Zabawna i chwytająca za serce opowieść o powrotach do domu i o tym, jak poradzić sobie z przeszłością, by napisać swoją historię na nowo.


KrewniNoah nie był w Nicei od dzieciństwa. Właśnie pierwszy raz po latach ma zamiar się tam wybrać, gdy odbiera telefon od opiekunki społecznej, która szuka tymczasowego domu dla jego ciotecznego wnuka, jedenastoletniego Michaela. Mimo że Noah nigdy nie poznał chłopca, daje się namówić na zabranie go ze sobą do Francji.

W rezultacie ten niezwykły duet zaczyna się kłócić niemal o wszystko, od konsystencji hamburgera po czas spędzony przed ekranem komórki, i długo wyczekiwana wyprawa szybko zmienia się w katastrofę. Jednak w miarę jak młodzieńcza determinacja Michaela pomaga Noahowi wydobyć na światło dzienne trudne szczegóły z ich wspólnej przeszłości, obaj krewniacy przekonują się, że są do siebie podobni bardziej, niż sądzili.

***

Ważna, wzruszająca powieść, która zostanie z tobą na długo po tym, jak skończysz ją czytać.
„Independent”

Jeśli Pokój można by nazwać horrorem przepełnionym słodyczą, to Krewni są słodką opowieścią przepełnioną horrorem… Ale wciąż czarującą. Donoghue, która sama jest matką, doskonale wychwytuje pełne irytacji wzdychania dzieci. […] Jej opowieść nie jest jednak obliczona na śmiech czy poruszenie czułych strun. Krewni wiernie oddają czas, którego potrzeba, by zdobyć zaufanie dziecka. Historia toczy się wraz z wolnym narastaniem uczucia, a nagrodą dla czytelnika jest możliwość przeżycia chwil pełnych czułości i śmiechu, które są udziałem tej niedopasowanej pary krewnych.
„The Washington Post”

Emma Donoghue – urodzona w 1969 roku w Dublinie. Na tamtejszej uczelni, University College Dublin, zdobyła tytuł licencjata z angielskiego i francuskiego. Pracę doktorską o przyjaźni męsko-damskiej w literaturze pięknej osiemnastego wieku obroniła na Uniwersytecie Cambridge. Od tamtej pory zajmuje się pisaniem. Jest autorką prozy współczesnej i historycznej. Po latach podróżowania między Anglią, Irlandią i Kanadą zdecydowała się wreszcie osiąść w Kanadzie.

Emma Donoghue
Krewni
Przekład: Dorota Kaczor
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 24 marca 2021
 
 

Krewni

I

Telefon
Staruszek pakujący walizki.
„Trudno nie odebrać tej sytuacji metaforycznie” – usłyszał w myślach komentarz Joan.
Noah ją poprawił: tylko nie staruszek. Ma dopiero siedemdziesiąt dziewięć lat, przynajmniej do najbliższego poniedziałku. W czasach jego młodości ósmą dekadę życia uznawano za starość, ale nie teraz. Człowiek, powiedzmy, do sześćdziesiątki to jeszcze młodzian, potem ewentualnie pan w średnim wieku albo tak zwany młody stary. Starożytni Rzymianie rozróżniali określenia senectus (wciąż żywotny) i decrepitus (jedną nogą w grobie). Silny i krzepki Noah, z umysłem sprawnym jak nigdy, z pewnością zaliczałby się do senectusów.
Poza tym on pakował swoje walizki w sensie dosłownym – konkretnie niedużą kabinówkę i skórzaną torbę. No i nie wybierał się ani do nieba, ani do piekła. Chociaż wzmianka o Nicei, Riwierze Francuskiej czy w ogóle o południu Francji wzbudzała w ludziach zazdrosne westchnienia, zwłaszcza w Nowym Jorku w lutym.
Noah jechał do Nicei na swoje osiemdziesiąte urodziny. Ostatnio był tam jako czterolatek. Nic go nie ciągnęło w ojczyste strony, nie znał przecież nikogo w tamtej części świata, odkąd w 1944 roku zmarł jego dziadek. To pozwoliło jego matce (Margot) wyjechać do Stanów i dołączyć wreszcie do męża (Marca) i małego Noaha. (Wtedy nosił jeszcze imię Noé).
