W nowej powieści Natalii Fiedorczuk opartej na motywach z życia Bolesława Biegasa, wchodzimy w świat odszczepieńca, którego się wielbi albo nim pogardza. Człowieka, który oddaje siebie, by później jeszcze więcej zabrać.


OdmieniecŻycie Bolesława Biegasa, polskiego artysty, który urodził się pod koniec XIX wieku w małej podciechanowskiej wsi, potoczyło się jak z hollywoodzkiego filmu.

Drogą nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, z niedożywionego pastuszka-sieroty o ponadprzeciętnym talencie plastycznym, staje się poster child polskiej myśli postępowej. Nie boi się eksperymentów ani porażek, bo napędza go wewnętrzny przymus tworzenia. To jego swoista strategia przetrwania.

Radykalny w sztuce, ale nieśmiały i rozmarzony w życiu. Raz nazywany geniuszem, a raz półgłówkiem. Flirtuje niebezpiecznie z kiczem i patosem. Wikła w układy z konsekwencjami.

***

O inności i wielkim talencie. O sztuce i kreacji. O wiejskich korzeniach i światowej sławie.

W powieści Natalii Fiedorczuk, opartej na motywach z życia Bolesława Biegasa – rzeźbiarza i malarza, który tworzył na obczyźnie, wchodzimy w świat odszczepieńca, którego się wielbi albo nim pogardza.

Człowieka, który oddaje siebie, by później jeszcze więcej zabrać. Geniusza, który widzi wyraźniej, czuje bardziej i żyje intensywniej.

Natalia Fiedorczuk-Cieślak
Odmieniec
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Odmieniec


Część pierwsza
ARTYSTA

Obawa artystów. – Obawa, iż ludzie nie zechcą uważać ich postaci za żyjące, może zaprowadzić artystów upadającego smaku do przedstawiania ich tak, jakby były szalone: jak z drugiej strony z powodu tej samej obawy artyści greccy pierwszego okresu nawet umierających i ciężko rannych ozdabiali uśmiechem, który uważali za najwyraźniejszą cechę życia – nie troszcząc się o to, co robi natura w takim wypadku, kiedy człowiek jeszcze lub prawie już nie żyje.
Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień,
tłum. Konrad Drzewiecki

I
Paryż, 1938

Bo cóż być może, jeślim ja zaginął?…
Na wszystko mrok nicości nieprzebyty spłynął –

