„Ziemia obiecana” Baracka Obamy to długo wyczekiwana autobiograficzna opowieść o prezydenturze. Szczera, otwarta, autorefleksyjna.


Ziemia obiecanaPrzedstawia przemianę młodego, poszukującego własnej tożsamości człowieka w przywódcę wolnego świata. „Ziemia obiecana” opisuje zarówno polityczne dojrzewanie 44. prezydenta USA, jak i najważniejsze chwile pierwszej kadencji Baracka Obamy, przypadającej na czasy dramatycznych zmian i poważnych zawirowań na całym świecie.

Czytając autobiografię „Ziemia obiecana” Bracka Obamy, podążamy za nim do Gabinetu Owalnego i Sali Sytuacyjnej Białego Domu. Odbywamy podróż do Moskwy, Kairu, Pekinu i wielu innych miejsc. Poznajemy tok myślenia 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych, gdy organizuje swój gabinet, mierzy się z globalnym kryzysem finansowym i z Władimirem Putinem, dyskutuje z generałami o amerykańskiej strategii w Afganistanie, decyduje się na reformę Wall Street, reaguje na niszczycielską eksplozję platformy wiertniczej Deepwater Horizon i daje zielone światło na przeprowadzenie operacji Trójząb Neptuna, w której ginie Osama bin Laden.

„Ziemia obiecana” Baracka Obamy to niezwykle osobiste wspomnienia człowieka, który założył się z historią – zaangażowanego animatora społecznego poddanego próbie światowej polityki. W książce „Ziemia obiecana” Barack Obama otwarcie pisze o siłach, które w kraju i za granicą stały mu na drodze, a także o tym, jak jego dwie kadencje w Białym Domu wpłynęły na jego żonę Michelle i córki. Nie boi się mówić o wahaniach i rozczarowaniach, jednak nigdy nie wątpi w słuszność swojego przekonania, że w ramach wielkiego, amerykańskiego eksperymentu zawsze możliwy jest postęp. Barack Obama przypomina, że demokracja to nie dar z niebios – trzeba ją dzień po dniu wspólnie umacniać na fundamencie empatii i porozumienia.

„Ziemia obiecana” Baracka Obamy („A Promised Land”) to licząca 768 stron, poruszająca i bardzo autorefleksyjna relacja 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych z historycznych wydarzeń. Ta najbardziej oczekiwana książka roku ukazała się jednocześnie w 24 językach 17 listopada 2020 r. (polskie wydanie ukaże się 17 marca 2021 r.). Tylko w ciągu pierwszych 24 godzin od pojawienia się na półkach księgarni, „Ziemia obiecana” Baracka Obamy sprzedała się w Ameryce Północnej i Kanadzie w nakładzie 890 tys. egzemplarzy – w tym w wersji audio, e-booków i zamówień w przedsprzedaży. Wspomnienia byłego prezydenta Baracka Obamy biją rekordy sprzedaży również w Niemczech. Angielski „The Guardian” zauważa, że Obama pobił w ten sposób rekord sprzedaży książki swojej małżonki Michelle, której autobiografia „Becoming. Moja historia” w 2018 r. (w Polsce wydana nakładem Wydawnictwa Agora) znalazła pierwszego dnia sprzedaży 725 tys. nabywców.

Barack Obama był 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych, wybranym w listopadzie 2008 r. i sprawującym urząd przez dwie kadencje. Karierę polityczną rozpoczął w latach 90., kiedy to zasiadał w senacie stanu Illinois. W 2005 r. znalazł się zaś w Senacie Stanów Zjednoczonych, wygrywając z rywalem miażdżącą większością głosów – poparło go aż 70% wyborców stanu. Gdy o nominację w wyborach prezydenckich walczył z senator Hillary Rodham Clinton, początkowo stał na straconej pozycji. Dzięki znakomicie przygotowanej kampanii ostatecznie zyskał w prawyborach jednak większe poparcie. Wygrywając wybory z Johnem McCainem, jako pierwszy Afroamerykanin objął urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zwycięstwo powtórzył w 2012 r., choć lata jego pierwszej kadencji przypadły na czasy kryzysu finansowego, który z Wall Street rozlał się na cały świat.
W 2009 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, po tym jak podpisał wraz z prezydentem Rosji porozumienie o redukcji arsenału jądrowego.
Barack Obama jest autorem dwóch wcześniejszych bestsellerów „New York Timesa”: „Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu” oraz „The Audacity of Hope”. Mieszka w Waszyngtonie z żoną Michelle i córkami Malią i Sashą.

Barack Obama
Ziemia obiecana
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 17 marca 2021
 
 