Poskładał następną koszulę. Wylatywał dopiero za trzy dni, ale lubił mieć zawczasu spakowany bagaż, aby nie gonić ze wszystkim na ostatnią chwilę. Był pedantyczny, każdą parę skarpet starannie zrolował i znalazł dla niej odpowiedni zakamarek w walizce.
Nigdy nie był zapalonym podróżnikiem, pewnie dlatego, że w dzieciństwie ciągle go przerzucano z miejsca na miejsce. Kiedy jeździł na spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego, interesowało go tylko, czy nie przypadnie mu w udziale nieludzka pora (ósma rano w niedzielę) na wygłoszenie referatu na temat, dajmy na to, włókien polichlorowinylowych. Towarzyszył Joan podczas większości jej wyjazdów służbowych, choć z czasem zaczęła odrzucać zaproszenia, z wyjątkiem najbardziej prestiżowych wystąpień; zniechęcała ją perspektywa dodatkowych nocy spędzanych w hotelach. Rzadko też wyjeżdżali na wakacje. Kiedy Joan nie przebywała w laboratorium albo w podróży, najchętniej zostawała w domu z książką, słuchając płyt Milesa Davisa. Lubiła też zasypiać obok męża w ich wspólnym łóżku; leżeli obróceni do siebie plecami, jej stwardniałe podeszwy stóp dotykały stóp Noaha.
„Też za tym tęsknię” – powiedziała.
To oczywiście było bez sensu, ponieważ nie było już żadnej Joan, która mogłaby za czymkolwiek tęsknić. To mózg Noaha wytwarzał te komentarze, używając jako algorytmu prawie czterdziestu lat pożycia małżeńskiego. Taki tik neurologiczny.
Spakował pięć par skarpet czy sześć? Jeszcze raz je policzył.
Przez ostatnie dziewięć samotnych lat Noah znajdował sobie na tyle dużo zajęć, że nie myślał o wakacjach. Oczywiście pojawiały się aluzje, że powinien odejść na emeryturę: słyszał kąśliwe uwagi od kolegów z uczelni, pełne troski od dziekana napomykającego o konieczności cięcia kosztów oraz życzliwe od znajomych kobiet. Według nich Noah powinien trochę wyluzować, poużywać życia, zapisać się do chóru albo na zajęcia tai-chi w Central Parku. Tylko jego młodsza siostra, Fernande, nigdy go do tego nie namawiała, mimo że sama w wieku sześćdziesięciu pięciu lat z ulgą pożegnała posadę recepcjonistki. Domyślała się pewnie, że owdowiały brat potrzebuje utrzymać więź ze światem zewnętrznym. Prowadzenie zajęć ze studentami – harówka związana z przygotowywaniem wykładów, występowaniem przed ludźmi i stawianiem ocen – zapewniało mu chociaż tyle.
Noah przypuszczał, że tym, co go w końcu skłoniło do podjęcia tej decyzji, były zbliżające się nieuchronnie urodziny. „Osiemdziesięcioletni profesor” może już nie brzmieć tak szacownie. Nie miał zamiaru ciągnąć tego na tyle długo, by stać się pośmiewiskiem. W dwudziestym pierwszym wieku trudniej zaimponować studentom; siedzą wpatrzeni w małe ekraniki swoich zewnętrznych mózgów, gotowi natychmiast sprawdzić, czy nie pomyliłeś wzoru reakcji.
Nie, lepiej dać sobie spokój, nim umysł po raz pierwszy zawiódłby go na sali wykładowej. A jednak w słowie „emeryt” pobrzmiewa jakaś grobowa nuta. Z drugiej strony minął dopiero miesiąc. Oczywiście, że będzie miał co robić, i to sporo. Jak można się nudzić w Nowym Jorku? To tylko kwestia wyboru, w jaki sposób spędzać dnie. Odmówił przyjęcia tytułu profesor emeritus; plątanie się po kampusie i prowadzenie mało znaczących badań wydało mu się żałosne. Jeżeli postanowi coś studiować, będzie to całkiem nowa dziedzina. A może hobby? Z pewnością znajdzie coś dla siebie, musi tylko oswoić się z tą sytuacją. Pierwsze przedsięwzięcie zaś to ta podróż.