Jan Kasprowicz, Dies irae

 
– To wszystko? – Nie odrywał wzroku od pudełka, zesztywniałymi palcami próbując szacować jego zawartość. Pojemnik na posegregowane listy, który wręczyła mu starsza, dziwacznie ubrana kobieta, był nieduży. Ot, małe pudło na kapelusz, od środka wybite spłowiałym aksamitem. Spomiędzy niedbale powrzucanych kartek, poskładanych na czworo, wypadały drobinki popiołu, pokruszone liście i inne bliżej nieokreślone paprochy. Próbował strzepywać z nich tę narosłą latami patynę, ale nie otwierał, nie czytał treści.
Mieszkanie, kiedyś tak jasne i pełne rozproszonego, przymglonego światła, teraz zionęło ciemnością. Był wiosenny, wczesny wieczór. Wszystkie stłoczone w przestrzeni, narosłe latami sprzęty, pakunki, stosy materialnej magmy nadawały pracowni charakter dziwaczny i duszny, pokryty kurzem i śluzem samotnej starości. Była stara – to, co jeszcze dwadzieścia lat temu uchodziło za uroczy ekscentryzm, dzisiaj tchnęło dziadostwem, dziwactwem. On też był już stary, ale zamiast obrastania w niepotrzebne przedmioty i pamiątki kurczył się, znikał i malał na równi z całym swoim dobytkiem. W mieszkaniu starej kobiety przedmioty stanowiły barykadę – spiętrzona hałda nadmiaru mogła odstraszać nadciągającą śmierć, zwodzić ją wśród gąszczu pułapek. Lokatorka i strażniczka magicznego labiryntu mogła w każdej chwili zamienić się w jeden ze swoich nieruchomych stosów, pokrywał ją bowiem ten sam rodzaj kurzu, ta sama przypadkowość. Ubrana była w wiele warstw: spódnice, suknie, halki, bluzka, kamizela, na to blezer z wytartymi łokciami. Szyję miała owiniętą szczelnie czymś w rodzaju starej, koronkowej mantylki. Na jej ramionach wisiał wielki, męski fartuch do pracy, jakby latami – może celowo – niedopierany z galaktyk plam farby. W żółtawym świetle kilku rozstawionych na podłodze lamp naftowych cień rozczochranej, siwej już głowy drżał nad jej drobną i wychudłą twarzą jak groźny, nabrzmiały korpus pająka.
– Strasznie cię, Oleńko, przepraszam. – Powoli podniósł głowę i spojrzał na nią wodnistymi oczami, które coraz bardziej zapadały się w głąb twarzy. „To starzec – pomyślała. – Wysłannik śmierci”. – Strasznie cię przepraszam, ale… już od jakiegoś czasu, kiedy mam siłę, to zbieram to wszystko.
– Ależ drogi – westchnęła. – Ja ci zawsze przecież… przecież wiesz. – Zamilkła zafrapowana. – Postawię ci lampę, o tu, bliżej. Będziesz lepiej widział.
Zaszeleściła spódnicą – staromodną, atłasową, z pożółkłą pianą halek, prześwitującą spomiędzy dziur i naddarć. Poruszała się powoli, jakby wewnątrz drobnego gorsetu jej ciała nerwy i ścięgna napięły się do granic wytrzymałości. Niepewnie postawiła kilka kroków. Pochyliła się z ledwie słyszalnym jęknięciem i przysunęła lampę naftową bliżej fotela. Zabrakło jej jednak siły, by unieść ją i ustawić na blacie niedużego stolika.
– Pomożesz? – poprosiła cicho. Mężczyzna pochylił się i razem dość niezgrabnie ustawili lampę tuż obok pary sfatygowanych rękawic, pudełka z listami i szklanki z wodą.
Kobieta opadła na krzesło.
– Czterdzieści lat. Trzydzieści siedem? – Uśmiechnęła się lekko, usiłując zatrzeć wrażenie bolesnego wysiłku, jaki przed chwilą włożyła w przestawienie lampy. – Dasz wiarę?