Ziemia obiecana

PRZEDMOWA

ZACZĄŁEM PISAĆ TĘ KSIĄŻKĘ KRÓTKO PO ZAKOŃCZENIU PREZYDENTURY, gdy wraz z Michelle po raz ostatni wsiedliśmy na pokład samolotu Air Force One i odlecieliśmy ku zachodowi słońca na długo odkładany urlop. W kabinie panował słodko-gorzki nastrój. Oboje byliśmy fizycznie i emocjonalnie wyczerpani – nie tylko trudami ośmiu minionych lat, lecz także nieoczekiwanym rezultatem wyborów, w wyniku których moim następcą został człowiek reprezentujący wartości diametralnie różne od wszystkiego, w co wierzyłem. Mimo wszystko po dotarciu do mety naszej części wyścigu czerpaliśmy otuchę z tego, że daliśmy z siebie wszystko – i chociaż nie byłem idealnym prezydentem i nie wszystkie przedsięwzięcia udało mi się zrealizować, pozostawiałem kraj w lepszej formie, niż go zastałem. Przez miesiąc Michelle i ja spaliśmy do późna, jedliśmy leniwe obiady, chodziliśmy na długie spacery, pływaliśmy w oceanie, wspominaliśmy, odbudowywaliśmy naszą przyjaźń, ponownie odkrywaliśmy miłość i szykowaliśmy się do drugiego, mniej burzliwego aktu z nadzieją, że będzie równie satysfakcjonujący. A kiedy byłem gotów wrócić do pracy i z piórem w ręku usiąść przed notesem (wciąż lubię pisać odręcznie, bo komputer moim nawet najbardziej wstępnym szkicom nadaje pozór wykończenia, a z niewydarzonych myśli robi atrapę schludnych zdań), miałem już w głowie jasny zarys książki.
Moim najważniejszym zamiarem było uczciwe przedstawienie czasu swojego urzędowania – nie tylko udokumentowanie najważniejszych wydarzeń, do których doszło za moich kadencji, czy opisanie istotnych postaci, z którymi się zetknąłem, lecz także zrelacjonowanie politycznych, gospodarczych i kulturowych tendencji kształtujących wyzwania, przed jakimi stanął mój rząd, oraz wyborów, których dokonywałem wraz ze swoim sztabem. Chciałem, żeby czytelnik na tyle, na ile to możliwe, mógł faktycznie poczuć, jak to jest być prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zależało mi na uchyleniu drzwi i pokazaniu czytelnikom, że prezydentura, mimo towarzyszącej jej władzy i celebry, to w gruncie rzeczy wciąż po prostu praca, że w rządzie federalnym zasiadają normalni ludzie, a mężczyźni i kobiety wykonujący swoje obowiązki w Białym Domu codziennie doświadczają takich samych momentów satysfakcji, rozczarowań, zawodowych utarczek, porażek i drobnych sukcesów jak wszyscy inni. I wreszcie chciałem też opowiedzieć osobistą historię, która mogłaby zainspirować młodych do służby publicznej, bo moja kariera polityczna na dobre rozpoczęła się od poszukiwań własnego miejsca w świecie i rozplątywania pogmatwanej rodzinnej historii, jaką otrzymałem w spadku od ojca. Dopiero gdy włączyłem się w sprawę większą od siebie, zdołałem ostatecznie odnaleźć swoją wspólnotę i cel życia.
Zakładałem, że wystarczy mi jakieś pięćset stron i rok pracy.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że moje pisarskie przedsięwzięcie nie poszło dokładnie tak, jak planowałem. Mimo pierwotnych założeń książka puchła i obejmowała coraz większy zakres spraw. To dlatego ostatecznie postanowiłem podzielić ją na dwa tomy. Jestem boleśnie świadomy tego, że bardziej utalentowany pisarz potrafiłby pewnie opowiedzieć tę samą historię zwięźlej (moje biuro w Białym Domu znajdowało się wszakże zaraz obok Sypialni Lincolna, gdzie w szklanej gablocie leży sygnowana kopia Przemowy gettysburskiej liczącej 272 słowa). Jednak ilekroć przystępowałem do pisania – czy to relacjonując pierwsze etapy kampanii, czy antykryzysowe działania mojej administracji, negocjacje z Rosjanami na temat kontroli zbrojeń atomowych albo czynniki prowadzące do arabskiej wiosny – po prostu nie potrafiłem się zmusić do zastosowania liniowej narracji. Przeważnie czułem, że podejmowane przeze mnie i innych ludzi decyzje powinienem opisać w pewnym kontekście, którego nie chciałem umieszczać w przypisach dolnych czy końcowych (nie znoszę przypisów)[1]. Nie zawsze byłem w stanie wyjaśnić powody własnego postępowania, po prostu przytaczając dane ekonomiczne czy opisując jakąś wyczerpującą odprawę w Gabinecie Owalnym, ponieważ czasem wpływała na nie rozmowa z nieznajomą osobą na szlaku kampanii, wizyta w szpitalu wojskowym albo nauka otrzymana w dzieciństwie od matki. W moich wspomnieniach wciąż pojawiały się też pozornie nieistotne szczegóły (wymykanie się w jakieś ustronne miejsce na wieczornego papierosa czy odprężająca gra w karty ze sztabowcami na pokładzie Air Force One), które pokazywały moje realne przeżycia z ośmiu spędzonych na stanowisku lat w sposób, w jaki żadna publiczna relacja nigdy by ich nie oddała.
