“Tato” to wzruszająca saga rodzinna, ukazująca codzienne życie trzech pokoleń przeciętnych Amerykanów, osnuta na kanwie przeżyć pisarza.


TatoBohater powieści, wyrwany z najbliższego otoczenia i rodziny, ulega głębokiemu przeobrażeniu wewnętrznemu w kontakcie z wielkomiejskim światem zmiennych norm moralnych i gwałtownego rozwoju techniki.

Zderzenie tych dwóch tak całkowicie odmiennych światów sprawia, że bohater na nowo odkrywa dawne wartości, które okazują się najtrwalsze: miłość do ojca, przyjaźń i wierność samemu sobie.

W powstałej w 1989 roku ekranizacji powieści główne role zagrali Ted Danson i Jack Lemmon.

***

Książka może stać się klasyką nawet dla czytelników, którzy się jeszcze nie urodzili.
„Philadelphia Inquirer”

William Wharton (1925-2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią Ptasiek, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce. Łączny nakład jego książek wydanych w REBISIE przekroczył już 1,5 miliona egzemplarzy (w tym Ptasiek – ponad 250 tysięcy).

William Wharton
Tato
Przekład: Jolanta Kozak
wydanie 3
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 17 marca 2021
 
 

Tato


1

AAA CON jest pierw­szą pozy­cją w książ­kach tele­fo­nicz­nych więk­szo­ści dużych miast Ame­ryki. Firma ta orga­ni­zuje dostawy samo­cho­dów, anga­żuje ludzi do prze­wie­zie­nia wozu z miej­sca na miej­sce.
Z Bil­lym, moim synem, cze­kamy w biu­rze AAA CON w Los Ange­les. Bada­nia lekar­skie mam już za sobą, wpła­ci­łem pięć­dzie­siąt dola­rów kau­cji, wypeł­ni­łem kwe­stio­na­riu­sze i zło­ży­łem refe­ren­cje. Billy jest za młody, żeby pro­wa­dzić; dolna gra­nica wieku to dwa­dzie­ścia jeden lat. Samo­chód już nam wyzna­czyli i teraz cze­kamy tylko na pod­sta­wie­nie.
Billy jest bar­dzo prze­jęty, bo tra­fił nam się lin­coln con­ti­nen­tal. Aż się boję mu powie­dzieć, że nie będzie pro­wa­dził. Nie należę do osób szcze­gól­nie odpo­wie­dzial­nych, ale taki odpo­wie­dzialny to jesz­cze jestem, szcze­gól­nie, kiedy w grę wcho­dzi cudzy pojazd wart pięt­na­ście tysięcy dola­rów.
A więc prze­jadę się przez cały wielki kraj – i wcale mnie to nie zachwyca.
W biu­rze jest ponuro. Wszyst­kie te biura są jak bary szyb­kiej obsługi: na dywany czy sta­ran­niej­sze ume­blo­wa­nie nie wydaje się tutaj ani gro­sza. Obli­czam, że na każ­dym samo­cho­dzie eks­pe­dio­wa­nym w drugi koniec kraju zara­biają jakieś sto dola­rów.
W końcu zwa­li­sty typ zza kon­tu­aru wywo­łuje nasze nazwi­sko. Pyta, jaką trasę wybie­ramy, i zga­dza się na 15-70-76. Jest to trasa naj­mniej uczęsz­czana przez cię­ża­rówki z racji wyso­kiego, nie ukoń­czo­nego prze­jazdu w Love­land. Potem już pra­wie do końca czte­ro­pa­smówka.
Mamy dostar­czyć wóz do Fila­del­fii, gdzie kie­dyś miesz­ka­łem, a póź­niej lecimy do Paryża. Naszym praw­dzi­wym domem jest Paryż, już od pięt­na­stu lat.
W pół godziny póź­niej odbie­ramy auto. Wóz nie jest nowy, ma co naj­mniej dwa lata, rudo­brą­zowy, z czar­nym winy­lo­wym dachem – wygląda wystrza­łowo, istna gang­ster­ska limu­zyna. Odbiorcą ma być nie­jaki Scar­lietti – kto wie, czy nie przy­kła­damy ręki do mokrej roboty.
To już chyba dwu­dzie­sty raz, jak będę jechał przez całe Stany. Ponad połowę wycie­czek odby­łem, wła­śnie holu­jąc cudze samo­chody.
