia ciąg niefortunnych zdarzeń naraża ją i kobiety-klientki na niebezpieczeństwo odkrycia zbrodniczego procederu.

„Zaginiona apteka” to w dużej mierze opowieść o kobietach pragnących kontrolować własny los, wbrew obowiązującym konwenansom i stereotypom życia społecznego w epoce, w której przyszło im żyć. W tej historii są mroczne aspekty – niszczycielska pogoń za zemstą, ciężar tajemnic kształtujących życie – ale jest to także opowieść o nadziei i sposobie, w jaki kobiety mogą się chronić, szanować i pomagać sobie nawzajem, nawet gdy dzieli je bariera kilku wieków.

W trakcie lektury zwraca uwagę ogrom wysiłku, jaki autorka włożyła w studiowanie dokumentów historycznych dotyczących osiemnastowiecznego Londynu, rękopisów, ulotek, relacji ówczesnych aptekarzy i sprawozdań sądowych dotyczących trucicieli i trucicielek. W efekcie tej żmudnej pracy czytelnik otrzymuje ciekawą historię dobrze osadzoną w realiach epoki, może zagłębić się w tajemniczy świat starej apteki, półek wypełnionych fiolkami, leczniczymi ziołami i trującymi substancjami, zajrzeć do rejestru klientów poszukujących trucizny, która rozwiąże ich problemy, poznać kobiece bohaterki zmagające się z codziennymi przeciwnościami.

„Zaginiona apteka” to trzymająca w napięciu powieść, skupiająca się na społecznej pozycji kobiet, odzwierciedlająca kulturę, normy i postawy ludzi zarówno sprzed dwóch wieków jak i współczesnych. Sarah Penner zaprasza w niej do ciekawej podróży – do współczesnego Londynu i do tego sprzed dwustu lat, nad brzegi Tamizy i do mrocznych zaułków, prezentując portrety i historie kobiet, doświadczonych przez los, próbujących na różne sposoby walczyć z krzywdami i wyznaczonym im przez tradycję miejscem w społeczeństwie.

W 1791 roku oznacza to dla Nelli, Elizy i tysięcy innych kobiet konieczność sięgania po drastyczne i nielegalne środki obrony. Z kolei współcześnie, dla kobiet takich jak Caroline, pojawiają się nowe wyzwania – tłumienie oczekiwań, porzucenie własnych celów i rozwoju w imię utrzymania harmonii w swoich domach, porzucenie niezależności i wejście w role oczekiwane przez społeczność. Porównanie tych dwóch rzeczywistości pozostawia czytelnika z pytaniem: czy można powiedzieć, że tak naprawdę przez minione dwieście lat położenie kobiet radykalnie zmieniło się na lepsze? Wanda Pawlik

Sarah Penner, Zaginiona apteka, Przekład: Artur Ubik, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 5 maja 2021
 
 

Sarah Penner
Zaginiona apteka
Przekład: Artur Ubik
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 5 maja 2021
 
 

„PRZYSIĘGAM I UROCZYŚCIE PRZYRZEKAM PRZED BOGIEM STWORZYCIELEM, KTÓRY DAŁ POCZĄTEK WSZYSTKIEMU (…)
NIGDY NIE WPROWADZAĆ NIEWDZIĘCZNIKÓW ANI GŁUPCÓW W ARKANA I TAJNIKI NASZEGO RZEMIOSŁA (…)
NIGDY NIE UJAWNIAĆ POWIERZONYCH MI TAJEMNIC (…)
NIGDY NIE PODAWAĆ TRUCIZN (…)
WYSTRZEGAĆ SIĘ I JAK ZARAZY UNIKAĆ HANIEBNYCH I ZGUBNYCH PRAKTYK KONOWAŁÓW, EMPIRYSTÓW I ALCHEMIKÓW (…)
I NIE TRZYMAĆ W SWOIM SKLEPIE PRZEDAWNIONYCH ANI SKAŻONYCH MEDYKAMENTÓW.
NIECH BÓG MA MNIE W OPIECE TAK DŁUGO, JAK DŁUGO BĘDĘ PRZESTRZEGAĆ TYCH ZALECEŃ!”