Zmagałem się jednak nie tylko ze słowami na stronie. Nigdy nie przewidziałbym wydarzeń, które rozegrają się w ciągu trzech i pół roku od naszej ostatniej podróży najważniejszym rządowym samolotem. Dziś, gdy to piszę, kraj tkwi w szponach globalnej pandemii i towarzyszącego jej kryzysu gospodarczego: zmarło ponad 178 tysięcy Amerykanów, pozamykano wiele firm, miliony ludzi straciły pracę. W całym kraju przedstawiciele najróżniejszych warstw społecznych wylegli na ulice wzburzeni śmiercią wielu bezbronnych czarnych mężczyzn i kobiet zabitych przez policję. Najbardziej zaś chyba niepokojące jest to, że cała nasza demokracja wydaje się stać na krawędzi kryzysu spowodowanego rywalizacją dwóch fundamentalnych, przeciwstawnych wizji Ameryki i tego, czym być powinna. Kryzysu, w którym podzielone społeczeństwo przepełnia gniew oraz podejrzliwość i w którym dochodzi do erozji norm instytucjonalnych, systemowych zabezpieczeń, a nawet zgody co do podstawowych faktów, choć dawniej zarówno Republikanie, jak i Demokraci uważali te rzeczy za oczywiste.
Podobne spory nie są, rzecz jasna, niczym nowym. Pod wieloma względami zawsze definiowały życie Amerykanów. Są wpisane w te same dokumenty założycielskie, które głoszą równość wszystkich ludzi, a zarazem niewolnika uznają za trzy piąte człowieka. Znajdują wyraz w naszych najwcześniejszych uzasadnieniach sądowych, jak wtedy, gdy naczelny sędzia Sądu Najwyższego bezpardonowo wyjaśnił Rdzennym Amerykanom, że ich plemiona nie mogą posiadać ziemi, bo organ narodu, który ich podbił, nie będzie rozpatrywał słusznych roszczeń podbitego ludu. Spór ten uwidocznił się na polach bitewnych Gettysburga i Appomattox, lecz także w salach Kongresu, na moście w Selmie, w kalifornijskich winnicach i na ulicach Nowego Jorku. Angażował wojska, ale częściej związkowców, sufrażystki, bagażowych Pullmana, działaczy studenckich, fale imigrantów i aktywistów LGBTQ uzbrojonych jedynie w transparenty, ulotki albo dobre buty do maszerowania. U sedna tej przewlekłej walki leży proste pytanie: czy zależy nam, by rzeczywistość Ameryki dorastała do jej ideałów? A jeśli tak, czy faktycznie wierzymy, że wartości takie jak: samorządność i wolność indywidualna, równość szans i jednakowe prawa, należą się każdemu? Czy raczej wolelibyśmy, żeby – de facto, jeśli nie de iure – zarezerwowane były dla garstki uprzywilejowanych?
Wiem – są tacy, którzy chcieliby wreszcie zrezygnować z mitów, twierdząc, że nawet pobieżne spojrzenie zarówno na historię Ameryki, jak i nagłówki w dzisiejszej prasie dowodzi, iż ideały naszego narodu zawsze przesuwały się na dalszy plan, gdy do głosu dochodziło pragnienie podboju i niewolenia, utrwalanie systemu rasowych kast i żarłoczny kapitalizm, a udawać, że jest inaczej, to brać udział w od początku ustawionej grze. Muszę wyznać, że gdy podczas pisania książki rozmyślałem o własnej prezydenturze i wszystkim, co nastąpiło po niej, zadawałem sobie czasem pytanie, czy tej prawdy, jak ją widzę, nie głosiłem nazbyt ostrożnie lub czy nie postępowałem i nie wypowiadałem się zbyt powściągliwie, przekonany, że jeśli będę się odwoływał do tego – jak powiedział Lincoln – co w nas anielskie, zyskam większą szansę poprowadzenia Ameryki tam, dokąd nam obiecywano.
Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jednak, że wciąż nie jestem gotowy odrzucić wizji Ameryki jako kraju perspektyw – i to nie tylko dlatego, że leży mi na sercu dobro przyszłych pokoleń Amerykanów, lecz także całej ludzkości. Wierzę, że obecna pandemia to zarówno objaw nieustannego marszu w stronę połączonego świata, jak i przeszkoda na jego drodze. Marszu, podczas którego ludy i kultury będą się siłą rzeczy ze sobą zderzać. W takim świecie, świecie spod znaku globalnych sieci dostaw, natychmiastowych przepływów kapitału, mediów społecznościowych, ponadnarodowych siatek terrorystycznych, zmiany klimatu, masowych migracji i wzrastającej złożoności, musimy nauczyć się ze sobą żyć i współpracować w atmosferze wzajemnego szacunku, inaczej zginiemy. Świat przygląda się Ameryce – jedynemu mocarstwu w dziejach zamieszkanemu przez ludzi pochodzących z każdego zakątka planety i należących do wszystkich ras, wyznań i kultur – by się przekonać, czy nasz demokratyczny eksperyment się powiedzie. Czy zdołamy dokonać tego, co nie udało się żadnemu innemu narodowi. Czy naprawdę będziemy potrafili dorosnąć do własnych ideałów.
Nadal tego nie wiemy. Gdy ukaże się ten pierwszy tom moich wspomnień, znać już będziemy wynik wyborów prezydenckich w Stanach, i choć uważam, że stawka nie mogłaby być wyższa, wiem, że żadne pojedyncze głosowanie nie rozstrzygnie trwającego sporu. Jeśli nie tracę nadziei, to dlatego, że wierzę we współobywateli – zwłaszcza tych z młodszego pokolenia, dla których przekonanie o równej wartości wszystkich ludzi jest czymś oczywistym i którzy wcielają w życie zasady, jakie rodzice i nauczyciele co prawda im wpajali, lecz chyba sami nigdy do końca w nie nie wierzyli. Tę książkę kieruję przede wszystkim do nich – jest zaproszeniem, by ponownie przemodelowali świat i za pomocą ciężkiej pracy, determinacji oraz wielkiej dozy wyobraźni urządzili Amerykę w zgodzie z tym, co w nas najlepsze.
 