Raz dostar­cza­li­śmy jasno­żół­tego che­vvy impala z otwie­ra­nym dachem. Był to czas mody na odkryte wozy, przed kli­ma­ty­za­cją i wypo­sa­że­niem ste­reo. Dzieci poprzy­wią­zy­wa­li­śmy ska­kan­kami, żeby nie wyle­ciały, i pomknę­li­śmy jak strzała z zachodu na wschód, prze­waż­nie trasą 66, dach zło­żony, wiatr świsz­cze, słońce pro­sto w twarz. Dzie­ciaki mogły się z tyłu prać, wrzesz­czeć, bawić, roz­ra­biać do woli – my nie sły­sze­li­śmy nic. Dla Vron i dla mnie było to pra­wie jak mio­dowy mie­siąc.
Poza tym che­vvy nie­wiele palił. Za to przy tym lin­col­nie stracę jak nic ze trzy­dzie­ści dolców na doku­py­wa­nie ben­zyny. Ale przy­naj­mniej będzie nam wygod­nie: prze­le­cieć trzy tysiące mil samo­cho­dem, przez cały kraj, w osiem dni – to nie żarty, a i ja robię się już tro­chę za stary na takie imprezy.
Kiedy już wsią­dziemy, naj­gor­sze będzie za nami. Naj­pierw jed­nak musimy zabrać rze­czy i poże­gnać się z mamą. Billy też się dener­wuje. Obaj wiemy, że to nie­ła­twe zada­nie – z mamą nie ma łatwych zadań – a zwa­żyw­szy na ostat­nie wyda­rze­nia, zanosi się na szcze­gól­nie ciężką prze­prawę.
Wypro­wa­dzamy naszą olbrzy­mią, kasz­ta­no­watą sza­lupę na Colby Lane. Nie jest to wóz pomy­ślany do poru­sza­nia się po wąskich, sta­ro­świec­kich ulicz­kach dziel­nic wil­lo­wych. Tato przed dwu­dzie­stu pię­ciu laty kupił tu pose­sję za dwa tysiące sześć­set dola­rów. Dom wybu­do­wał sam, co go kosz­to­wało mniej niż sześć tysięcy. Całość musi być warta co naj­mniej osiem­dzie­siąt.
Par­ku­jemy na pod­jeź­dzie i wcho­dzimy do środka. Mama odszty­fto­wała się, jak nie wiem co – jak na osobę, która w ciągu ostat­nich pię­ciu mie­sięcy prze­szła dwa zawały, wygląda fan­ta­stycz­nie. Ale po oczach widać, że pła­kała. Jest blada i w nowy dla sie­bie, oso­bliwy spo­sób powłó­czy nogami. Jakby miała ołów w tyłku, a jed­no­cze­śnie balan­so­wała z książką na czubku głowy.
Z miej­sca zaczyna pła­kać i pytać, co ona pocznie, kiedy mnie nie będzie; w kółko powta­rza, że zosta­nie sama jak ten palec, bo jej zda­niem Joan – czyli moja sio­stra – bimba sobie na to, czy mama żyje, czy nie.
Narze­kań mamy słu­cham, odkąd żyję, a szcze­gól­nie od kilku ostat­nich mie­sięcy. Cią­gle mi się zdaje, że się w końcu na nie uod­por­nię – po pięć­dzie­się­ciu latach naj­wyż­szy czas – a jed­nak jesz­cze cza­sem boli. Kiedy naprawdę słu­cham tego, co mówi, nie wytrzy­muję. Tym razem stoję sztywno i sta­ram się nie sły­szeć.
Cze­kam, aż się wygada. Jesz­cze raz jej powta­rzam, że ina­czej być nie może. Muszę wra­cać do domu. Za długo już nie widzia­łem Vron i Jacky’ego. Nie mogę do końca życia zaj­mo­wać się nią i tatą. Mama to wszystko wie – sto razy maglo­wa­li­śmy ten temat.
Billy stoi z tyłu i słu­cha. Pstryka kla­wi­szami kana­łów tele­wi­zora, szu­ka­jąc byle czego, żeby tylko grało. Nie mam mu tego za złe. Mama dalej swoje. Kiwam głową i prze­no­szę bagaże do samo­chodu. Mama wci­ska nam jesz­cze dzie­cinne pudełko śnia­da­niowe pełne lekarstw, żeby­śmy wie­dzieli, że nas kocha, że się o nas trosz­czy i że jeste­śmy od niej zależni.
W końcu jakoś udaje nam się odje­chać.
 