Zasunął zamek walizki, poszedł do kuchni po pojemnik na makulaturę i przyniósł go do pokoju gościnnego. Kiedyś mieli tu z Joan gabinet, ale po jej śmierci jego widok go przytłaczał i wolał pracować na uczelni, więc przerobił to pomieszczenie na pokój dla gości. Choć teraz nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ktoś go ostatnio odwiedził. Podwójne łóżko było stale posłane, jakby gotowe na przyjęcie przybysza; tak wyglądało to schludniej. Przyjaciółka Joan, Vivienne, kilka razy sugerowała, żeby zaprosił do siebie uchodźcę, ale Noah nie zniósłby pod swoim dachem obcej osoby.
Ukląkł, by wydobyć spod łóżka pudła z rzeczami po Fernande. Zostały tylko trzy; same dokumenty. (Znalazł rzeczy bardziej niepokojące). Szwedzi mają osobne słowo na określenie sytuacji, gdy oszczędzasz rodzinie kłopotu i sam zawczasu porządkujesz swoje rzeczy – Noah nie potrafił sobie przypomnieć, jak to słowo brzmi, ale oznacza tyle co „sprzątanie przedśmiertne”. Majątkiem ruchomym Marca zajęła się Margot. (Czy trzeba umrzeć, żeby nasz dobytek zyskał taką nazwę?). Z kolei Fernande zajęła się rzeczami matki, a potem rzeczami własnego męża, Dana. Pomagała też bratu, kiedy stracił Joan, chociaż ta była tak bezwzględna wobec wszelkich rupieci (kartki świąteczne lądowały w koszu już pierwszego stycznia), że niewiele mieli roboty. Po śmierci Fernande w ubiegłym roku Noah po raz pierwszy sam musi się zmierzyć z tym zadaniem. Już prawie koniec, pocieszył się, siadając na brzegu łóżka.
Faktury ze szpitala, pełnomocnictwa, testament i deklaracja DNAR – teraz już bez znaczenia. Kartki z przepisami, pocztówki, fotografie, ulotki organizacji dobroczynnych, oferty kursów korespondencyjnych – pójdą do recyklingu. Dziwnie pozbywać się pozostałości po młodszej siostrze. Logicznie rzecz biorąc, to Noah powinien odejść pierwszy. Decyzja, czego się pozbyć, a co zostawić ze względów sentymentalnych, była o tyle trudna, że na świecie pozostał już tylko on. W ciagu minionego roku odkrył, że najlepiej jest odrzucić sentymenty i przy każdym przedmiocie zadać sobie pytanie, czy to się komuś przyda, czy ktoś to będzie chciał. Jedynie od czasu do czasu emocje brały górę.
Tego popołudnia zdarzyło się to trzykrotnie: przy menu przyjęcia weselnego z 1982 roku (koktajl z krewetek, kurczak vol-au-vent, profiterolki), przy zdjęciu Fernande z roku 1990, na którym oszalała ze szczęścia po porodzie domowym tuli do piersi maleńkiego Victora (tę rzęsy!), i przy kolekcji rysunkowych haiku, które stworzyła dla każdego z gości na Święto Dziękczynienia w 2002 roku. Fernande, powojenne dziecko o pyzatej buzi, zawsze emanowała ciepłem i radością obcymi jej bratu urodzonemu osiem lat wcześniej.
Wycinki z gazet – prosto do recyklingu. Listy pisane nieznanym charakterem pisma, kartki z życzeniami powrotu do zdrowia… to wszystko trzeba wyrzucić. Do czego sprowadza się ludzkie życie – Fernande czy kogokolwiek innego? Papiery niemal wysypywały się z kosza. Jak liście, mruknął do siebie ponuro Noah, rosną, spadają, gniją i tak w kółko.
Zaraz po skończeniu pracy zamierzał strzelić sobie kieliszek koniaku i zapalić papierosa. (Trzeciego z najwyżej siedmiu dziennie).
W chwili gdy wyrzucał do pojemnika egzemplarz „Marie Claire” z sierpnia 1992 roku, wyczuł w palcach dziwną sztywność. Nachylił się i wyjął czasopismo. Między stronami tkwiła szara nieopisana koperta. Sierpień 1992 roku – to wtedy zmarła Margot. Wydawało się, że koperta jest pusta, dopóki Noah nie wsunął do niej dłoni. Rozpoznał ostre krawędzie. Zdjęcia.