Przysięga starożytnych aptekarzy

1
NELLA

3 lutego 1791 roku

Miała przyjść o świcie – kobieta, której list trzymałam w rękach, ale której nazwiska jak dotąd nie poznałam.
Nie wiedziałam też, w jakim jest wieku ani gdzie mieszka. Nie znałam jej pozycji społecznej ani mrocznych marzeń, którym oddawała się z nadejściem nocy. Mogła być ofiarą bądź zbrodniarką. Świeżo poślubioną żoną bądź żądną zemsty wdową. Nianią bądź kurtyzaną.
I chociaż nie wiedziałam tak wielu rzeczy, jedno nie budziło moich wątpliwości: ta kobieta doskonale wiedziała, kogo chce uśmiercić.
Podniosłam papier w kolorze różu, o barwie zorzy porannej, oświetlony zamierającym płomykiem świecy z knotem z sitowia. Przesunęłam palcami po inkauście jej słów, próbując sobie wyobrazić, jak wielka musiała to być rozpacz, skoro ją pchnęła do wyszukania kogoś takiego jak ja. Nie zwyczajnej aptekarki, tylko morderczyni. Mistrzyni kamuflażu.
Prośba sformułowana była jasno i bez ogródek. „Dla męża mojej pani, do śniadania. O brzasku, 4 lutego”. Natychmiast przyszła mi na myśl służąca w średnim wieku, która napisała to na polecenie pracodawczyni. Doskonalony przez dwadzieścia lat instynkt w mgnieniu oka powiedział mi, co najlepiej spełni tę prośbę: kurze jajko przyprawione nux vomica.
Przygotowanie to raptem kwestia minut, truciznę miałam pod ręką. Wszelako z nieznanego mi jak dotąd powodu list ten miał w sobie coś, co nie dawało mi spokoju. Nie wynikało to z delikatnego leśnego zapachu pergaminu ani ze sposobu, w jaki dolny lewy róg zawijał się lekko w górę, jakby wcześniej zmoczyły go łzy. Nie, ten niepokój narastał we mnie. Intuicyjnie pojmowałam, że należy czemuś zapobiec.
Ale jakież to niepisane ostrzeżenie mogło tkwić w arkuszu pergaminu, ukryte w pociągnięciach pióra? Żadne, zapewniałam się w duchu; ten list niczego nie zwiastuje. Trwożne myśli wynikają jedynie z mojego zmęczenia – pora była późna – oraz z uporczywego bólu stawów.
Skupiłam się na rejestrze z cielęcej skóry, leżącym na stole przede mną. Ta cenna księga była zapisem życia i śmierci; wykazem licznych kobiet, które szukały mikstur właśnie tu, w najmroczniejszej ze wszystkich aptek.
Na pierwszych kartach rejestru inkaust kładziony był delikatnie, lżejszą ręką, bez śladu rozpaczy czy oporu. To moja matka dokonała owych zblakłych, wytartych już wpisów. Do niej bowiem należała ta apteka specjalizująca się w medykamentach na choroby kobiece, mieszcząca się przy Back Alley 3, na długo przed tym, zanim przeszła w moje ręce.
Czasami czytam jej wpisy – „23 mar. 1767, pani R. Ranford, krwawnik pospolity, 15 kr. 3 x dz.” – a wówczas słowa te przywołują wspomnienia: włosów opadających jej na kark, kiedy miażdżyła tłuczkiem łodyżki krwawnika, albo napiętej, cienkiej jak papier skóry na jej dłoni, gdy wydłubywała nasiona z kielicha kwiatu. Jednakże matka nie kryła swojego składu za sztuczną ścianą ani nie wlewała medykamentów do ciemnych butelek po czerwonym winie. Ona z niczym nie musiała się kryć. Nalewki, które wydawała, miały na celu czynienie dobra – kojenie piekących, wrażliwych części ciała młodej matki bądź wywoływanie krwawień miesięcznych u niepłodnych żon. Dlatego też zapisywała karty swojego rejestru miksturami ziołowymi o najbardziej zbawiennym działaniu. One nie wzbudziłyby niczyich podejrzeń.
Ja na kartach rejestru wymieniałam takie rośliny jak pokrzywa, hyzop czy szarłat, owszem, ale też bardziej złowrogie specyfiki, jak pokrzyk wilcza jagoda, ciemiernik czy arszenik. W moim rejestrze pociągnięcia inkaustu skrywały zdradę, udrękę… oraz mroczne tajemnice.
Tajemnicę pełnego wigoru młodego człowieka, któremu w przeddzień ślubu zaniemogło serce; albo jakim cudem zdrowy mężczyzna, który właśnie został ojcem, nagle padł ofiarą wysokiej gorączki. Mój rejestr ujawniał to bez osłonek: nie chodziło o słabe serce ani o gorączkę, o nie, tylko o sok z bielunia oraz pokrzyk wilczą jagodę, dodawane do win i ciast przez przebiegłe kobiety, których nazwiska plamiły teraz mój rejestr.
Ba, gdyby tak jeszcze rejestr ujawniał moją prywatną tajemnicę, o tym, jak to się właściwie zaczęło. Na tych kartach wyszczególniłam bowiem każdą ofiarę, wszystkie – z wyjątkiem jednej: Fredericka. Ostre, czarne linie jego imienia bezcześciły jedynie moje ponure serce i moją poznaczoną bliznami macicę.
Delikatnie zamknęłam rejestr, albowiem tego wieczoru nie mógł mi się przydać, i z powrotem skupiłam się na liście. Co mnie tak zaniepokoiło? Róg pergaminu stale przyciągał mój wzrok, jak gdyby coś pod nim pełzało. Im dłużej stałam przy stole, tym bardziej bolał mnie brzuch i tym bardziej drżały mi palce. W oddali, za ścianami apteki, rozległy się dzwonki karocy… budzące grozę podobieństwem do brzęku kajdan u pasa posterunkowego. Ja jednak pocieszałam się, że żaden stróż prawa nie wejdzie tu tego wieczoru, tak jak nie wchodził przez ostatnie dwadzieścia lat. Mój sklep był zbyt sprytnie ukryty, tak samo jak moje trucizny. Żaden mężczyzna go nie znajdzie – był zakamuflowany głęboko za ścianą magazynu na skraju krętego zaułka w najmroczniejszych czeluściach Londynu.
Spojrzałam na utytłaną sadzą ścianę – nie miałam serca ani siły, żeby ją wyszorować do czysta. W pustej flaszce na półce odbiła się moja twarz. Oczy, niegdyś błyszczące i zielone jak oczy mojej matki, teraz były niemal bez życia. Także policzki, swego czasu rumiane i tryskające świeżością, były ziemiste i zapadnięte. Wyglądałam upiornie, znacznie starzej niż na swoje czterdzieści jeden lat.
Delikatnie pomasowałam okrągłą kość lewego nadgarstka, obolałą od gorąca niczym porzucony w ognisku i zapomniany kamień. Od lat stawy tak bardzo dawały mi się we znaki, że każdego dnia odczuwałam nieustający ból. Ten zaś wzmagał się z każdą sprokurowaną przeze mnie trucizną. Wieczorami palce miewałam tak opuchnięte i sztywne, że wydawało mi się, iż skóra popęka i odsłoni to, co się pod nią znajduje.
Winne temu było zadawanie śmierci i dotrzymywanie tajemnic. To z tego powodu gniłam od środka i odnosiłam wrażenie, że lada chwila coś mnie rozerwie.
Znienacka nastał zaduch, strużka dymu zaczęła unosić się ku niskiemu kamiennemu sufitowi mojego ukrytego pomieszczenia. Świeca niemal całkiem się wypaliła, wkrótce krople laudanum otulą mnie miłym ciepłem. Już dawno zapadł zmrok, a za kilka godzin zjawi się ona – kobieta, której nazwisko dodam do swojego rejestru i której zagadkę zacznę rozwiązywać, nie bacząc na niepokój, jaki we mnie wzbudziła.