Dal­szy ciąg jest jesz­cze gor­szy. Suniemy wzdłuż Colby do domu opieki, gdzie prze­bywa tato. Zale­d­wie o jedną prze­cznicę od willi rodzi­ców. Spe­cjal­nie tak wybra­li­śmy, żeby mama miała bli­sko. Naj­pierw prze­pro­wa­dzi­li­śmy eks­pe­ry­ment z innym domem, ale w końcu sta­nęło na tym. Ma swoje wady, ale za to mama może tam wpa­dać, kiedy zechce. Dla taty to pew­nie nie naj­le­piej, ale trudno jej było tego odmó­wić.
Par­ku­jemy za rogiem. Wcho­dzimy. Ni­gdy w życiu nie przy­wyknę do tego zapa­chu: mie­sza­nina smrodu z męskiej ubi­ka­cji i schro­ni­ska dla zwie­rząt. Kiedy mia­łem szes­na­ście lat, pra­co­wa­łem u wete­ry­na­rza, który leczył małe zwie­rzęta. Przy­cho­dzi­łem rano i szlau­chem wypłu­ki­wa­łem z kla­tek psie i kocie gówno z całej nocy. Tu panuje kom­bi­na­cja tych wła­śnie zapa­chów, plus woń ogól­nego roz­kładu, degren­go­lady.
Ni­gdy tak do końca nie rozu­mia­łem słów: degren­go­lada i korup­cja. Kiedy byłem mały, woła­li­śmy: siki, gówno i korup­cja. Teraz rozu­miem. Korup­cja ozna­cza ule­ga­nie pro­ce­sowi korup­cji – roz­kładu przez bak­te­rie. Ci biedni, sta­rzy ludzie pod­le­gają korup­cji, gni­ciu, roz­kła­dowi. Sku­tek: degren­go­lada; zużyli się, skoń­czyli, już są na nic.
Takie zapa­chy są nie do zwal­cze­nia. Nie zabije ich żaden kwas kar­bo­lowy, żadne żrące mydło, żaden aero­zol na świe­cie. To woń śmierci, odcho­dze­nia z powro­tem do ziemi, które jest dla nas wszyst­kich nie­uchronne.
Dom pro­wa­dzi rodzeń­stwo, brat i sio­stra, z pocho­dze­nia Niemcy. Ludzie nie­zrów­na­nej dobroci. Natu­ral­nie, że to, co robią, robią za pie­nią­dze, i to nie­małe. Naj­tań­sza opłata dobowa za łóżko wynosi dwa­dzie­ścia pięć dola­rów. Ale ja bym tego za żadne pie­nią­dze nie wytrzy­mał tak dzień w dzień, noc w noc. Nie dał­bym rady.
Infor­mują mnie, że tato na­dal leży w tym samym pokoju, ale pew­nie nas nie pozna: dostał środki uśmie­rza­jące. Pogo­dzi­łem się i z tym: teraz dla taty nie ma nic lep­szego jak środki uśmie­rza­jące – wszystko jest dobre, byle mu ulżyć. Prak­tycz­nie, trwałe prawdy nie obo­wią­zują. Nie ma już dla taty miej­sca na tym świe­cie. Pozna­łem defi­ni­cję sta­ro­ści: sta­rzy jeste­śmy wtedy, kiedy więk­szość ludzi wola­łaby, żeby­śmy już nie żyli.
Idziemy kory­ta­rzem, zaglą­damy do sal. Pod­glą­damy kru­che, wynędz­niałe sko­rupy ist­nień ludz­kich: ludzi z rur­kami tle­no­wymi pod­łą­czo­nymi do nosa, z cew­ni­kami wysta­ją­cymi spod szla­fro­ków. Sie­dzą na wóz­kach inwa­lidz­kich albo na łóż­kach, wsparci sztywno o sterty podu­szek. Nie ma jesz­cze wie­czoru, ale wszy­scy są ubrani jak do spa­nia. Nie­któ­rzy zgar­bieni, z uchem tuż przy gło­śniku słu­chają radia, inni gapią się w ekrany tele­wi­zo­rów – roz­dzia­wione usta, prze­waż­nie bez zębów. Nie­któ­rzy wyglą­dają ku nam, kiedy mijamy ich sale, cze­piają się nas wzro­kiem jak więź­nio­wie wyzie­ra­jący z celi. Czuję się nie­przy­zwo­icie zdrowy i młody, czuję przed sobą nie­wy­czer­pany zapas przy­szło­ści. A jak się przy mnie musi czuć Billy, dzie­więt­na­sto­la­tek?