Wydobył je z bijącym sercem, bo mogły się okazać autorstwa Père’a Sonne’a. To był cienki plik czarno-białych fotografii, starych, sądząc po formacie (na oko 6 × 9 centymetrów). Stroje, fryzury i ogólna estetyka wskazywały, że wykonano je w latach trzydziestych, może czterdziestych. W większości na ulicy, prawdopodobnie, choć niekoniecznie, w Nicei. Noah starł odciski swoich palców z pierwszego zdjęcia (elegancik z laską ujęty z profilu). Kiedy przeglądał kolejne – w sumie było ich dziewięć – szybko dopadło go rozczarowanie. Żadne nie nosiło piętna wielkiego artysty fotografa. W ogóle były kiepskie.
Nieciekawe i niechlujnie wykonane. Na przykład ten budynek z okresu belle époque ucięty na wysokości czwartego piętra. Zbliżenie jakiegoś prostokąta z kółkiem i kreskami po bokach. Oklepana scenka przedstawiająca widzianą od tyłu parę starszych osób na ławce. Kobieta z kręconymi włosami, znów sfotografowana od tyłu – czy to było wtedy w modzie, odpowiednik dzisiejszych selfie z dzióbkiem? Zdjęcie maszerujących dziecięcych stópek – urocze, ale nic specjalnego. Korzenie drzewa, kiepsko skadrowane. Żadna z postaci nie patrzyła w obiektyw, tylko uśmiechnięty chłopczyk z gładko zaczesanymi ciemnymi włoskami, najwidoczniej mały Noé, chociaż Noah nie bardzo rozpoznawał w nim siebie.
Należało przyjąć, że autorką tych wszystkich zdjęć była jego matka. Ale chyba stać ją było na więcej po tylu latach pracy u boku, dla i pod kierunkiem jej wielkiego ojca. Na pewno pożyczyłaby od Père’a Sonne’a jego znakomitego contaxa czy nawet którąś poręczną leicę. Weźmy to zdjęcie pustej ulicy – naprawdę akurat wtedy postanowiła nacisnąć spust migawki?
Nigdzie na odwrocie nie było pieczątek zakładu fotograficznego, jedynie na dwóch zdjęciach ręcznie napisane litery: „MZ” na zdjęciu kobiety od tyłu i „RJ” na portrecie małego Noaha. (Może zatem to wcale nie był Noah). Prawdopodobnie Margot sama wywołała te odbitki w cuchnącej ciemni ich mieszkania niedaleko Cours Saleya.
Jedyną osobą, która przyszła Noahowi do głowy, żeby się poradzić w tej sprawie, była Vivienne. Zresztą od miesięcy obiecywał jej, że zadzwoni.
– Podekscytowany przed wielką wyprawą?
– Raczej tak. – Noah często słyszał w jej głosie protekcjonalną nutę; wypowiadała się tonem przedszkolanki. Sam nigdy by się z nią nie zaprzyjaźnił, i vice versa. Odziedziczyli siebie w spadku po Joan, która była najlepszą przyjaciółką Vivienne, odkąd w 1942 roku przylgnęły do siebie jako jedyne Żydówki w pierwszej klasie ekskluzywnej nowojorskiej szkoły dla dziewcząt. – Jak tam twoja rodzinka?
– Dzieci i tak dalej?
Noah wiedział, że prawnuczka Vivienne mieszkająca w Teksasie idzie do szkoły baletowej, jej tutejsze i oregońskie wnuki robią doktoraty, a dorosłe dzieci w New Jersey i Tel Awiwie przeżywają drobne zdrowotne upokorzenia osób po pięćdziesiątce.
– Nie, mam na myśli tych Sudańczyków, których gościsz pod swoim dachem.
– Państwo Abdullahowie są z Jemenu. Mają się dobrze, a nawet lepiej: są w ciąży.
Noah przewrócił oczami. Jeżeli ta para wychowa dziecko w mieszkaniu Vivienne, to czy obejmie ich prawo zasiedzenia? Cóż, tym niech się martwi bank. Vivienne korzysta z odwróconej hipoteki, a dochody przeznacza na cele charytatywne. (Zawsze czuła potrzebę uszczęśliwiania innych – całkowite przeciwieństwo Joan, która z racji wykonywania pracy o tak kluczowym dla ludzkości znaczeniu uznawała, że w czasie wolnym ma pełne prawo być egoistką). Noah od czasu do czasu przestrzegał Vivienne, żeby oszczędziła choć trochę, aby móc opłacić kogoś, kto będzie jej podcierał tyłek na starość, ale ona twierdzi, na podstawie gruntownych badań genealogicznych, że nikt z jej krewnych nie przekroczył osiemdziesięciu pięciu lat życia.