2
CAROLINE

Współcześnie. Poniedziałek

Byłam w Londynie sama. Nie tak to miało wyglądać.
Świętowanie rocznic na wyjeździe to coś, co się robi we dwoje, nie w pojedynkę, a jednak kiedy wychodziłam z hotelu w gasnące światło letniego wieczoru w Londynie, pustka przy moim boku mówiła o czymś innym. Dzisiaj – w dziesiątą rocznicę ślubu – James i ja powinniśmy być razem i zmierzać właśnie na London Eye, diabelski młyn nad Tamizą, będący w gruncie rzeczy kołem obserwacyjnym. Zarezerwowaliśmy nocną przejażdżkę w prywatnej kapsule, z butelką wina musującego i osobistym przewodnikiem w cenie. Tygodniami wyobrażałam sobie słabo oświetloną kapsułę kołyszącą się pod rozgwieżdżonym niebem; śmiech przerywało nam tylko stukanie się kieliszkami szampana i dotyk naszych ust.
Tymczasem James był po drugiej stronie oceanu. Ja zaś utknęłam w Londynie sama, zrozpaczona, wściekła i otępiała na skutek różnicy czasu, a musiałam podjąć decyzję, która mogła zmienić całe moje życie.
Nie skręciłam na południe, w stronę London Eye i rzeki, tylko poszłam w przeciwnym kierunku, ku katedrze św. Pawła i Ludgate Hill. Wypatrując najbliższego pubu, w szarych tenisówkach i z torbą na ramię czułam się jak stuprocentowa turystka. Miałam w torbie notes, którego kartki, zapisane niebieskim atramentem i z nagryzmolonymi serduszkami, zawierały zarys planu naszego dziesięciodniowego pobytu w tym mieście. Dopiero co przyjechałam, ale nie mogłam się zdobyć na przeczytanie tej rozpiski dla dwojga oraz naszych swawolnych notatek. Na jednej stronie napisałam: „Southwark, zwiedzanie ogrodów dla par”.
„I ćwiczenie robienia dzieci za drzewem” – dodał obok James. Na wszelki wypadek postanowiłam więc pójść tam w sukience.
Teraz nie potrzebowałam już tego notesu, bo wszelkie zawarte w nim plany wyrzuciłam do kosza. Od wzbierających łez poczułam pieczenie w gardle i zachodziłam w głowę, co jeszcze może wkrótce zostać spisane na straty. Nasze małżeństwo? W Jamesie zakochałam się jeszcze na studiach, nie znałam życia bez niego. Nie wiedziałam też, jaka się wtedy stanę. Czy stracę również nadzieję na urodzenie dziecka? Na samą myśl zaburczało mi w brzuchu, ale bynajmniej nie z głodu – pragnęłam zostać matką, całować te maleńkie, doskonałe stópki i prychać w okrągły brzuszek mojego dziecka.
Doszedłszy do najbliższej przecznicy, zauważyłam wejście do pubu o nazwie The Old Fleet Tavern. Zanim jednak odważyłam się wstąpić do środka, zatrzymał mnie mijany na chodniku krzepko zbudowany mężczyzna w poplamionych portkach khaki i z podkładką do pisania w ręku. Był dobrze po pięćdziesiątce. Szczerząc do mnie zęby w uśmiechu, rzucił:
– Może chciałabyś się pobawić z nami w archeologa w Tamizie?
Zabawa w archeologa w Tamizie? Czyżby to było tutejsze określenie na zabawę w doktora? – pomyślałam. Z wymuszonym uśmiechem pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję.
On jednak nie dał się tak łatwo spławić.
– Czytałaś jakichś pisarzy z epoki wiktoriańskiej? – zapytał. Jego głos niemal zginął w pisku opon czerwonego autobusu wycieczkowego.
Te słowa sprawiły, że się zatrzymałam. Dziesięć lat temu, na studiach, zrobiłam dyplom z historii Wielkiej Brytanii. Z prac semestralnych miałam całkiem przyzwoite stopnie, zawsze jednak najbardziej interesowało mnie to, o czym podręczniki nie wspominały. Po prostu suche, sztampowe teksty nie pasjonowały mnie tak jak zatęchłe, starodawne albumy przechowywane w archiwach w starych gmachach albo jak zdigitalizowane zdjęcia wyblakłych efemeryd – plakatów, spisów ludności, list pasażerów statków – które wynajdowałam w internecie. Godzinami mogłam ślęczeć nad tymi na pozór nieistotnymi dokumentami, podczas gdy inni z mojego roku umawiali się na wspólną naukę w kawiarniach. Nie potrafiłam powiedzieć, skąd wzięły się moje nietypowe zainteresowania, wiedziałam tylko, że rozprawianie na zajęciach o chwalebnej rewolucji albo o żądnych władzy przywódcach świata śmiertelnie mnie nudziło. Dla mnie urok historii tkwił w szczegółach życia przed wiekami, w przemilczanych tajemnicach zwyczajnych ludzi.