Sierpień 2020

CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAKŁAD

ROZDZIAŁ 1.

SPOŚRÓD WSZYSTKICH POKOJÓW, sal i sławnych zakątków Białego Domu najbardziej upodobałem sobie Zachodnią Kolumnadę.
Przez osiem lat minuta spaceru tym przewiewnym korytarzem zaczynała i kończyła mój dzień. To tam każdego ranka czułem pierwsze smagnięcie zimy lub falę letniego upału. Tam zbierałem myśli, porządkując w głowie argumenty, których zamierzałem użyć podczas czekających mnie spotkań ze sceptycznymi członkami Kongresu lub zirytowanymi wyborcami, i przygotowywałem się do podjęcia tej czy innej decyzji bądź zmagań z jakimś uporczywym kryzysem.
Krótko po wzniesieniu Białego Domu gabinety administracji i rezydencja mieszkalna pierwszej rodziny znajdowały się pod jednym dachem, a Zachodnia Kolumnada była tylko przejściem prowadzącym do stajni. Lecz Teddy Roosevelt po dojściu do władzy uznał, że próbując pomieścić w jednym budynku nowocześnie zorganizowany sztab oraz sześcioro rozbrykanych dzieci, zwyczajnie zwariuje, zlecił więc budowę Zachodniego Skrzydła i Gabinetu Owalnego. Z biegiem dekad i kadencji kolejnych prezydentów kolumnada nabrała obecnego kształtu – zamyka od północy i zachodu Ogród Różany, a jej północna ściana jest pozbawiona wszelkich dekoracji czy drzwi, jeśli nie liczyć półkolistych okien. Majestatyczne białe kolumny od zachodniej strony przypominają straż honorową, która czuwa nad bezpieczeństwem przechodnia.
Kiedy chodzę, nie lubię się spieszyć – spaceruję „hawajskim krokiem”, jak powiada Michelle z odrobiną zniecierpliwienia w głosie. Lecz kolumnadą przechodziłem inaczej, świadom historii, która się tam wykuwała, i milczącej obecności moich poprzedników. Przyspieszałem chodu, nabierałem wigoru, a dźwiękowi moich obcasów towarzyszyło echo kroków agentów Secret Service podążających parę metrów za mną. Gdy docierałem do pochylni na zachodnim końcu kolumnady (pamiątka po Franklinie Delano Roosevelcie – wyobrażam sobie, jak uśmiecha się z wysuniętym podbródkiem i przygryza lufkę z papierosem, napierając na koła wózka inwalidzkiego), dawałem znak umundurowanemu strażnikowi stojącemu zaraz za przeszklonymi drzwiami. Czasami strażnik musiał zatrzymać zaskoczoną grupkę zwiedzających. Jeśli miałem czas, witałem się z nimi i pytałem, skąd przyjechali. Przeważnie jednak skręcałem w lewo, przechodziłem wzdłuż zewnętrznej ściany Sali Gabinetowej i wchodziłem bocznymi drzwiami do Gabinetu Owalnego, gdzie witałem swoich sztabowców, sięgałem po dokumenty z harmonogramem dnia, brałem kubek z gorącą herbatą, po czym rozpoczynałem pracę.
Kilka razy w tygodniu wychodziłem poza obręb kolumnady i w Ogrodzie Różanym przyglądałem się pracy ogrodników ze Służby Parków Narodowych. Byli to głównie starsi mężczyźni w oliwkowych kombinezonach, którzy w słoneczne dni chodzili w miękkich kapeluszach, a kiedy było zimno, wkładali puchate kurtki. Jeśli nigdzie się nie spieszyłem, przystawałem, by pochwalić nowe nasadzenia albo dowiedzieć się, jakie szkody wyrządziła nocna burza, a oni, z milczącą, czerpaną z pracy dumą, odpowiadali mi na pytania. Byli to cisi ludzie – nie gadali nawet ze sobą nawzajem, porozumiewali się raczej gestem czy skinieniem głowy. Każdy z nich skupiał się na własnych zadaniach, a mimo to cały zespół poruszał się harmonijnie i z wdziękiem. Do najstarszych ogrodników należał Ed Thomas, wysoki, żylasty czarny mężczyzna o zapadłych policzkach, który pracował w Białym Domu od czterdziestu lat. Gdy się poznaliśmy, sięgnął do tylnej kieszeni po chustkę, by otrzeć dłoń, zanim mi ją podał. Wzór żył i ścięgien na jego ręce, w której zginęła moja, przypominał korzenie drzewa. Zapytałem, jak długo zamierza jeszcze tu pracować przed przejściem na emeryturę.
– Nie wiem, panie prezydencie – odparł. – Lubię pracę. Stawy trochę już mi doskwierają. Ale chyba chciałbym tu zostać, dopóki pan będzie. Dopilnować, żeby ogród dobrze wyglądał.
A wyglądał wspaniale! Z każdego rogu wykwitały cieniodajne magnolie, żywopłoty były gęste i soczyście zielone, ozdobne jabłonie przycięto tylko tyle, ile trzeba. Kwiaty sprowadzane z oddalonych o kilka kilometrów szklarni buchały kolorami – czerwienią i żółcią, odcieniami różu i fioletu. Wiosną całe kłęby tulipanów przechylały głowy ku słońcu. Latem ogród zdobiły lawendowe heliotropy, gerania i lilie, jesienią – chryzantemy, stokrotki i kwiaty polne. Zawsze hodowano też trochę róż – w większości czerwonych, lecz czasem żółtych i białych, a każda była w pełni rozkwitu.
Ilekroć przemierzałem kolumnadę lub wyglądałem przez okno Gabinetu Owalnego, podziwiałem dzieło rąk pracujących w ogrodzie ludzi. Przypominał mi się wtedy mały obraz Normana Rockwella, który zawiesiłem na ścianie obok portretu Jerzego Waszyngtona, nad popiersiem doktora Martina Luthera Kinga. Przedstawia pięć niewielkich ludzkich postaci w drelichach, o różnym odcieniu skóry, które zwieszając się na linach na tle klarownego błękitnego nieba, czyszczą pochodnię Statuy Wolności. Pomyślałem, że tak ludzie na obrazie, jak i ogrodnicy w ogrodzie to stróże i milczący kapłani dobrego, należytego porządku spraw. Powtarzałem sobie, że muszę pracować równie wytrwale i z równą troską jak oni.
Z czasem moje spacery kolumnadą zaczęły obrastać we wspomnienia. Przypominałem sobie wielkie publiczne wydarzenia – rządowe komunikaty wygłaszane przed falangą aparatów fotograficznych, konferencje prasowe z udziałem zagranicznych przywódców. Lecz były też chwile bardziej intymne – Malia i Sasha ścigające się, by mnie powitać, gdy niespodziewanie przychodziłem na chwilę do domu po południu, nasze psy – Bo i Sunny – skaczące w śniegu tak głębokim, że osiadał im na pyskach jak siwa broda. Rzucanie sobie piłki w jasny jesienny dzień lub pocieszanie asystenta, który przechodził trudny okres w życiu.
Takie obrazy pojawiały mi się czasem w głowie, przerywając tok bieżących rozmyślań. Przypominały mi o upływie czasu i niekiedy napełniały melancholią – pragnąłem wtedy cofnąć wskazówki zegara i zacząć od nowa. Podczas porannego spaceru było to niemożliwe. Strzałka czasu kierowała się wyłącznie naprzód, wzywały sprawy dnia, liczyło się tylko to, co przede mną.
Wieczorami nastrój się zmieniał. W drodze powrotnej do rezydencji z teczką wypchaną dokumentami zwalniałem kroku, a czasem nawet przystawałem. Wdychałem powietrze pachnące ziemią, trawą i pyłkami roślin, nasłuchiwałem wiatru lub szumu deszczu. Patrzyłem na wieczorną poświatę za szpalerem kolumn i majestatyczny, rozświetlony gmach zwieńczonego flagą Białego Domu. Czasem kierowałem wzrok na wbijający się w ciemne niebo pomnik Waszyngtona w oddali. Niekiedy dostrzegałem nad nim księżyc i gwiazdy lub iskierkę przelatującego odrzutowca.
W takich chwilach zastanawiałem się nad przebytą drogą oraz ideą, która mnie tutaj przywiodła.