Przypomniał sobie, po co dzwoni.
– Słuchaj, w ostatnim pudle z rzeczami Fernande znalazłem jakieś zdjęcia…
Nawet gdyby stała obok niego, i tak musiałby je opisać, ponieważ Vivienne jest osobą formalnie niewidomą. (Dostała legitymację w zeszłym roku i ogłosiła to w radosnym mailu, jakby była z tego dumna). Mimo utraty wzroku zaraz po osiemdziesiątce wcale nie zwolniła tempa. Używa oprogramowania, które odczytuje jej na głos, co widać na wyświetlaczu. Technikowi, który jej to instalował, kazała ustawić głos na „męski z australijskim akcentem”, żeby przypominał jej Franka.
Noah jak najdokładniej streścił zawartość zdjęć, przekładając je z trudem jedną ręką.
– Wszyscy mamy w domu jakieś beznadziejne fotki, nie? – powiedziała Vivienne.
– Ale po co moja matka w ogóle je zrobiła? To musiały być wczesne lata czterdzieste, kiedy mieszkała jeszcze w Nicei beze mnie i ojca. Po co je wywołała i przechowywała całe życie? Przekazała je mojej siostrze, a raczej po prostu zostawiła w szufladzie. I dlaczego Fernande nigdy mi o nich nie wspomniała?
– I mówisz, że nie są podpisane?
– Na dwóch są jakby czyjeś inicjały.
– Może rozpoznasz niektóre miejsca, jak będziesz w Nicei. A co do ludzi, odwiedź bibliotekę publiczną, tam na pewno mają coś na temat lokalnej historii. Jeśli natrafisz na jakieś nazwiska, daj mi znać.
Vivienne nawiązała kontakt z dalekimi krewnymi na całym świecie dzięki temu, że wpisała się do różnych baz danych i wysłała próbki śliny do laboratorium. Noah przypuszczał, że gdy się straciło rodziców (ojciec Vivienne zginął w Holocauście, matka zmarła w wyniku jego długotrwałych następstw), poczucie przynależności plemiennej jest bardzo ważne. Kiedy wzrok Vivienne zaczął poważnie szwankować, wyjechała do Hiszpanii odwiedzić rodzinę, która okazała się wcale z nią niespokrewniona. Ale kobieta niczego nie żałowała, co więcej, powiedziała, że bawiła się świetnie.
W słuchawce po drugiej stronie rozległo się jakieś piknięcie.
– Muszę kończyć, moja grupa bombarduje telefonami Kongres w sprawie zaostrzenia przepisów granicznych dla muzułmanów.
– Okej – odparł Noah. – Bawcie się dobrze.
Wiedział, że Vivienne się oburzy.
– Tu nie chodzi o zabawę, to tikkun olam!
Naprawianie świata, żydowska powinność.
– Wiem, tylko się droczę.
Noah jak zwykle spożywał w kuchni jajko w koszulce na bułeczce, gdy zadzwonił telefon. Czyżby znowu Vivienne z kolejnymi radami?
Drryń-drryń. „Niech się nagra na sekretarkę” – poradziła Joan, chociaż sama zawsze podnosiła słuchawkę. (Przed epoką indywidualnych dzwonków przyjaciółki rozpoznawały się po specjalnym, umówionym sygnale: zadzwoń raz, odłóż słuchawkę i znowu zadzwoń).
Ostatnio rzadko kto telefonował do Noaha na numer domowy, tylko telemarketerzy i zbieracze pieniędzy na cele dobroczynne. Jeśli to nie Vivienne, ten telefon prawdopodobnie okaże się nagraniem z automatu. Fernande miała zwyczaj dzwonić do brata o różnych porach, pewnie żeby poprawić mu nastrój. Ale teraz? Dlaczego Noah wciąż płaci co miesiąc abonament za telefon stacjonarny? Tak właśnie bogacą się korporacje: na naszych bezmyślnych, długoletnich nawykach.
Drryń-drryń. Poszedł do przedpokoju uciszyć ten hałas.
– Pan Noah Selvaggio? – Kobieta wymówiła to niepewnie, lecz w miarę prawidłowo.
– Tak. Ale jeśli chce pani coś sprzedać…
– Czy pan jest wujem Victora Pierre’a Younga?