– Trochę czytałam, owszem – odparłam.
Rzecz jasna, uwielbiałam wiele klasycznych powieści brytyjskich, a w czasach szkolnych łapczywie pochłaniałam książkę za książką. Czasami żałowałam, że nie zrobiłam dyplomu z literatury, bo byłoby to bliższe moim zainteresowaniom. Nie powiedziałam mu tylko, że literatury wiktoriańskiej – ani żadnego z moich ulubionych pisarzy brytyjskich, skoro już o tym mowa – nie czytałam od lat. Gdyby ta rozmowa miała zakończyć się kartkówką, oblałabym na całego.
– Oni dokładnie opisywali tych archeologów amatorów, którzy grzebali się w rzece w poszukiwaniu czegoś starego, cennego. Można sobie przy tym zmoczyć buty, ale nie ma lepszego sposobu na zanurzenie się w przeszłości. Fale przypływu i odpływu za każdym razem odsłaniają coś nowego. Jeśli masz ochotę przeżyć przygodę, zapraszam na wyprawę z nami. Pierwszy raz zawsze jest za darmo. Będziemy po drugiej stronie tych ceglanych budynków, o, tych tam… – Pokazał palcem. – Szukaj schodów prowadzących nad rzekę. Grupa się zbiera o wpół do trzeciej, kiedy zaczyna się odpływ.
Uśmiechnęłam się do niego. Wyglądał niechlujnie, ale z jego piwnych oczu biło ciepło. Za nim na skrzypiących zawiasach wisiał drewniany szyld z napisem The Old Fleet Tavern , kuszący, by wejść do środka.
– Dziękuję – odparłam. – Ale właśnie idę na… e… na spotkanie.
A tak naprawdę, musiałam się napić.
Powoli pokiwał głową.
– Oczywiście, ale gdybyś zmieniła zdanie, będziemy tam szperać gdzieś tak do wpół do szóstej.
– Miłej zabawy – mruknęłam i przełożyłam torbę na drugie ramię. Nie sądziłam, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali.
Weszłam do zaciemnionej wilgotnej knajpy i przycupnęłam na wysokim skórzanym stołku przy barze. Pochyliłam się, by sprawdzić, jakie mają piwa z beczki, i skrzywiłam się, gdy moje przedramiona wpadły w coś mokrego – nie wiem, czy był to pot, czy piwo kogoś, kto siedział tam przede mną. Zamówiłam boddingtonsa i niecierpliwie czekałam, aż kremowa piana uniesie się i osiądzie na powierzchni. W końcu pociągnęłam spory haust. Byłam zbyt wykończona, by przejmować się tym, że zaczyna mnie boleć głowa, piwo jest letnie, a z lewej strony brzucha pojawił się skurcz.
Pisarze z epoki wiktoriańskiej… Znów wróciłam myślami do Charlesa Dickensa – nazwisko tego autora kołatało mi się w głowie jak zapomniane (o naiwności!) imię byłego chłopaka, w sumie porządnego faceta, który jednak nie rokował na dłuższą metę. Czytałam sporo jego powieści – najbardziej lubiłam Olivera Twista , a zaraz po nim Wielkie nadzieje – teraz jednak nieco się zawstydziłam.
Według człowieka, z którym rozmawiałam na ulicy, pisarze wiktoriańscy „dokładnie opisywali” tych archeologów amatorów, a ja nawet nie wiedziałam, o co w tym chodzi. Gdyby James był tutaj, na pewno pokpiwałby ze mnie z powodu tej gafy. Lubił się nabijać, że studia traktowałam niczym klub książki i do później nocy zaczytywałam się gotyckimi baśniami, podczas gdy jego zdaniem powinnam poświęcać więcej czasu na analizy czasopism naukowych i opracowywać własne tezy na temat zawirowań historycznych i politycznych. Twierdził, że wyłącznie dzięki takim badaniom dyplom z historii może się komukolwiek przydać, ponieważ wtedy mogłabym kontynuować karierę akademicką, zrobić doktorat i objąć własną katedrę.
W pewnym sensie miał nawet rację. Dziesięć lat temu, po ukończeniu studiów, szybko zdałam sobie sprawę, że mój licencjat z historii nie daje takich samych szans na karierę jak dyplom Jamesa z księgowości. Ja bez przerwy, za to bezowocnie poszukiwałam pracy, a tymczasem on bez trudu dostał świetnie płatną posadę w firmie księgowej z Cincinnati, należącej do Wielkiej Czwórki. Ubiegałam się o pracę nauczycielki w liceach oraz w miejscowych dwuletnich szkołach pomaturalnych przygotowujących do studiów wyższych, ale – jak to przewidział James – wszędzie woleli kogoś z wyższym stopniem naukowym.