 
W MOJEJ RODZINIE NIE BYŁO POLITYCZNYCH TRADYCJI. Dziadkowie ze strony matki pochodzili ze Środkowego Zachodu i mieli w większości szkocko-irlandzkie korzenie. Można by ich uznać za liberałów, zwłaszcza według norm panujących w miasteczkach stanu Kansas doby Wielkiego Kryzysu, gdzie się urodzili. Pilnie śledzili wiadomości. „Tak trzeba, żeby być dobrze poinformowanym obywatelem”, powiadała babka Toot (skrót od tutu, czyli „babcia” w hawajskim dialekcie), spoglądając na mnie znad porannego wydania „Honolulu Advertiser”. Ani ona, ani mój dziadek nie mieli żadnych wyraźnych przekonań ideologicznych czy politycznych poza, by tak rzec, zdroworozsądkowymi. Koncentrowali się na pracy, aby mieć na opłacenie rachunków – babka była zastępczynią kierownika działu rachunków powierniczych miejscowego banku, a dziadek sprzedawcą ubezpieczeń na życie – i korzystali z drobnych przyjemności.
Mieszkali zresztą na wyspie Oahu, gdzie nic nie wydawało się zbyt pilne. Po latach spędzonych w miejscach tak różnych, jak Oklahoma, Teksas i Waszyngton, przeprowadzili się na Hawaje w 1960 roku, czyli rok po przyłączeniu tego terytorium do Stanów Zjednoczonych. Od zamieszek, protestów i innych niepokojów oddzielał ich teraz szmat oceanu. Przypominam sobie tylko jedną polityczną rozmowę z dziadkami w okresie mojego dorastania – dotyczyła baru na plaży. Burmistrz Honolulu wyburzył ulubioną spelunę dziadka, by przeprowadzić renowację końcowego odcinka plaży Waikiki.
Dziadek nigdy mu tego nie wybaczył.
Moja matka, Ann Dunham, jedyne dziecko moich dziadków, była całkiem inna – miała wyraźne przekonania na każdy temat. W liceum buntowała się przeciw utartym zwyczajom – czytała poezję bitników i teksty francuskich egzystencjalistów albo robiła kilkudniowe wypady ze znajomymi do San Francisco, nikomu o tym nie mówiąc. Jako dziecko dowiadywałem się od niej o marszach w obronie praw obywatelskich i dlaczego wojna z Wietnamem była obłąkańczą katastrofą. O ruchu kobiecym („tak” dla równości płac, mniej entuzjazmu wobec niegolenia nóg) i wojnie z biedą. Gdy miałem sześć lat, przeprowadziliśmy się do Indonezji, by zamieszkać z moim ojczymem. Tam wyjaśniła mi, że korupcja jest zła („to zwykła kradzież, Barry”), choć ewidentnie każdy się jej dopuszczał. Latem dwunastego roku mojego życia pojechaliśmy na miesięczne rodzinne wakacje – objazd po Stanach – i każdego wieczora kazała nam oglądać przesłuchania w sprawie afery Watergate, i na bieżąco komentowała wydarzenia („a czego innego można się spodziewać po makkartyście?”).
Ale nie interesowały jej wyłącznie nowiny ze świata. Pewnego dnia, gdy dowiedziała się, że z grupą innych uczniów dręczyliśmy pewnego chłopaka w szkole, siadła naprzeciw mnie rozczarowana, z zaciśniętymi ustami.
– Posłuchaj, Barry – zaczęła (takim zdrobnieniem zwracali się do mnie dziadkowie, gdy dorastałem. Często skracali je do „Bar”). – Są na tym świecie tacy, którzy myślą tylko o sobie. Nie obchodzi ich los innych ludzi, póki dostają, czego chcą. Poniżają innych, żeby poczuć się ważni. Są też tacy, którzy zachowują się odwrotnie – potrafią sobie wyobrazić, jak ktoś się czuje, i starają się go nie zranić. Powiedz mi – spytała, patrząc mi prosto w oczy – którą z tych osób chcesz być?
Poczułem się paskudnie. Jej pytanie, zgodnie zresztą z tym, co sobie zamierzyła, dźwięczało mi w głowie jeszcze przez długi czas.
Świat w oczach mojej matki pełen był okazji do nauki moralnej. Nie pamiętam jednak, by zaangażowała się w jakąś kampanię polityczną. Podobnie jak moi dziadkowie wszelkie polityczne platformy, doktryny i dogmaty traktowała nieufnie. Swoje wartości wyrażała na mniejszą skalę.
– Świat to skomplikowane miejsce, Bar. Dlatego jest taki interesujący.