Mężczyzna pokiwał głową. Przez te wszystkie lata ich znajomości, a nawet – przyjaźni, nie był szczególnie rozmowny. Po dziecięcemu uprzejmy i poważny, ale w przeciwieństwie do wielu przedziwnych person przewijających się przez jej pracownię – złotoustych, zgiętych w pokłonach, o poukrywanych intencjach drobnych oszustów i naciągaczy – on, Bolek, słowa ważył zawsze. Teraz żółtosiwe wąsy sięgały mu niemal do połowy brody, a na linii brwi sterczała w najeżonych kępkach gruba, dziadowska szczecina. Skóra twarzy była cienka, blada, pomarszczona jak pergamin. Jedynie jego oczy – przejrzyście niebieskie, chociaż z biegiem lat coraz bardziej wodniste i wyblakłe, zachowały powagę i uważność ośmiolatka.
– Chciałbym, żebyś dobrze zrozumiała – powiedział powoli. – Nie chcę od ciebie niczego innego. Słyszałem o nich, o tych wszystkich, co tutaj przychodzili jak do kościoła. Żadnych obrazów, żadnych pieniędzy. Jeśli chcesz, to sam mogę ci nieco dać, pożyczyć. Widzę… – Rozejrzał się po pracowni. Katafalk. Wnętrze piramidy. Doczesności pogrzebane wraz z właścicielką – za życia.
– To nie oznacza, że nie mam cię w sercu jako przyjaciółki, Oleńko.
Kobieta żachnęła się.
– Ach, Boluś! – Pokręciła głową. – Teraz to już tutaj nie przychodzi nikt. Jestem tylko ja i moje myszy. I ten dziadek. – Szturchnęła małego, starego psa lekko drzemiącego na stercie kartonów.
– Po prostu – zaczął mężczyzna – zależy mi na tym, żeby uporządkować sprawy. Z uwagi na to, co się dzieje. Niemcy, coś się zbliża, coś burczy w powietrzu groźnie.
– Ja i tak wszystko pamiętam, co mi napisałeś, każdy list – odparła.
Starzec wszedł jej w słowo.
– Chciałem, żeby zostało po mnie tylko to, co ważne.
Kobieta gwałtownie zmarszczyła czoło. Ożywił ją przypływ złości.
– Ważne? A co jest, Boluś, ważne? Obrazki? Figurki? Kupa gliny, drewna, szmat. – Zakasłała.
– No właśnie nie wiem. Zdaje się, że nic.
– Wszystko to, co mamy, to, co przez lata dłubaliśmy, dziobaliśmy, wymienialiśmy na czynsz i suchy chleb, a ludzie płakali, wzdychali i wydawało im się, że to coś zmienia… nieważne, to nieważne! – ciągnęła. – A ty myślisz, że to jest naprawdę? Spójrz na nas, rozejrzyj się. – Wskazała ręką w mrok. – To jest naprawdę. Ciemność. Cała reszta to zaledwie ilustrowana dziecięca bajka małej Oleńki, małego Bolusia sieroty. Ruchome obrazki.
– Dusza – wymamrotał mężczyzna.
– Jaka znowu dusza? – Kobieta drżącymi rękoma usiłowała zapalić papierosa wyciągniętego z kieszeni fartucha. – Węże, nimfy, strzygi, wielkookie demony to ma być dusza? Ta cała niedoskonałość, dziecięca histeria, niezgrabne, mgłą przykryte? – Głos jej zaczął lekko drżeć. Stary piesek u jej stóp chrapnął donośnie, niezgrabne ciałko przeszył senny spazm. Zamilkła. Ostrożnie pochyliła się w kierunku zwierzęcia i położyła mu dłoń na brzuchu. Mężczyzna skierował wzrok w tamtą stronę i dostrzegł, jak bardzo jej palce, pieszczące skłębione, zaniedbane futro, są poskręcane i sztywne.
– Żyłeś naprawdę, Boluś? – Podniosła głowę. – Nie pytam o teraz, ale wcześniej. Żyłeś? Kochałeś? Dawałeś siebie w całości komuś?
Mężczyzna milczał.
– To, co było ważne, to, co jest ważne, tego my nie mieliśmy – ciągnęła kobieta. – Teraz jedyna prawdziwa sprawa, która na nas czeka, to śmierć. – Zawiesiła dramatycznie głos. Wstała powoli, nadal wyraźnie wzburzona, i odwróciła się w stronę ciemności.
Mężczyzna wciąż milczał. Stał się jakby jeszcze bardziej zamyślony, nieobecny.
– Na pogrzebie Izi nie byłeś – powiedziała po jakimś czasie cicho, nie odwracając się do niego.
– Nie byłem – odparł głucho. – Przykro mi było bardzo. Przykro jest.
– Nie znałam nieszczęśliwszej osoby niż moja siostra. – Odwróciła się. – Ale jednak trzymała się jak zwierzę pazurami, ciągle walczyła. W niej ten ból mieszkał, rozrywał ją jak wojskowa mina, każdego dnia. Teraz zaczynam to rozumieć. Dopiero teraz.