Niezrażona, uznałam to za okazję do pogłębienia studiów. Z nerwowym podnieceniem złożyłam papiery na uzupełniające studia magisterskie na Uniwersytecie Cambridge, zaledwie godzinę drogi na północ od Londynu. James był temu stanowczo przeciwny, i wkrótce dowiedziałam się dlaczego – kilka miesięcy po skończeniu studiów zabrał mnie na koniec mola na rzece Ohio, przyklęknął na jedno kolano i ze łzami w oczach zapytał, czy zechcę zostać jego żoną.
Jak dla mnie, Cambridge natychmiast mogłoby zniknąć z powierzchni ziemi – Cambridge, magisterium i wszelkie powieści spłodzone przez Charlesa Dickensa. Od chwili gdy na skraju mola zarzuciłam Jamesowi ręce na szyję i wyszeptałam „Tak!”, moja ambicja zrobienia kariery historyka rozpłynęła się, zastąpiło ją pragnienie jak najszybszego zostania jego żoną. Podanie o uzupełniające studia magisterskie trafiło do kosza, a ja ochoczo rzuciłam się w wir planowania ślubu – pochłaniał mnie wybór kroju wypukłych czcionek na zaproszeniach oraz odcienia różu piwonii mających ozdabiać stoły dla gości weselnych. A kiedy ślub stał się tylko cudownym wspomnieniem znad brzegu rzeki, całą energię poświęciłam na zakupy do naszego pierwszego domu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ideał – domek z trzema sypialniami i dwiema łazienkami, stojący na końcu ślepej uliczki w okolicy zamieszkanej przez młode rodziny.
Rutyna małżeńskiego życia dopadła nas po równo, przewidywalna i prosta jak rzędy drzewek derenia rosnące na ulicach w naszej nowej dzielnicy. A kiedy James usadowił się na pierwszym szczeblu drabiny korporacyjnej, moi rodzice – posiadający grunty rolne nieco na wschód od Cincinnati – złożyli mi kuszącą propozycję: stała pensja za pracę na rodzinnej farmie. Do moich obowiązków należałoby prowadzenie podstawowej księgowości oraz zadania administracyjne. Stabilność, bezpieczeństwo. Żadnych niewiadomych.
Zastanawiałam się nad tym przez kilka dni, tylko przelotnie myśląc o pudłach w naszej piwnicy, pełnych dziesiątków książek, które uwielbiałam w szkole. Opactwo Northanger , Rebeka , Pani Dalloway. Czy mi się do czegoś przydały? James miał rację – ślęczenie nad pradawnymi dokumentami oraz opowieściami o nawiedzonych domach nie zaowocowało choćby jedną propozycją pracy. Przeciwnie – przez nie musiałam zaciągnąć dziesiątki tysięcy dolarów pożyczki studenckiej. Książki spakowane w tych pudłach zaczęły mnie napawać odrazą i nabrałam pewności, że pomysł studiowania na Cambridge był tylko szalonym wyskokiem zniecierpliwionej, bezrobotnej absolwentki uniwersytetu.
Poza tym skoro James miał pewną pracę, właściwym posunięciem – dojrzałym posunięciem! – było siedzenie w Cincinnati z moim nowym mężem w naszym nowym domu.
Ku radości Jamesa, przyjęłam propozycję pracy na rodzinnej farmie. A Brontë, Dickens i inni autorzy, których uwielbiałam przez tyle lat, pozostali w pudłach ukrytych w najdalszym kącie piwnicy, nieotwieranych i w końcu zapomnianych.
W zaciemnionym pubie pociągnęłam solidny haust piwa. To istny cud, że James w ogóle zgodził się na wyjazd do Londynu. Kiedy zastanawialiśmy się, dokąd pojedziemy na rocznicę, od razu powiedział, co go kręci: ośrodek nad brzegiem morza na Wyspach Dziewiczych, gdzie mógłby całymi dniami obijać się i drzemać obok pustej szklaneczki po koktajlu. Tyle że urlop w oparach daiquiri przerabialiśmy w ostatnie święta Bożego Narodzenia, dlatego ubłagałam go, żeby się zgodził na coś innego, na przykład Anglię albo Irlandię. Ostatecznie wyraził zgodę na Londyn, pod warunkiem, że nie będziemy tracili czasu na akademickie bzdury, jak pracownia konserwacji starodruków, o której niebacznie wspomniałam. Oznajmił, że mi ustępuje, bo wie, że kiedyś marzyłam o wycieczce do Anglii.
Tyle że zaledwie kilka dni temu zniweczył to moje marzenie tak łatwo, jakby strzaskał w dłoni kryształowy kieliszek do szampana.