Choć oburzała ją wojna w Azji Południowo-Wschodniej, spędziła tam większość życia – przyswajała język i kulturę, tworząc programy mikropożyczek dla ludzi pogrążonych w ubóstwie na długo przedtem, nim mikrokredyty stały się modnym trendem w działaniach międzynarodowych organizacji rozwojowych. Zbulwersowana rasizmem wyszła za mężczyznę innej rasy niż jej własna, i to nie raz, ale dwukrotnie, po czym otoczyła dwoje swoich brązowych dzieci niewyczerpaną miłością. Wbrew społecznym ograniczeniom narzucanym kobietom rozwiodła się z oboma mężczyznami, kiedy okazali się nadmiernym obciążeniem lub ją rozczarowali. Podążała własną ścieżką kariery, wychowując dzieci według osobistych przekonań etycznych, i ogólnie robiła wszystko, co tylko jej się podobało.
W świecie mojej matki to, co prywatne, naprawdę miało wymiar polityczny, choć sama nie widziałaby sensu w używaniu takiego sloganu.
Z synem także wiązała pewne ambicje. Mimo problemów finansowych, przy wsparciu dziadków, wysłała mnie do Punahou, jednej z najlepszych szkół na Hawajach. Choćby przez moment nie pomyślała, że mógłbym nie pójść do koledżu. Jednak nikt w mojej rodzinie nawet nie sugerował, że powinienem piastować publiczny urząd. Moja matka, gdyby ją spytać, wyobrażałaby sobie raczej, że będę kierował organizacją pomocową, taką jak Fundacja Forda. Dziadkowie widzieliby mnie w roli sędziego albo błyskotliwego prawnika pokroju Perry’ego Masona.
– Skoro jest taki wygadany, niech mu się to na coś przyda – powiadał dziadek.
Mój ojciec, którego nie znałem, właściwie nie wyrażał zdania na ten temat. Wiedziałem o nim tyle, że przez pewien czas pracował dla rządu kenijskiego, a kiedy miałem dziesięć lat, przyjechał z Kenii i przez miesiąc mieszkał z nami w Honolulu. Wtedy widziałem go po raz pierwszy i ostatni. Późniejsze wiadomości dostawałem od niego już tylko za pośrednictwem rzadkich listów pisanych na cienkich niebieskich kartkach poczty lotniczej, tak wydrukowanych, że można je było poskładać, zaadresować i wysłać bez wkładania do koperty. „Twoja matka mówi, że myślisz o studiach architektonicznych – przeczytałem w jednym z nich. – Sądzę, że to bardzo praktyczny zawód, który można uprawiać w dowolnym miejscu świata”.
Niezbyt konkretna porada.
Świat, poza gronem mojej rodziny, w moich szczenięcych latach nie widział we mnie zadatków na lidera, ale raczej niefrasobliwego ucznia, zapalonego, choć średniego koszykarza i nieustannego imprezowicza. Nie zasiadałem w samorządzie uczniowskim. Nie zostałem Orłem Skautingu[2] ani nie odbyłem stażu w biurze lokalnego kongresmena. W liceum z przyjaciółmi nie rozmawialiśmy zbyt wiele o czymkolwiek poza sportem, dziewczynami i muzyką, szukając okazji, żeby się nawalić.
Trzej z tych przyjaciół – Bobby Titcomb, Greg Orme i Mike Ramos – wciąż pozostają mi bliscy. Do dziś potrafimy godzinami śmiać się z historii z czasów naszej marnotrawionej młodości. W późniejszych latach wszyscy trzej zaangażowali się w moje kampanie z lojalnością, za którą zawsze będę im wdzięczny, i nauczyli się bronić moich dokonań równie sprawnie jak dziennikarze MSNBC.
Podczas mojej prezydentury zdarzały się takie momenty, kiedy przyjaciele na widok wielkiego tłumu, do którego przemawiałem, albo oddziału młodych marines salutujących mi wyszkolonym gestem w trakcie przeglądu bazy z niedowierzaniem próbowali połączyć obraz siwiejącego mężczyzny w garniturze i pod krawatem z beztroskim dzieciakiem, jakiego niegdyś znali.
Ale że akurat on? – zastanawiali się pewnie. Cholera jasna, jak do tego doszło?
I choć nigdy otwarcie nie zadali mi tego pytania, chyba sam nie potrafiłbym na nie przekonująco odpowiedzieć.