Tato leży po męskiej stro­nie kory­ta­rza – prze­strze­ga­nie tej zasady to czy­sta farsa. Leży w gigan­tycz­nej niby-koły­sce. Pokój jest zaciem­niony, story zacią­gnięte. Tato ma oczy otwarte, wle­pione w sufit.
Jest i współ­lo­ka­tor – głu­chy, uśmie­cha się do nas. Celowo go tu poło­żyli, bo tato cza­sami krzy­czy przez sen.
Tato spę­dził tu już dwa tygo­dnie. Tydzień temu musieli go wziąć awa­ryj­nie do szpi­tala: zaczął się odwad­niać.
Patrzę na niego z góry. W jakimś sen­sie jest już mar­twy. Skórę ma żół­tawą, ale bez jed­nej zmarszczki. Na początku bar­dzo schudł, potem tro­chę nabrał ciała, ale teraz znów jest jak szkie­let.
Pochy­lamy się nad nim nisko. Mówię „cześć”. Usły­szał, odwraca wzrok, ale nie poznaje nas. Patrzy w nasze oczy, cał­kiem jak nie­mowlę albo pies: niczego się nie spo­dziewa, jest jakby bier­nie zafa­scy­no­wany samym okiem. Ryt­micz­nie zaci­ska i roz­wiera pię­ści, mnąc koł­drę i prze­ście­ra­dło, jak to już teraz robi pra­wie cią­gle. Odruch ner­wowy. Cza­sami zaci­ska zęby i mocuje się z pościelą, cią­gnąc do sie­bie z obu stron, jakby chciał zetknąć brzegi. Ale chwi­lowo nie jest zbyt aktywny – gmera tylko pal­cami, może udo­wad­nia sam sobie, że jego palce to wciąż jesz­cze obiekty fizyczne, że on sam jesz­cze jest i żyje. Patrzy gdzieś przeze mnie i mówi drżą­cymi ustami:
– Siku mi się chce.
To cał­kiem do taty nie­po­dobne. Ni­gdy nie uży­wał takich słów. Ciężko go oglą­dać w tym sta­nie, sły­szeć, jak mówi „siku” przy Bil­lym. Gdyby wie­dział, co robi, ni­gdy by sobie na to nie pozwo­lił – nawet do mnie by tak nie powie­dział.
Odcią­gamy klamrę do opusz­cze­nia bocz­nej ściany łóżka, poma­gamy tacie spu­ścić nogi. Narzu­cam mu szla­frok na ramiona, na stopy nasu­wam kap­cie. Tato jest w skar­pet­kach. Jesz­cze nie zało­żyli mu cew­nika. Mam nadzieję, że jak naj­dłu­żej da się utrzy­mać taki stan. Tato jest bar­dzo czuły na punk­cie spraw intym­nych; cew­nik dobiłby go raz-dwa. Fakt, że sio­stry muszą to spraw­dzać i zmie­niać, jest dla taty czymś uwła­cza­ją­cym. Na szczę­ście nie wpro­wa­dzają cew­nika do środka, tylko zakła­dają na penis coś w rodzaju kon­domu, z rurką odpro­wa­dza­jącą do woreczka – przy­naj­mniej nie boli.
Razem z Bil­lym uno­simy tatę, a on cze­pia się nas kur­czowo. Ma wciąż bar­dzo silne palce, dło­nie i ramiona, cho­ciaż bez prze­rwy gwał­tow­nie mu drżą. Z naszą pomocą po asfal­to­wo­sza­rych płyt­kach pod­łogi szura do małej łazienki. Usta­wia jedną stopę przed drugą, a potrze­buje do tego nad­ludz­kiej kon­cen­tra­cji. W łazience pochyla się nad sede­sem, wsparty obiema dłońmi o ścianę. Nie patrzy na nas, patrzy w sedes. Spluwa do środka, ale wysi­kać się nie daje rady.