Barman wskazał mój na wpół pusty kufel, ale pokręciłam głową – jeden wystarczy. Nosiło mnie, więc wyjęłam telefon i otworzyłam Messengera. Rose – od zawsze moja najlepsza przyjaciółka – przysłała mi wiadomość: „Wszystko gra? Kocham cię”.
A potem: „To zdjęcie małej Ainsley. Ona też Cię kocha. <3”. Na fotografii Ainsley zawinięta była w powijaki z szarego lnu. Ta moja córka chrzestna, idealny noworodek ważący prawie trzy i pół kilograma, spała słodko w ramionach mojej serdecznej przyjaciółki. Całe szczęście, że urodziła się, zanim poznałam tajemnicę Jamesa; dzięki temu z przyjemnością mogłam z nią spędzić wiele uroczych chwil. Pomimo smutku, uśmiechnęłam się. Gdybym kiedyś straciła wszystko inne, przynajmniej one dwie mi pozostaną. Jeśli wierzyć portalom społecznościowym, w kręgu naszych przyjaciół James i ja jako jedyni nie pchaliśmy jeszcze wózków dziecięcych i nie całowaliśmy policzków umorusanych zapiekanką z makaronu i sera. I chociaż to czekanie było niełatwe, w naszym przypadku się sprawdziło. Firma księgowa, która zatrudniła Jamesa, wymagała od swoich pracowników, by podejmowali klientów obiadami w restauracjach, więc często harował po dziewięćdziesiąt kilka godzin tygodniowo. Ja wprawdzie pragnęłam mieć dzieci już na początku małżeństwa, ale James, i tak zestresowany długimi godzinami pracy, nie chciał dodatkowego stresu w domu. W rezultacie przez dziesięć lat on codziennie wspinał się po szczeblach kariery, ja zaś codziennie kładłam na czubek języka pigułkę, myśląc sobie: „Może kiedyś”. Zerknęłam na datę na ekranie telefonu: 2 czerwca. Minęły niemal cztery miesiące, odkąd James dostał w firmie awans i perspektywę zostania wspólnikiem – co oznaczało, że zabawianie godzinami klientów miał już za sobą. Cztery miesiące, odkąd postanowiliśmy, że będziemy się starali o dziecko. Cztery miesiące od mojego „Może kiedyś”. A dziecka jak nie było, tak nie ma. Obgryzając paznokieć kciuka, zamknęłam oczy. Po raz pierwszy od czterech miesięcy cieszyłam się, że nie zaszłam w ciążę. Kilka dni temu nasze małżeństwo rozsypało się pod ciężarem miażdżącego odkrycia, jakiego dokonałam. Mój związek nie składał się już tylko z dwóch osób. W nasze życie wtargnęła inna kobieta. Czy można stawiać dziecko w takiej sytuacji? Żadne dziecko nie zasługuje na taki los… ani moje, ani niczyje. Sęk w tym, że wczoraj powinnam dostać okres, a na razie nie było żadnego sygnału, żeby się zbliżał. Desperacko żywiłam nadzieję, że to tylko wina zmiany czasu i stresu. Po raz ostatni spojrzałam na malucha mojej najlepszej przyjaciółki. Nie czułam zazdrości, jedynie niepokój o to, co przyniesie przyszłość. Jakże bym chciała, żeby moje dziecko na całe życie zostało najlepszą przyjaciółką Ainsley, żeby połączyło je to samo, co mnie i Rose. A jednak poznawszy sekret Jamesa, straciłam pewność, czy jest mi pisane dalsze małżeństwo, nie mówiąc już o macierzyństwie. Po raz pierwszy od dziesięciu lat zaczęłam myśleć, że wtedy, na krańcu tego mola, chyba jednak popełniłam błąd, przyjmując oświadczyny Jamesa. A gdybym mu odmówiła albo powiedziała, że jeszcze nie teraz? Bardzo wątpię, bym nadal tkwiła w Ohio, całe dnie poświęcając pracy, której nie lubię, a moje małżeństwo pewnie też nie stałoby na skraju przepaści. Może mieszkałabym w Londynie i uczyła w szkole albo pracowała naukowo na uczelni? Być może, jak sobie żartował James, siedziałabym z głową w baśniach, ale czy nie byłoby to lepsze niż koszmar, w którym się właśnie znalazłam? Zawsze ceniłam pragmatyzm i zapobiegliwość męża. Przez większą część trwania naszego małżeństwa postrzegałam to jako jego sposób na zapewnienie mi poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Kiedy ośmielałam się spontanicznie coś zaproponować – cokolwiek wykraczającego poza jego z góry określone cele i pragnienia – szybko sprowadzał mnie na ziemię, przedstawiając związane z tym ryzyko i wszelkie minusy. No ale to właśnie ten rozsądek wywindował go w jego