 
W LICEUM ZACZĄŁEM SIĘ ZASTANAWIAĆ NAD nieobecnością ojca i wyborami matki, i nad tym, jak to się stało, że zamieszkałem w miejscu, gdzie tak niewielu ludzi wygląda podobnie do mnie. Często też zadawałem sobie pytania o rasę: dlaczego czarni grają zawodowo w koszykówkę, ale nie są trenerami? Co miała na myśli dziewczyna z klasy, gdy powiedziała, że nie uważa mnie za czarnego? Czemu w filmach o Brudnym Harrym wszyscy czarni to szaleńcy ze sprężynowcami, poza jednym – oczywiście pomocnikiem głównego bohatera – który zawsze ostatecznie ginie?
Nie przejmowałem się jednak tylko problemami rasowymi. Dorastając w Indonezji, widziałem rozziew między sposobem życia bogatych elit i ubogich mas. Rodziła się też we mnie świadomość plemiennych napięć w kraju ojca. Życie moich dziadków, mimo że osiedli w rajskiej enklawie, pełne było ograniczeń, których codziennie byłem świadkiem. Moja matka za swobodę intelektualną płaciła nieustannymi kłopotami finansowymi, a czasem chaosem w życiu osobistym. Przywykłem do niezbyt subtelnie przejawiającej się hierarchii wśród uczniów mojego gimnazjum. No i musiałem zmierzyć się z niepokojącym faktem, że wbrew twierdzeniom matki dręczyciele, oszuści i egoiści mieli się całkiem nieźle, natomiast ludzie uważani za dobrych i przyzwoitych bardzo często dostawali po tyłku.
Wszystkie te refleksje budziły we mnie sprzeczne uczucia. Moje korzenie sięgały wszędzie i nigdzie zarazem – byłem jak zestaw nieprzystających części, jakaś ośmiornica lub fantastyczne zwierzę skazane na zamieszkiwanie w prowizorycznym środowisku, niepewne, gdzie ma prawdziwy dom. Podejrzewałem – choć nie umiałem tego uzasadnić – że jeżeli nie nadam swojemu życiu wyraźnego kierunku, w pewnym sensie pozostanę samotny.
Nie rozmawiałem o tych sprawach z nikim, a już na pewno nie z rodziną ani przyjaciółmi. Nie chciałem ich zranić ani wyjść na większego odszczepieńca niż dotąd.
Odnalazłem azyl w książkach. Matka we wczesnym dzieciństwie zaszczepiła we mnie nawyk czytania – polecała mi lekturę, ilekroć skarżyłem się na nudę lub gdy nie było jej stać na posłanie mnie do międzynarodowej szkoły w Indonezji, albo kiedy musiałem towarzyszyć jej w biurze, bo nie udało się załatwić opiekunki.
Poczytaj jakąś książkę, mówiła. A potem przyjdź i powiedz, czego się dowiedziałeś.
Gdy moja matka pracowała w Indonezji i wychowywała moją młodszą siostrę Mayę, przez parę lat mieszkałem z dziadkami na Hawajach. Bez jej dozoru nie uczyłem się już tak pilnie jak wcześniej, co wkrótce odbiło się na moich ocenach. Lecz mniej więcej w dziesiątej klasie to się zmieniło. Wciąż pamiętam, jak poszedłem z dziadkami na pchli targ przy kościele Central Union naprzeciw naszego mieszkania i stanąłem naprzeciw kosza pełnego książek w twardych okładkach. Zacząłem w nim gmerać i wyjmować tytuły, które mi się spodobały albo brzmiały znajomo – książki Ralpha Ellisona i Langstona Hughesa, Roberta Penna Warrena i Dostojewskiego, D.H. Lawrence’a i Ralpha Waldo Emersona. Dziadek, który oglądał zestaw używanych kijów do golfa, popatrzył na mnie zaskoczony, gdy podszedłem z pudełkiem pełnym książek.
– Otwierasz bibliotekę?
Babcia szybko go uciszyła, bo uznała mój nagły zapał czytelniczy za godny podziwu. Zaproponowała jednak – zawsze pragmatyczna – bym przed zagłębieniem się w Zbrodnię i karę odrobił zadania domowe.
W końcu przeczytałem wszystkie te tomy – czasem czytałem nocą po powrocie z treningu koszykówki i wypiciu sześciopaka z kolegami, czasem sobotnim wieczorem po kąpieli w oceanie, siedząc w starym fordzie granada dziadka z ręcznikiem na biodrach, żeby nie pomoczyć tapicerki. Gdy skończyłem pierwsze pudełko, ruszyłem na pchle targi i wyprzedaże po więcej. Nie zawsze w pełni rozumiałem, co czytam. Zakreślałem nieznane wyrazy i sprawdzałem je w słowniku, choć zwykle nie przejmowałem się ich właściwą wymową. W końcu jeszcze przed trzydziestką znałem znaczenie wielu słów, których nie potrafiłem prawidłowo wypowiedzieć. Nie pracowałem systematycznie czy według jakiejś określonej metody. Byłem jak majsterkowicz w garażu rodziców, który gromadzi stare kineskopy, śrubki i kable, nie wiedząc, co z nimi zrobić, ale przekonany, że kiedyś, gdy już pozna swoje powołanie, okażą się przydatne.