Znów spojrzała w głąb pomieszczenia. Mężczyzna zastygł w wytartym fotelu.
– I znużenie. Jestem potwornie znużona. Jestem znużona, zbrzydzona sobą. Znam siebie na pamięć. Ty wiesz, po co ludzie się pobierają? Tak naprawdę?
– Chyba…
– Żeby na stare lata oprócz samych siebie nie lubić jeszcze bardziej kogoś.
– Ha – odpowiedział słabo, siląc się na ledwie widoczny uśmiech.
– To znużenie jest nieznośne.
Spojrzał na nią posępnie, podczas gdy ona mówiła dalej.
– Izia ostatecznie nie przez cierpienie odebrała sobie życie. Była po prostu zmęczona. Cierpienie trzymało ją uparcie przy życiu, ten ból… Niektórym to jedynie ból przypomina o tym, że żyją. Ale ją znużyła ta powtarzalność, ta gra ze sobą samą, że bólu unika, po czym on i tak przychodzi, jeszcze większy, jeszcze straszliwszy. Ale ból to kolory. Znużenie jest szare, rozmyte, zasnute.
– To… starość? – odpowiedział ostrożnie, nie wiedząc nawet, czy pyta, czy stwierdza.
– A tam, starość – żachnęła się. – Dochodzi do mnie, jak głupie było, że uwierzyłam w to – wymierzyła palcem w ciemność pracowni, poskręcany, wielki cień chudej dłoni zatańczył nad ich głowami – że te wszystkie wizje, obrazki, to ślęczenie w wilgoci; ten cały świat, który sobie wymyśliłam, żeby nie żyć naprawdę… jaka to jest bzdura potworna. Jak narkotyki, które aplikowała sobie Izia. Tylko za to nie zamykają cię w zakładzie; za to cię chwalą, klepią, głaszczą, dają ci uwierzyć, że jest to na tyle potrzebne, że aż prawdziwe. Równie dobre, a nawet lepsze. Walczyłam jak głupia o tę iluzję. Byle tylko nie czuć bólu.
Opadła na krzesło. Wprawnym ruchem zgasiła papierosa o poręcz mebla, ostrożnie, by iskry nie spadły na draperie sukien.
Nie był gotów na taką rozmowę, chciał tylko odebrać listy, zgodnie z planem. Długo się zbierał z wizytą i nawet się trochę na nią cieszył, ale teraz był zmieszany, strapiony, chciał już wyjść.
– Co się tak wiercisz? – Zaśmiała się skrzekliwie. – Spieszysz się do swoich tajemnic wszechświata?
– Nie. – Zafrasował się i został na miejscu. – Ja… – Wziął wdech. – Ja się po prostu przygotowuję. Wszystkie prace spisuję, przygotowuję do oddania. Nie mam, nie miałem wielu spraw osobistych. Chciałbym, żeby one pozostały tylko moje.
– Nie miałeś, nie miałeś, to fakt, człowieku widmo. Jedyne, co miałeś, to własna dziwaczna głowa. A w głowie obrazki. Tylko do nich wracałeś, nigdzie indziej.
– A bo i do czego innego wracać?
– No tak. Nie miałeś nic, sierotko, poza więzieniem swoich myśli. A temu, co się nam roi w głowie, nie wolno budować katedry.
Pies obudził się i podniósł brzydki łeb. Mlasnął. Mężczyzna przez chwilę się nad czymś zastanawiał. Pomacał wewnętrzną kieszeń płaszcza i wyjął z niej starannie przewiązany sznurkiem plik poskładanych kartek.
– Przyniosłem też twoje – powiedział z wahaniem. – Swoje chcę zniszczyć. Dziwne tam są rzeczy, niebezpiecznie mi do nich zaglądać, a zwłaszcza teraz, dzisiaj. Twoich listów jednak nie śmiałem ruszać. Przyniosłem, są wszystkie.
Kobieta sięgnęła po pakunek i powoli, drżącymi rękoma, przewracała strony zapisane własnym, drobnym, dziecinnym charakterem pisma. Nie podnosiła głowy. Otwierając co rusz któryś z listów, to uśmiechała się do siebie, to poważniała.