firmie. Teraz jednak, będąc po drugiej stronie świata, po raz pierwszy zastanawiałam się, czy marzenia, za którymi kiedyś goniłam, nie były dla niego jedynie problemem księgowym. Bardziej obchodził go „zwrot z inwestycji” i „zarządzanie ryzykiem” niż to, czy jestem szczęśliwa. A to, co zawsze uważałam w nim za sensowne, teraz nagle wydało mi się dławieniem mojej swobody oraz dyskretną manipulacją. Przesunęłam się na stołku, oderwałam lepkie uda od skóry obicia i wyłączyłam telefon. Rozmyślanie o domu i gdybanie, co by było, gdyby było, na nic mi się w Londynie nie przyda. Na szczęście kilku bywalcom Old Fleet Tavern nie przeszkadzało, że trzydziestoczteroletnia kobieta siedzi samotnie przy barze. Doceniałam ten brak zainteresowania. Boddingtons zaczął już krążyć w moim obolałym, zmęczonym po podróży ciele. Mocno objęłam oburącz kufel i nie zważając na to, że przyciśnięta do szkła obrączka na lewej dłoni niewygodnie wpija mi się w palce, wychyliłam piwo do dna. Wyszłam na zewnątrz, zastanawiając się, co z sobą począć – niewątpliwie zasłużyłam na drzemkę w hotelu – i dotarłam do miejsca, w którym wcześniej zatrzymał mnie mężczyzna w khaki. Na co to on mnie zapraszał? Na grzebanie w rzece? Nie, na zanurzenie się w przeszłości. Mówił, że ich grupa ma się zebrać gdzieś tutaj, o wpół do trzeciej. Wyjęłam telefon i sprawdziłam czas: druga trzydzieści pięć. Przyśpieszyłam kroku, odzyskałam nagle siły. Przed dziesięciu laty tego rodzaju przygoda byłaby w to mi graj – towarzyszenie miłemu starszemu Brytyjczykowi nad rzekę, by dowiedzieć się więcej o pisarzach epoki wiktoriańskiej i archeologach amatorach w Tamizie. James bez dwóch zdań byłby przeciwny takiej spontanicznej wyprawie, ale nie było go ze mną, więc nie mógł mnie powstrzymać. Będąc sama, mogłam robić, co mi się żywnie podoba. Po drodze minęłam The Grand – pobyt w tym luksusowym hotelu zafundowali nam moi rodzice z okazji rocznicy ślubu – ale ledwie na niego spojrzałam. Podchodząc do rzeki, bez trudu zauważyłam prowadzące nad wodę betonowe schody. Błotnisty, mętny prąd w najgłębszej części nurtu był wzburzony, jak gdyby pod powierzchnią odbywała się jakaś mozolna praca. Ruszyłam naprzód, podczas gdy przechodnie wokół mnie kierowali się w bardziej przewidywalne miejsca. Schodki okazały się bardziej strome i w dużo gorszym stanie, niżbym się spodziewała w centrum tego skądinąd nowoczesnego miasta. Szerokie na co najmniej czterdzieści pięć centymetrów, wykonane były z kruszywa, niczym starożytny beton. Schodziłam po nich powoli, ciesząc się, że mam tenisówki i torebkę na pasku. U dołu schodów przystanęłam, zorientowawszy się, że wokół mnie panuje cisza. Po drugiej stronie rzeki, na południowym brzegu, pędziły samochody, a przechodnie śpiesznie podążali w swoją stronę, ale z tej odległości nic nie słyszałam. Dolatywał mnie jedynie cichy chlupot fal o brzeg i przypominający dzwonki stukot kamieni poruszanych przez prąd, nade mną zaś rozległ się krzyk samotnej mewy. Grupka archeologów amatorów stała niedaleko, z uwagą słuchając przewodnika – mężczyzny, z którym wcześniej rozmawiałam na ulicy. Wzięłam się w garść i podeszłam do nich, uważając na luźne kamienie i błotniste kałuże. Idąc, zmuszałam się do pozostawienia za sobą wszelkich myśli o domu, o Jamesie i tajemnicy, którą odkryłam, o niespełnionym pragnieniu posiadania dziecka. Musiałam odetchnąć od duszącego mnie żalu, ale kolce wściekłości były tak ostre i wbiły się tak niespodziewanie, że zaparło mi dech. Bez względu na to, jak postanowię spędzić następne dziesięć dni, rozpamiętywanie tego, czego dowiedziałam się o Jamesie czterdzieści osiem godzin temu, nie miało sensu. Tutaj, w Londynie, podczas tej „uroczystej” rocznicowej wycieczki, musiałam odkryć, czego chcę naprawdę, i czy w życiu, jakiego pragnę, jest miejsce dla Jamesa oraz dzieci, które mieliśmy razem wychować. W tym celu musiałam jednak odgrzebać kilka prawd na swój temat.