Znajomy lęk. Co tym razem, zaległe długi? Przestępstwa, za które już nikt go nie ukarze?
– Mój siostrzeniec nie żyje od ponad roku. – Z bólem wypowiedział te słowa.
– Wiem, proszę pana. Jestem Rosa Figueroa z Urzędu do spraw Dzieci. Dzwonię do pana w związku z osobą Michaela Younga.
– O.
– Słucham?
– Powiedziałem tylko „o” – odparł głupio Noah. Ile ten chłopak teraz ma: dziewięć, dziesięć lat? Policzył w głowie: dokładnie jedenaście. Pamiętał, jak strasznie wiadomość o ciąży przeraziła Fernande i Dana: Victor, wciąż jeszcze nastolatek o twarzy aniołka, wyciął taki numer. Kobieta nadal mówiła do słuchawki, lecz Noah nic z tego nie rozumiał. – Przepraszam, pani… – Zaraz sobie przypomni jej nazwisko, jak tylko przestanie szukać go w głowie.
– Figueroa. Rosa Figueroa – powtórzyła z przesadną artykulacją, jak to robią osoby w średnim wieku w stosunku do starszych od siebie.
– Może pani jeszcze raz powtórzyć, o co chodzi?
– Szukam osób spokrewnionych z Michaelem.
Co to ma być, jakiś projekt genealogiczny?
– Mieszkał dotąd z babcią, Ellą Davis, ale właśnie zmarła.
– Przykro mi to słyszeć – powiedział Noah. I żeby wypełnić ciszę: – A co jej…
– Powikłania cukrzycy. Miała dopiero sześćdziesiąt trzy lata.
Siedemdziesiąt dziewięć to przy tym szczyt szczęścia, pomyślał Noah.
– Jej mąż zmarł jeszcze w latach dziewięćdziesiątych – dodała pani Figueroa. – Szukamy więc teraz domu dla Michaela.
Noah nie bardzo rozumiał, jaki to ma związek z jego osobą.
– A czemu nie mieszka z tą, no… Angelą… Amandą… Amber?
– Ona aktualnie przebywa w więzieniu.
Jęknął w duchu.
– Za co?
– Panie Selvaggio, czy możemy się skupić na tym, co teraz dziecku najpilniej potrzebne?
Noah odchrząknął.
– Ja tylko zachodzę w głowę, w jaki sposób mogę pani pomóc. Osobiście nawet nie znam tych ludzi. Moja siostra zmarła niedługo po Victorze, a jej mąż, och, jeszcze wcześniej. – Dan żył na tyle długo, że zdążył zdać sobie sprawę, jakiego syna wychował: „niereformowalnego”, jak określało go wielu. Za krótko jednak, aby wiedzieć, że Victor niebawem do niego dołączy. To łaska od losu, której niestety nie dostąpiła Fernande.
– Tak, proszę pana, właśnie dlatego dzwonię. Wygląda na to, że jest pan ostatnim żyjącym krewnym Michaela w Nowym Jorku.
Krewny. Czyli łączą ich więzy krwi. Owszem, genetycznie są spokrewnieni, ale jak traktować kogoś jak rodzinę, jeśli się go w życiu na oczy nie widziało?
– Panie Selvaggio?
Ta kobieta chyba nie myśli przywieźć go tutaj, do mieszkania Noaha.
Nagle doznał olśnienia, że jak wiele starszych osób prawdopodobnie padł właśnie ofiarą telefonicznego oszustwa. Kobieta musiała dorwać listę nazwisk krewnych chłopca i wykorzystuje je do czegoś w rodzaju nigeryjskiego przekrętu, jak w tych pisanych łamaną angielszczyzną mailach, w których oferują ci fałszywe miliony.
„Odłóż słuchawkę” – nakazała Joan.
– Przykro mi, że więcej nie pomogę, pani Figueroa – bez trudu przypomniał sobie teraz nazwisko oszustki – ale muszę już kończyć.
– Błagam.
Nie słowo, lecz ton głosu sprawił, że Noah zatrzymał słuchawkę w połowie drogi na widełki. Kobieta brzmiała szczerze i wydawała się wykończona psychicznie.
– Po prostu nie rozumiem – powiedział – jaką praktyczną pomoc mógłbym zaproponować w tej sytuacji. Na pewno nie w najbliższym… Akurat w przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Francji. Może po powrocie porozmawiamy jeszcze raz.