Sto­imy, cze­kamy – nic z tego. Billy spo­gląda na mnie. Spusz­czam wodę w nadziei, że to tacie pomoże, ale on tylko jesz­cze raz spluwa. Nie pamię­tam, żeby kie­dy­kol­wiek splu­wał – a może całe życie splu­wał chył­kiem do sedesu – splu­wacz klo­ze­towy? Tak Bogiem a prawdą, to ni­gdy, aż do ostat­nich mie­sięcy, nie widzia­łem nawet, żeby wcho­dził do ubi­ka­cji.
Docho­dzę do wnio­sku, że naj­le­piej będzie odho­lo­wać go z powro­tem do łóżka. Ale kiedy pró­bu­jemy go zabrać, tato chwyta się z całej siły rury nad sede­sem. Zaci­ska dło­nie tak kur­czowo, że aż knyk­cie mu bie­leją. Pró­buję roze­wrzeć jego pię­ści.
– Tato, puść. Tato, pusz­czaj rurę.
Nic z tego. Nawet na mnie nie spoj­rzy, tylko jesz­cze moc­niej napiera i zaci­ska zęby. Pró­buję otwo­rzyć mu dłoń, odwo­dząc po jed­nym palcu – jak z dziec­kiem, kiedy zła­pie czło­wieka za brodę. Nagle, ni stąd, ni zowąd, tato pusz­cza i zaci­ska dło­nie wokół innej rury. Tym razem jest to rura z gorącą wodą; na pewno parzy mu dło­nie, ale on trzyma kur­czowo, z maniacką furią. Billy cią­gnie za drugą rękę.
– Dzia­dek, daj spo­kój, pusz­czaj! No, pusz­czaj, mówię ci. Już, już mam się pod­dać i wezwać kogoś na pomoc, kiedy udaje nam się ode­rwać tatę od rury. Odwra­camy go twa­rzą ku nam. Tato natych­miast zapo­mina o rurach. Pró­bu­jemy prze­ma­new­ro­wać go na kory­tarz, ale wtedy on jak zwy­kle zaczyna się guz­drać: ogląda fra­mugi drzwi, prze­su­wa­jąc po nich dło­nią z góry na dół, jakby to było coś cał­kiem nowego, czego dotych­czas nie znał. A prze­cież ten czło­wiek wybu­do­wał wła­sny dom, od fun­da­men­tów aż po dach, a sto­larką zaj­mo­wał się od dzie­ciń­stwa. Ostat­nio jest rze­czą pra­wie nie­moż­liwą, by prze­pro­wa­dzić go spo­koj­nie w pobliżu drew­nia­nej fra­mugi, ale w końcu jakoś nam się to udaje.
Dowle­kamy go do łóżka, sadzamy, zdej­mu­jemy szla­frok i kap­cie, poma­gamy się poło­żyć. Tato jak zwy­kle boi się opu­ścić głowę. Pod­kła­dam mu pod nią swoją dłoń i wolno opusz­czam na poduszkę. Jest bar­dzo napięty. Inten­syw­nie wpa­truje się w sufit, a jego usta poru­szają się, dygo­czą, otwie­rają się i zamy­kają, odsła­nia­jąc zęby w pośpiesz­nym, nie kon­tro­lo­wa­nym ryt­mie.
To nie do wiary, ale tato ma wła­sne zęby, i to wszyst­kie. Sie­dem­dzie­się­cio­trzy­letni czło­wiek z ide­al­nie pięk­nymi zębami – są może tro­chę pożół­kłe i odsło­nięte przy dzią­słach, ale plomby ani jed­nej. Ja sam stra­ci­łem już sześć zębów, a Billy też ma kilka usu­nię­tych, trzy prze­toki zatkane zło­tem i zale­pione por­ce­laną. Gdyby zro­bić rent­gen czaszki tacie i Billy’emu, nie spraw­dza­jąc przy tym innych szcze­gó­łów, każdy by powie­dział, że młod­szy jest tato.
Tato na­dal gapi się w sufit. Gła­dzę go po gło­wie, pró­buję uspo­koić. Tato łapie mnie za rękę i ści­ska z całej siły. Ści­ska mocno, jakby zna­cząco, po chwili jesz­cze raz. Lubię myśleć, że tymi dwoma uści­skami ręki tato po raz ostatni coś mi prze­ka­zał.
 