3
NELLA

4 lutego 1791 roku

Kiedy pod numerem 3 przy Back Alley mieściła się szanowana apteka dla kobiet, należąca do mojej matki, składała się z jednego pomieszczenia. Ten mały sklepik, rozświetlony płomieniami niezliczonych świec i często pełen klientek oraz ich dzieci, dawał poczucie ciepła i bezpieczeństwa. W owych czasach wydawało się, że cały Londyn wiedział o tej aptece specjalizującej się w remediach na choroby kobiece, dlatego też ciężkie dębowe drzwi od frontu rzadko kiedy pozostawały zamknięte na dłużej.
Wszelako wiele lat temu – po śmierci mojej matki, zdradzie Fredericka oraz po tym, jak zaczęłam sprzedawać trucizny kobietom z całego Londynu – konieczne stało się podzielenie lokalu na dwie odrębne części. Udało się to załatwić bez trudu, montując ścianę z półek, dzielącą pomieszczenie.
Do pierwszego pokoju, tego od frontu, wchodziło się bezpośrednio z Back Alley. Każdy mógł pchnąć frontowe drzwi – prawie nigdy nie zamykałam ich na klucz – ale większość zaglądających dochodziła do wniosku, że trafiła pod zły adres. Teraz nie trzymałam tam nic oprócz starej beczki na zboże, a kogo by interesowała skrzynia nadgniłej kaszy perłowej? Czasami, jeśli akurat miałam szczęście, zgraja szczurów uwijała się w kącie pomieszczenia, co tym bardziej stwarzało wrażenie, że lokal jest nieużywany i zaniedbany. Pokój ten był moim pierwszym kamuflażem.
Zaiste, wiele klientek przestało przychodzić. Usłyszały o śmierci mojej matki, zobaczyły ten pusty pokój i zwyczajnie założyły, że apteka została zamknięta na dobre.
Ta pustka nie odstraszała tylko ciekawskich albo nikczemników – takich jak młodzi chłopcy o lepkich rękach. W poszukiwaniu czegoś, co warto by zakosić, zapuszczali się w głąb pomieszczenia, sprawdzając, czy na półkach nie została jakaś ceramika bądź książki. Niczego jednak nie znajdowali, bo nie zostawiłam tam nic, co mogłoby zainteresować złodziei. Ruszali więc w swoją stronę. Zawsze wychodzili, aby szukać szczęścia gdzie indziej.
Bezbrzeżni głupcy! Wszyscy, z wyjątkiem kobiet, którym przyjaciółki, siostry bądź matki zdradziły, gdzie szukać. Jedynie one wiedziały, że skrzynia kaszy perłowej pełniła niezwykle doniosłą funkcję – była środkiem łączności, w niej bowiem skrywano listy, których treści nikt nie śmiał wypowiedzieć na głos. Jedynie one wiedziały, że w ścianie półek, niewidoczne, ukryte były drzwi do mojej apteki ze specyfikami na dolegliwości kobiece. Jedynie one wiedziały, że czekam cichutko za tą ścianą, z palcami poplamionymi resztkami trucizn.
I także teraz, o brzasku, czekałam tam na moją nową klientkę.

 
Wesprzyj nas