– To nie może czekać. Sama poznałam Michaela dopiero dzisiaj rano. Nie ma nikogo, kto by się nim zajął.
Nie siliła się na subtelność, grając na jego współczuciu. Noah nabrał ochoty na papierosa.
– Czy może pan odwiedzić ze mną jego matkę jutro rano?
– Ale…
– Siądziemy i zastanowimy się wspólnie, co można zrobić dla tego dziecka.
Noah westchnął.
Palił papierosa wychylony przez okno kuchenne – owszem, w ten sposób ucieka ciepło, ale w tych kamienicach od października do kwietnia grzeją tak mocno, że człowiek by nie przeżył, gdyby od czasu do czasu nie otworzył okna.
„Przebywa w więzieniu”. Czy Amber Davis jest taką samą pomyłką jak jego siostrzeniec? Może i większą. Przecież już jako dorosła kobieta (choć jeszcze nie w tym wieku, żeby to podpadało pod gwałt na nieletnim) zaciągnęła do łóżka uroczego, chuderlawego piętnastolatka i spłodziła tego nieszczęśnika Michaela.
Noah spróbował uporządkować sekwencję zdarzeń. Okres dojrzewania Victora był pasmem ciągłych katastrof i trudno sobie przypomnieć kolejność i czas trwania każdej z nich. Na pewno wiadomość o dziecku pojawiła się po skróconym pobycie Victora w szkole z internatem dla trudnej młodzieży na północy stanu (która zanim ją zamknięto, prawie zrujnowała finansowo Dana i Fernande) i po tym, jak drugi raz uciekł z domu rodzinnego na Brooklynie, zabierając książeczkę czekową i biżuterię matki. Fernande odzyskała złoto, ale w formie przetopionej bryły. Sędzia umieścił wówczas Victora w ośrodku wychowawczym, lecz stamtąd chłopak też uciekł. Zawsze chodziło o drobne przewinienia, ale z czasem się ich nazbierało: posiadanie marihuany i ritalinu, włóczęgostwo, naruszenie własności, zakłócanie porządku publicznego…
Jednego Noah nie mógł sobie przypomnieć: czy Michael urodził się przed, czy po tym, jak Victor trafił do placówki o zaostrzonym rygorze. Rodziców uspokajano, że to też ośrodek wychowawczy, ale tym razem był ogrodzony drutem kolczastym. Noah odwiedził tam siostrzeńca dwukrotnie, sam; Joan nigdy nie miała czasu. Zaledwie dwa przystanki metra od eleganckiej kamienicy, w której Victor się wychował, lecz jakże inny świat.
Kiedy po dziesięciu miesiącach chłopaka wypuszczono, „zaczepił się” u znajomych. Noah nigdy nie odniósł wrażenia, żeby Victor mieszkał z Amber i ich wspólnym dzieckiem. Fernande, bardziej niż Dan, wierciła synowi dziurę w brzuchu, aby pozwolił im poznać wnuka, lecz ten ciągle się wykręcał. Gdy zaproponowała, że przyśle dziecięce ubranka, poprosił w zamian o pieniądze. A potem, w wieku lat siedemnastu, za jakąś drobnostkę – naruszenie warunków zwolnienia przez wagary? – odesłano go do poprawczaka, placówki z piekła rodem położonej niedaleko Albany. Noah zapamiętał z jedynej wizyty, że ogrodzenie sięgało tam pięciu metrów. Victor wrócił stamtąd z uszkodzonymi na skutek pobicia nerkami.
Od tego momentu wszystko, czego Noah dowiadywał się o siostrzeńcu, pochodziło od Fernande. Udało jej się wraz z mężem kilkakrotnie zobaczyć z wnukiem i jego matką. Donosiła, że Victor „bardzo się angażuje”, chociaż Noah nie wiedział, co to właściwie oznacza. Zmienia pieluchy? Płaci alimenty? Obejrzał kilka zdjęć i uprzejmie pokiwał głową. Teraz nie potrafił sobie przypomnieć, jak dzieciak wyglądał, poza tym, że nie odziedziczył urody Victora.
Wstał, zgasił papierosa i zasunął stare okno. Pewnie mógł włożyć nieco więcej wysiłku w relacje z siostrzeńcem. Tylko że to wszystko wydawało się tak cholernie daremne.