 
MOJE ZAMIŁOWANIE DO KSIĄŻEK tłumaczy zapewne to, dlaczego nie tylko udało mi się przetrwać liceum, ale nawet dostać do Occidental College w 1979 roku z niezbyt ugruntowaną, ale dostateczną znajomością zagadnień politycznych oraz bagażem niedowarzonych opinii, które wygłaszałem podczas nocnych sesji dyskusyjnych ze znajomymi w akademiku.
Ogarnia mnie dziś zażenowanie, gdy sobie uświadamiam, jak bardzo moje intelektualne poszukiwania podczas dwóch pierwszych lat koledżu zbiegały się z zainteresowaniami dziewczyn, do których pragnąłem się zbliżyć. Czytałem Marksa i Marcusego, by mieć o czym rozmawiać z pewną długonogą socjalistką z mojego akademika; Fanona i Gwendolyn Brooks z uwagi na dziewczynę z ostatniego roku socjologii, która nawet nie raczyła obdarzyć mnie spojrzeniem; Foucaulta i Woolf z myślą o eterycznej biseksualnej pannie, która prawie zawsze nosiła się na czarno. Mój pseudointelektualizm okazał się bezwartościową strategią podrywu – nawiązałem dzięki niemu wiele głębokich, lecz zupełnie platonicznych przyjaźni.
Jednak te wahliwe poszukiwania przyniosły pewien efekt – w mojej głowie zaczęło się rodzić coś na kształt światopoglądu. Pomogło mi kilkoro wykładowców skłonnych tolerować mój przypadkowy sposób uczenia się i młodocianą pretensjonalność. W jeszcze większym stopniu pomogli mi starsi studenci – czarna młodzież z centrum miasta, białe dzieciaki z małych mieścin, które jakimś sposobem zdołały dostać się do koledżu, potomkowie latynoskich imigrantów, studenci z Pakistanu, Indii czy afrykańskich krajów na krawędzi anarchii. Wiedzieli, co jest dla nich ważne. Gdy zabierali głos w sali, wyrażali poglądy zakorzenione w opiniach prawdziwych społeczności i związane z konkretnymi problemami. Oto, co te cięcia budżetowe oznaczają dla mojej dzielnicy. Opowiem wam o mojej szkole, zanim zaczniecie narzekać na akcję afirmatywną[3]. Pierwsza poprawka jest super[4], ale dlaczego amerykański rząd milczy na temat więźniów politycznych w moim kraju?
Dwa lata w Occidental College były okresem mojego przebudzenia politycznego. Nie znaczy to jednak, że uwierzyłem w politykę. Polityków, z nielicznymi wyjątkami, postrzegałem jako ludzi podejrzanych: wystylizowane fryzury, wilcze uśmieszki, frazesy i autopromocja w telewizji, a za kulisami – układy z kapitałem i przysługi w zamian za apanaże. Uznałem, że to aktorzy w z góry napisanym spektaklu, i nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego.
Zamiast kampanii politycznych moją uwagę przyciągnęła natomiast szersza i mniej konwencjonalna sfera działań – ruchy społeczne, w ramach których zwykli ludzie łączyli siły, by coś zmienić. Zostałem uczniem sufrażystek i pierwszych działaczy robotniczych, Gandhiego, Lecha Wałęsy i Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Przede wszystkim inspirowali mnie jednak młodzi liderzy ruchu praw obywatelskich – nie tylko doktor King, lecz także John Lewis i Bob Moses, Fannie Lou Hamer i Diane Nash. Ich heroiczne działania – chodzenie od drzwi do drzwi, by rejestrować wyborców[5], siadanie w restauracjach prowadzących politykę segregacji, maszerowanie do rytmu wolnościowych pieśni – wcielały w życie wartości przekazywane mi przez matkę i pokazywały, jak rosnąć w siłę, nie depcząc ludzi, ale ich wzmacniając. Oto prawdziwa demokracja w działaniu. Demokracja rozumiana nie jako podarunek od siły wyższej czy sposób dzielenia łupów między grupy interesów, lecz taka, na którą się pracuje – na którą pracują wszyscy. W rezultacie dochodzi nie tylko do polepszenia materialnych warunków życia ludzi i wspólnot, lecz także wzmocnienia ich poczucia godności oraz zadzierzgnięcia więzi między tymi, którzy dotąd wydawali się podzieleni.
Uznałem, że to idealna praca dla mnie. Musiałem się tylko skoncentrować. Po drugim roku przeniosłem się na Uniwersytet Columbia, licząc na świeży start. Przez trzy lata w Nowym Jorku, gnieżdżąc się w zaniedbanych mieszkaniach, z dala od starych znajomych i złych nawyków, żyłem jak mnich – czytałem, pisałem, zapełniałem strony dzienników i rzadko kiedy pozwalałem sobie na wyjście na imprezę czy choćby zjedzenie czegoś ciepłego. Zamieszkałem we własnym świecie, zajęty pytaniami, z których każde skrywało kolejne. Dlaczego jedne ruchy się rozwijały, a inne upadały? Czy to oznaka sukcesu, gdy pewne aspekty sprawy, o którą się walczy, wchodzą do głównego nurtu polityki, czy znaczy to tyle, że sprawa została zawłaszczona? Kiedy można zgodzić się na kompromis, a kiedy mówić o zaprzedaniu ideałów? Jak poznać różnicę?

 
Wesprzyj nas