Wycho­dzimy. Ledwo się trzy­mam na nogach. Z jakiejś kre­tyń­skiej przy­czyny bar­dzo nie chcę, żeby Billy widział, jak pła­czę.
Sta­jemy w drzwiach i kogóż to widzimy pod drze­wem, jak nie mamę. Jest blada i ciężko dyszy. Pod­bie­gamy do niej. Mama trzyma w ręku to prze­klęte pudełko z lekar­stwami. Zapo­mnie­li­śmy je zabrać.
Wkłada pod język pigułkę digo­xiny. Widać, że jest w kiep­skiej for­mie, aż posza­rzała na twa­rzy. Z tru­dem wysa­puje opo­wieść o tym, jak to mozol­nie pięła się ulicą, co chwila przy­sta­jąc i łyka­jąc pigułki, żeby nas dogo­nić.
Nie wytrzy­muję.
– Mamo, prze­cież to nie jest aż tak ważne. Lecisz za nami z pudeł­kiem prosz­ków – to czy­ste sza­leń­stwo! Zabi­jesz się przez takie głup­stwa.
Ale mama nie mogła nie przyjść. Wie­działa, że jeste­śmy tak bli­sko, na dru­gim końcu ulicy, z tatą – a jej tam nie ma. Nie mogła wysie­dzieć w domu.
Poma­gamy jej wsiąść do samo­chodu i odwo­zimy z powro­tem. Kładę ją do łóżka, zmu­szam do połknię­cia dzie­się­cio­mi­li­gra­mo­wej tabletki valium. Raz jesz­cze odby­wamy scenę poże­gna­nia.
Daję Billy’emu znak, żeby wsia­dał do wozu. Mamie mówię, tak kate­go­rycz­nie, jak tylko potra­fię, że muszę jechać i koniec. Całuję ją na do widze­nia, odwra­cam się i wycho­dzę. Joan zna­la­zła w końcu kogoś, kto będzie do mamy przy­cho­dził dwa razy w tygo­dniu, a sama Joan też będzie ją odwie­dzała dwa razy, ale i tak czuję się winny aż po samo dno duszy.
Zapla­no­wa­li­śmy sobie, że ruszymy pro­sto na Vegas, poko­nu­jąc jak naj­więk­szy kawał pustyni w ciągu nocy. Latem na pustyni jest pie­kiel­nie gorąco, nawet w kli­ma­ty­zo­wa­nym samo­cho­dzie.
Kło­poty zaczy­nają się jesz­cze grubo przed pusty­nią. Dwa­dzie­ścia mil przed San Ber­nar­dino zaczyna nam migać wskaź­nik napię­cia. Jedyne wyj­ście to zawró­cić: może i doje­cha­li­by­śmy do Los Ange­les, ale dalej ani rusz.
Wjeż­dżam do zna­jo­mego warsz­tatu na Pico Boule­vard. Wysiadł regu­la­tor napię­cia, trzeba go wymie­nić, a to – czę­ści plus robo­ci­zna – mini­mum sto dolców. Jasny gwint!
Dzwo­nię do AAA CON i mówię, co się stało. Każą mi zadzwo­nić do wła­ści­ciela, na jego rachu­nek. Dzwo­nię. Wła­ści­ciel chwilę maru­dzi, ale w końcu wyraża zgodę. Co ozna­cza, że pła­cimy z wła­snej kie­szeni, ale po dostar­cze­niu wozu dosta­niemy forsę z powro­tem. Mecha­nicy mówią, że wóz będzie gotowy na rano. Scar­lietti dorzuca nam przy oka­zji parę dni eks­tra na dostar­cze­nie samo­chodu.
Do mamy jechać nie możemy. Nie sądzę, żebym jesz­cze kie­dyś zasnął w pokoju na tyłach: zbyt wiele przy­krych wspo­mnień, cięż­kich nocy. Moja córka, Marty, mieszka nie­da­leko warsz­tatu, więc idziemy do niej.
Marty daje mi dwie aspi­ryny i lokuje w mał­żeń­skiej sypialni. Sły­szę, jak w dru­gim pokoju Marty, jej mąż Gary i Billy oglą­dają tele­wi­zję – wzno­wie­nie Mis­sion Impos­si­ble.
Prze­raź­li­wie chce mi się spać. Dwa razy wycho­dzę do łazienki i sia­dam na sede­sie – ale tak samo jak tato nie mógł się wysi­kać, tak ja nie mogę się roz­pła­kać. Rzu­cam się krzy­żem na łóżko i naresz­cie mnie bie­rze: śpię jak zabity.
Marty z Garym śpią na pod­ło­dze, a Billy na kana­pie. Jedyne łóżko w domu mam wyłącz­nie dla sie­bie. Sym­pa­tyczne te nasze dzie­ciaki, nie ma co.
 