Chwila, która wryła się Noahowi w pamięć, to było kilka miesięcy po śmierci Joan, kiedy się zmusił, aby wejść do gabinetu, który z nią dzielił. (Gdyby się dało, unikałby też sypialni, łazienki, kuchni i salonu; nawet gumowej maty przy drzwiach, na którą Joan odstawiała śniegowce, i wieszaka na klucze, gdzie odkładała zwinięte woreczki na psie kupy). Na ścianie widniały cztery odznaczające się prostokąty niczym dziury po wyrwanych zębach: ślad po ostatnich należących do niego fotografiach Père’a Sonne’a. Od razu domyślił się, że to sprawka Victora, który w czasie pogrzebu Joan wymknął się na chwilę, kiedy wszyscy jedli, zdjął je ze ściany i potajemnie wyniósł z mieszkania.
Gdy Noah zadzwonił w tej sprawie do Fernande, ta wybuchła płaczem, ale nie była zaskoczona. Wyznała, że jej zdjęcia Victor przehandlował już dawno temu. Jedyne pozostałe w rodzinie fotografie autorstwa ich pépère zostały utracone. Pewnie leżą zamknięte przed światem w sejfie jakiegoś kolekcjonera. „A co za różnica? – odparł wtedy Victor. – I tak prędzej czy później sprzedalibyście je jakiemuś muzeum”. Miał dziewiętnaście lat, więc tym razem trafiłby do więzienia dla dorosłych. Czy Noah, błagała na wszystko Fernande, mógłby przez wzgląd na nią nie zgłaszać kradzieży na policję?
Nie zgłosił. Ale też nie wybaczył siostrzeńcowi.
Od tamtego momentu przestał pytać Fernande, co u niego słychać, choć kiedy już pojawiało się jego imię w rozmowie, wypowiadała się o nim z upartym optymizmem. Noah postanowił wierzyć, że jest lepiej lub przynajmniej nie gorzej: że jego siostrzeniec, jak wielu mu podobnych wykolejeńców, po dwudziestce wreszcie się uspokoił i stał się mniej lub bardziej praworządnym obywatelem. (Amber i mały Michael wciąż byli obecni w jego życiu, choć jak przypuszczał Noah, dla kogoś takiego jak Victor posiadanie dziecka, które trzeba utrzymać, może być tyleż pomocne, co obciążające). Możliwe jednak, że Fernande ukrywała przed bratem to, co najgorsze, a może sama nie wiedziała nawet połowy.
Któż jest w stanie udźwignąć trudy rodzicielstwa? To jakby zawrzeć kontrakt na miłość do wilkołaka.
Emerytura, która powinna być zasłużonym odpoczynkiem, stała się dla siostry Noaha pasmem trosk i cierpień. Najpierw straciła Dana (pierwszy udar, potem bezsensowna rehabilitacja i następny), a trzy lata później Victora. Musiała zidentyfikować ciało syna ułożone na zimnym stole sekcyjnym w kostnicy w Queens: wciąż niezwykle piękne, niespełna dwudziestosiedmioletnie. Dzień wcześniej w motelu na Long Island pokojówka znalazła Victora leżącego na podłodze, twarzą do ziemi, naszpikowanego heroiną i fentanylem.
To nie mieściło się Noahowi w głowie, bo nigdy nie uważał siostrzeńca za regularnego narkomana. (Owszem, Victor palił trawkę już jako dwunastolatek, ale w życiu nie nazwałby go ćpunem). Narkotyki mają pewnie własną, irracjonalną logikę, w dodatku w dzisiejszych czasach wszystko zdaje się zaprawione jakimś świństwem. Jeżeli sam dobrze nie wiesz, co zażywasz, czy możesz ponosić za to odpowiedzialność? I za pozostawienie syna bez ojca?
Skoro tak, zastanawiał się teraz Noah, które z podejmowanych przez nas decyzji są tak naprawdę naszymi własnymi?
Victor nie dożył dwudziestych siódmych urodzin. Noahowi było przykro, że Fernande nie poprosiła go, aby jej towarzyszył przy identyfikacji zwłok. Od czego ma się brata? Doszedł jednak do wniosku, że w takim dniu towarzystwo to żadna pociecha. Poza tym musiała wiedzieć, że już dawno machnął na siostrzeńca ręką.
Joan, w jego głowie: „Hej, nie masz teraz czasem czegoś do roboty?”.
Noah nadepnął pedał kosza na śmieci i wyrzucił niedopałek.

 
Wesprzyj nas