– Wiesz, Boluś… – Nadal przeglądała listy, te pobieżnie przeczytane zrzucając niedbale na podołek. Wyglądało to, jakby czegoś szukała. – Każdy chce zostawić coś po sobie. Tak normalnie, zwyczajnie to ludzie po prostu mają dzieci. Tak najprościej. My mamy obrazki, figurki. Mówimy o nich, że to nasze dzieci, obrażamy się, kiedy ktoś je krzywdzi, krytykuje. Ale nie można tego porównać ze strachem przed tym, że ktoś skrzywdzi nasze dziecko. Jak silny ten strach może być, skoro nieraz w szaleństwie sami własne dzieci krzywdzimy.
Zbliżyła do oczu jedną z pożółkłych kartek. Pismo na niej było gęstsze, bardziej ściśnięte, mniejsze.
– Tysiąc dziewięćset szósty, Kraków, dziesiąty sierpnia. Tak, to wtedy, Boluś. – Podała mu kartkę. – Czytaj. Odtąd chyba. Ja tu słabo widzę, taka drobnica.
Mężczyzna z wahaniem sięgnął po papier, zbliżył do oczu, chrząknął.
– Jestem rada z Twojego powodzenia, chłopaku, i że nie przejmuje Cię zbytnio krytyka malarstwa. Tak jak powtarzałam Ci zawsze, tak i powtórzę teraz: zbyt wiele widziałam naocznie warsztatowej pustki, by przejmować się krytykami, którzy wytykają brak wprawności pędzla. Kolory może i jeszcze masz poszukujące, ale formy fantastyczne, zamknięte – odczytywał powoli.
– Dalej, kawałek dalej.
– Zaczynam rozumieć dobrze tę Twoją osieroconą duszę i tęsknotę za posągiem ojca. Kondolencje i żale z każdej strony, wizyty, łzy jakichś przypadkowych, rozszlochanych mieszczek. Rozdzierają na sobie szaty, a we mnie wzbiera od kilku dni wściekłość i niepokój. Izia na tydzień po pogrzebie znów zaczyna zamykać się w sypialni. Wczoraj nie zeszła na śniadanie, pokojówka pukała, a ja jak głupia zaczęłam prosić, żeby jej dała spokój, i tłumaczyć się przed nią, że ojciec, pogrzeb, że nerwy. Tymczasem wiem chyba, co tam bulgoce u Izi, i chora jestem ze zmartwienia. Ku swemu zaskoczeniu odkryłam, ileż to gniewu we mnie na tę sytuację sierocą: i jej teraz trzeba będzie pilnować, jej – niedorosłej, dziecinnej, chorej. Ojciec zniknął. Już nie odciąży mnie od tej opieki, którą przecież jakże niechętnie przyjmuję. Odprawiłam popołudniowych gości i zapukałam do jej sypialni. Otworzyła po dłuższym czasie: obca, obrzmiała, cuchnąca trochę. Kiedy weszłam, ciężko opadła na rozgrzebane łóżko. Mamrotała, że nie poradzi sobie, że muszę ją odratować od cierpienia, a kiedy sięgałam ręką, żeby odgarnąć jej poczochrane gniazdo spadające na spocone czoło, wzdrygnęła się i rękę odepchnęła. Mówiła w kółko o krzywdzie, której ojciec nie spłacił, o tym, że życie jej i tak na zmarnowanie, że lepiej, żeby to ona nie żyła, ale nie miała serca robić tego staruszkowi; nikt, nawet potwór największy, nie powinien patrzeć na śmierć własnego dziecka. Złorzeczyła, płakała, wyraźnie pomieszana. Błagała o laudanum[1].Wezwałam służącą, żeby przyniosła butelkę, odmierzyłam, podałam. Resztę zabrałam przezornie do siebie i pod klucz.
Tyle lat już z jej szaleństwem! Kiedy wróciłam, leżała już i mamrotała tylko do siebie: „Oleńko, Oleńko, Olinku, tak nie można było… tak nie można”. „Czego nie można – spytałam – czego nie można?”. „On tak nie mógł, to grzech, to grzech. Żaden mężczyzna nie odważyłby się… dotykać. Olinku…”. Zasnęła snem męczącym, narkotycznym.
Całą noc nie spałam i piszę do Ciebie po śniadaniu, które też ledwie tknęłam. Ja też mam swoją wężową chatkę, chociaż w mojej wysokie, prawie pałacowe sufity, przepastne korytarze i mieszczańska uważność na to, co powiedzą inni. Z kątów Krakówka podnoszą się smugi mgły, w których gubiłam się jako dziecko, kształty rozpoznając po omacku. Z mgły wyłaniała się śliczna figurka mojej młodszej siostry w naddartej sukience, oniemiałej ze strachu, osłupiałej jak żona Lota. W obłokach mgły widziałam Izię przycupniętą na schodach z tym niemym spojrzeniem, niczym zaczarowana solna figura, z mgły dobiegał suchy kaszel matki, coraz głębszy, coraz niższy…