O siód­mej wszy­scy jeste­śmy na nogach. Śnia­da­nie. I Gary, i Marty muszą być w pracy na ósmą.
Dzwo­nię do warsz­tatu: wóz gotowy, ale rachu­nek prze­kra­cza nasze ocze­ki­wa­nia o dwa­dzie­ścia pięć dola­rów. Idziemy ode­brać grata.
Suniemy wzdłuż Wil­shire Boule­vard. W duchu żegnam się z Los Ange­les, z wszyst­kimi jego sztucz­no­ściami i lukro­waną twar­do­ścią. Nie mogę powie­dzieć, żebym wyjeż­dżał z żalem: to był ciężki pobyt. Wiem, że będę tęsk­nił za Joan, ale z tym już nauczy­łem się żyć.
Jedziemy pro­sto w słońce, na wschód. Potem dalej, przez San Ber­nar­dino i górą nad prze­smy­kiem.
Kiedy zjeż­dżamy na drugą stronę, kie­ru­jąc się na Vegas, o jakieś sto dwa­dzie­ścia mil za LA, olbrzy­mie psi­sko wypada nam pro­sto pod maskę. Wci­skam hamulce, ale nie od razu zaska­kują i o mało nie kozioł­ku­jemy. Szczę­ście, że ruch jest nie­duży, bo tylne koła wpa­dają w poślizg, a psa i tak potrą­camy. Wal­nę­li­śmy go lewą stroną z przodu, a odbił się na prawo. Hamuję na pobo­czu i obaj bie­gniemy zoba­czyć.
Pies kręci się w kółko, zad ma cał­kiem zmiaż­dżony. Powi­nien już paść tru­pem, a żyje i kręci się; wyje. Nie da się tego spo­koj­nie oglą­dać ani słu­chać. Pies kła­pie zębami, więc podejść nie możemy. Dopiero po bli­sko pię­ciu kosz­mar­nych minu­tach uspo­kaja się i zdy­cha. Nie ma obroży ani blaszki iden­ty­fi­ka­cyj­nej, więc ścią­gamy go na pobo­cze, w krzaki. Owcza­rek nie­miecki, duży jak wilk. Bie­rzemy szpa­tułkę do opon i uży­wa­jąc jej jako łopatki, kopiemy w pia­sku płytki grób. Wierzch przy­kry­wamy zeschłą trawą i chru­stem.
Na masce wozu nie ma śladu zde­rze­nia. Nie­wia­ry­godna jest róż­nica mię­dzy maszyną a zwie­rzę­ciem. Musie­li­śmy go wal­nąć albo oponą, albo zde­rza­kiem. Wsia­damy do samo­chodu i przez następne sto mil pra­wie się nie odzy­wamy.
Dalej, jakieś czter­dzie­ści mil od Vegas, na wzgó­rzach przy szo­sie, odby­wają się zawody moto­cros­sowe. Billy’ego to bar­dzo cie­kawi, więc się zatrzy­mu­jemy. Ja zostaję w wozie. Cała ta impreza wydaje mi się nacią­gana, jałowa, ordy­narna – ale dla Billy’ego to fan­ta­styczna sprawa. Wszystko, co pociąga Billy’ego, rze­czy nie dokoń­czone, przy­pad­kowe, kli­mat tym­cza­so­wo­ści, hałas, zapa­chy, przy­po­mina mi o tym, o czym pamię­tać nie chcę. Gdy byłem w jego wieku, mia­łem tego wszyst­kiego po dziurki w nosie – star­czy na całe życie i jesz­cze tro­chę. Im jestem star­szy, tym bar­dziej cenię sobie wygodę i złudną myśl, że wszystko da się prze­wi­dzieć.
Po dzie­się­ciu minu­tach Billy wraca, oczy mu błysz­czą z prze­ję­cia: zoba­czył jakiś nowy czte­ro­takt, ni­gdy jesz­cze takiego nie oglą­dał.
W godzinę póź­niej wjeż­dżamy do Vegas. Mia­sto prze­żyło wła­śnie powódź. Pałac cesar­ski jest oble­piony gliną aż po tarasy. Par­kingi zmie­niły się w sko­rupy zasy­cha­ją­cego błota. Naj­lep­szy dowód, że Vegas – kurek z wodą pośrodku pustyni – jest wbrew natu­rze.
To nie­sa­mo­wite widzieć, jak ten sztuczny świat, pokryty gru­bym, zasy­cha­ją­cym, sza­rym bło­tem, zary­so­wuje się i kru­szy od słońca, niczym cho­inka na śmiet­niku, na któ­rej wciąż jesz­cze błysz­czy szych.
Par­ku­jemy na samym skraju pobo­cza i pędzimy szu­kać schro­nie­nia przed słoń­cem. Jest już dobrze po połu­dniu. Cięż­kie jak ołów słońce wali nas na odlew po cie­mie­niu. Musi być ze sto stopni w cie­niu, albo i wię­cej.
Wkra­czamy w nagły, szo­ku­jący chłód. Bło­cimy kre­mo­wo­żółte i krwi­sto­czer­wone dywany, brniemy w pół­mrok. Sły­chać zgrzyty i podzwa­nia­nie auto­ma­tów do gry. Woń zamro­żo­nego powie­trza mie­sza się z cięż­kim zapa­chem per­fum, forsy i lęku. Zanu­rzamy się w roz­la­złą atmos­ferę tego wyna­tu­rzo­nego, spa­sio­nego nadzie­jami, bez­na­dziej­nego świata.
Posta­na­wiamy, że każdy może wrzu­cić do auto­matu dolara pię­cio­cen­tów­kami. Billy traci swój przy­dział w pięć minut. Twier­dzi, że praw­do­po­do­bień­stwo zero­wej wygra­nej przy wrzu­ce­niu dwu­dzie­stu pię­cio­cen­tó­wek jest pra­wie żadne, a jed­nak udaje mu się to osią­gnąć. Ja chciał­bym się pozbyć swo­jego dolara jak naj­prę­dzej, ale oka­zuje się, że mam inny pro­blem niż Billy: nie wia­domo kiedy, uzbie­rało mi się ponad dwa­dzie­ścia dolców w mone­tach pię­cio­cen­to­wych – pełne ręce i wypchane kie­sze­nie. Całymi gar­ściami oddaję je Billy’emu na prze­gra­nie. Muszę stąd wyjść jak naj­szyb­ciej. Czuję wewnętrzny bunt prze­ciw wygra­nej, nie chcę stąd wynieść ani centa.
Prze­gra­nie wszyst­kiego kosz­tuje nas godzinę cięż­kiej pracy. Parę razy mie­li­śmy już tylko głu­pie pięć­dzie­siąt cen­tów – a wtedy ja roz­bi­ja­łem bank. Dzwonki dzwo­niły jak na alarm, a dziew­częta w bale­to­wych spód­nicz­kach bie­gły mi na pomoc. Bogu dzięki, że Billy ma takiego pecha, bo ina­czej ster­cze­li­by­śmy tam po dziś dzień, krwa­wymi dłońmi pom­pu­jąc maszyny i wygar­nia­jąc drobne z rynienki.
Wycho­dzimy z powro­tem w żar słońca i ruszamy dalej, roz­glą­da­jąc się za czymś do jedze­nia. Obaj szu­kamy restau­ra­cji mek­sy­kań­skiej, żeby sobie po raz ostatni na Dzi­kim Zacho­dzie zafun­do­wać tacos – w końcu jed­nak staje na lokalu pod szyl­dem Pizza Hut. Wcho­dzimy – znów kli­ma­ty­za­cja, obrusy w kratkę. Wypi­jamy do spółki kufel piwa i zja­damy po pizzy. Powoli zaczy­nam czuć, że może wresz­cie naprawdę stąd wyjeż­dżam – wra­cam do domu.
 