– Już – przerwała mu kobieta. Zapatrzyła się w płomień. Mówiła powoli. – Nie musisz już dalej. Wystarczy. Mówiłam ci, że Izia była taka od dziecka. Nienasycona. Krzycząca. Przymilna, dziecinna, rozgniewana, pyskata. Od dziecka chorowała na nerwy: miewała stany podniecenia dalece głębsze niż zwyczajna dziecinna egzaltacja. Nie sposób jej było uspokoić. Robiła krzywdę sobie, niszczyła przedmioty. Przyjeżdżali różni. Doktorzy, hochsztaplerzy, szarlatani. I któryś musiał chyba uznać, z wrodzoną butą, że ją wyleczy metodą, o której rodzice mówili ciszej, tak, żebym nie słyszała. Że przedwcześnie zakwitła, że dziewięciolatki to wciąż dzieci, a ona jest dzieckiem w ciele dojrzałym już prawie, że to kwestie maciennicze[2]. Przyjeżdżał z Wiednia doktór. Tak o sobie mówił. Zamykał się na klucz z Izią w pokoju, kilka razy. Za pierwszym razem słyszałam ją, krzyczała: „Nie, nie!”, a później – cisza. Potem tylko mgła, ona siedząca na schodach, nieruchoma jak lodowa figurka. Ten szarlatan, nie pamiętam jego nazwiska, musiał najwyraźniej przekazać instrukcje, bo od jego wyjazdu to ojciec zamykał się z Izią w pokoju, na te jej „masaże”. Zadziałało. Jej temperament zamarzł, sama zamarzła. Skończyły się wrzaski, tupanie, głośny histeryczny śmiech, zniszczone meble, pogryzione ręce. Ćwiczyła na fortepianie, słuchała rodziców, miała zostać słynną pianistką… A potem się posypało, tuż przed planami z konserwatorium. Wtedy pierwszy raz trafiła do zakładu.
Zawstydzona wysokim przypływem dawnych emocji zamilkła. Jednak po chwili znów zaczęła, z nagłą butą, z wściekłością.
– Nie wierzę, że on nie wiedział, że tak nie można. Nie wierzę! Myślę, że winę czuł przez te wszystkie lata, że dopuścił, że nie ochronił, że… sam tę krzywdę ciągnął! Co z niego za ojciec! Co to był za ojciec. Ale przecież chciał pomóc, skąd mógł wiedzieć. Wszyscy siwieli od ekscesów Izi, cały dom. Chciał pomóc, myślał, że tak trzeba. Że ją uratuje, że ją ochroni. Jego pycha ją zgubiła. Zgubiła… nas obie.
Mężczyzna potarł czoło, strapiony.
– Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Oleńko. Nic nie wiem. Ja powinienem już chyba…
– Zaczekaj. Nie będę już dzisiaj malować. Czy mógłbyś posiedzieć, nim się przygotuję do snu? – Spojrzała na niego nieśmiało. – Nie musisz nic mówić. Tylko posiedź.
– Dobrze – odparł zaskoczony. – Posiedzę, zaczekam, aż…
– Dziękuję ci, dziękuję.
Za oknem szarość zmieniła się w głęboką czerń. Siedział nieruchomy na krześle, kiedy staruszka się krzątała – karmiła psa, dopijała coś z brudnej filiżanki, rozgarniała włosy. Wreszcie położyła się na sfatygowanym łóżku. Nie przebrała się w nocny strój, zdjęła tylko fartuch i rzuciła go obok na podłogę. Na krzywych nóżkach przydreptał piesek i rozłożył się na poplamionym kocu, którym przykryła się aż pod brodę.
– Bolek! Bolku – dobiegł go szept z posłania. – Zniszcz też te moje listy. Też są nieważne. Spal ze wszystkimi, ze swoimi.
– Dobrze – odszepnął. – Spalę.
Po chwili z łóżka rozległo się ciche chrapanie. Pozbierał rozrzucone listy, wcisnął wszystkie do pudełka. Wieczko przewiązał sznurkiem, bo nie chciało się zamknąć. Odczekał jeszcze kilka minut, wsunął pudełko pod pachę i podreptał do drzwi, a dalej prosto w paryską noc.

 
Wesprzyj nas