Kiedy znów ruszamy, jest już po trze­ciej. Pru­jemy szybko, żeby przed zmro­kiem doje­chać do Zion. Znam tam dobry motel, zaraz przy wjeź­dzie do parku. Nie­stety, Zion pomy­liło mi się z Bryce. Mijamy miej­sco­wość, o któ­rej myśla­łem, i dopiero o jede­na­stej w nocy docie­ramy do Bryce. Wszyst­kie restau­ra­cje poza­my­kane, motelu zna­leźć nie możemy. Naprawdę, dałem dupy jak sam lord – ale Billy nie narzeka, przy­naj­mniej nic nie mówi.
Wresz­cie tra­fiamy tuż przed zamknię­ciem na mały barek. Kel­ner przy­rzą­dza nam kanapki z wie­przo­winą i majo­ne­zem. Do tego po piwie. Dzwoni też na jakiś kem­ping w Bryce, gdzie, oka­zuje się, mają wolne miej­sca. W podró­żo­wa­niu fan­ta­styczne jest mię­dzy innymi to, że czło­wiek prze­ko­nuje się, ilu jest na świe­cie dobrych, uczyn­nych ludzi.
Wjeż­dżamy w lesi­sty kawa­łek na tere­nie parku; noc­leg w domku kem­pin­go­wym kosz­tuje czter­na­ście dola­rów. Biorę prysz­nic w nadziei, że to mnie uspo­koi. Jestem roz­dy­go­tany, pod­mi­no­wany. Mam tro­chę seco­nalu, ale nie łyknę, póki naprawdę nie będzie już wyj­ścia. Mam też valium. Wsku­tek ostat­nich prze­żyć sta­łem się leko­ma­nem. Przed­tem ni­gdy w życiu nie zaży­łem środka uspo­ka­ja­ją­cego ani nasen­nego.
Kładę się i posta­na­wiam dać sobie godzinę na zaśnię­cie. Jeżeli przez godzinę nie zasnę, trzeba będzie coś zro­bić. To moja ostat­nia świa­doma myśl.

 
Wesprzyj nas