„Serce pełne skorpionów” to powieść o pierwszej miłości, piłce nożnej, Warszawie i politycznym spisku. Wszystko to w scenerii lat 60. XX wieku.


Serce pełne skorpionów“Serce pełne skorpionów” to historia siedemnastoletniego Jacka Korolewicza, syna wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aspirującego piłkarza i… pewnej dziewczyny.

Gdy pojawia się ona w życiu Jacka, wszystko ulega zmianie. Chłopak przeżywa pierwsze uniesienia miłosne, zaczyna podejmować samodzielne decyzje, wkracza w okres buntu i wbrew woli ojca wstępuje do warszawskiej Legii.

Dziewczyna nie jest jednak tym, za kogo się podaje, a w tle rozgrywa się wielki spisek, który ma na celu zmianę rozkładu sił na politycznej scenie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

 
Wojciech Engelking
Serce pełne skorpionów
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Serce pełne skorpionów


Lato, jesień 1960

1
Tamtego lata graliśmy w piłkę, a ja biegałem za nią jak Brychczy w meczu Legii Warszawa z ŁKS-em Łódź. Miałem kolarki, szorty, kończące się zaraz przed kolanem skarpety oraz wyciętą w trójkąt oliwkową koszulkę. Na wysokości piersi, po prawej stronie, zdobiła ją obwiedziona białym okręgiem litera L. Piłka, którą kopaliśmy, także należała do mnie. Chociaż nie byłem wśród chłopaków z okolic alei Przyjaciół i Róż jedynym posiadaczem gały, moja była najlepsza, bo produkcji węgierskiej, z wentylem i bez sznurowania.
Graliśmy więc w piłkę, która niczym atomowa głowica pędziła po niebie, a gdy upadała w trawę, dobiegałem do niej, brałem mocniejszy zamach – i wtedy rozlegały się okrzyki chłopaków:
– Goooool! Korolewicz goool! Gol! Gol! Gol!
W spotkaniu Legii z ŁKS-em Brychczy zdobył dwie bramki; do końca meczu chłopaków z okolic alei Przyjaciół i Róż w ostatni dzień wakacji 1960 roku Jacek Korolewicz miał przeciwnej drużynie wbić aż cztery.
Drużynę przeciwną stanowili zaś: Lalu, Krowa, Maciek Tejchbaum i Czerkies, moją z kolei: Rysiek Pincer, Kuba oraz Jurek Złoty. To, że nie znalazły się nas dwie jedenastki, było nieistotne: nawet gdyby przybyło graczy, gole i tak zdobywałbym ja jeden.
– Bierz ją! – darłem się, gdy mecz dobiegał końca. Pędzący parę metrów ode mnie Rysiek Pincer zadyszał się. – Bierz! Podaj mi! Poo…
Piłki nie podał mi Rysiek, tylko Jurek Złoty, który, przejąwszy ją od Ryśka, wyrósł w pobliżu bramki. Czubek mojego buta zetknął się z gumą i zacząłem prowadzić gałę. Wówczas zaszedł mi drogę Krowa, zgodnie ze swoim nazwiskiem zwalisty i wielki. Przez chwilę rzucaliśmy wspólny cień, ale szybko go wyminąłem i pobiegłem w kierunku bramki, czyli pustej przestrzeni między latarnią a jedną z ławek rozsianych w Dolince Szwajcarskiej; pośrodku zasadzał się już na mnie Czerkies. Przyspieszyłem, on się wychylił, z tyłu usłyszałem krzyki:
– Jacek!.. Jacek, ku…
Nie reagowałem, bo wiedziałem, że to nie jest właściwa chwila, żeby oddać strzał.
Ta nastała trzy uderzenia serca później. Choć bardzo chciał złapać kopniętą przeze mnie piłkę, Czerkies jak głupi padł w trawę; gała poleciała na wspinające się w kierunku ulicy wzniesienie. Nie zdążyła się od niego nawet odbić, a chłopaki już wiwatowali.
– Brawo! Brawo! – Ich krzyki zagłuszał dźwięk uderzającej do mojej głowy krwi. Węgierska piłka sturlała się ze zbocza prosto pod mój but.
– Brawo. – Gdy ją podnosiłem, poczułem na swoim karku dłoń Ryśka.
– Dzięki – wydyszałem, czując, że jego palce jakoś zbyt długo dotykają mojej skóry.
Chwilę później zamiast tych palców dotknął jej chłodny powiew wiatru. Nad Warszawą ciemniało: olbrzymie, napompowane deszczem obłoki zasłaniały blask zachodzącego słońca. Nadchodziła burza, zupełnie jakby pogoda pragnęła obwieścić, że wakacje roku 1960 definitywnie się skończyły.
– Kurwa, ale jestem zmęczony – parsknął Czerkies, siadając na ziemi. Reszta chłopaków podążyła jego śladem. Dolinka Szwajcarska od zeszłych wakacji służyła nam za boisko – prowizoryczne, bo prowizoryczne, ale wygodne, i dla wszystkich, prócz mieszkającego na Żoliborzu Ryśka, niedaleko domu. Pewnego razu miał ochotę nam tam przerwać grę milicjant, lecz dowiedziawszy się, z kim ma do czynienia, szybko zmienił plany.
– Masz. – Lalu podał mi wypełnioną wodą butelkę po napoju „Płynny owoc”.
– To nowa? Ta piłka? – rozległo się pytanie Krowy. Węgierka pod moją dłonią, odrobinę brudna i nie do końca w kształcie kuli, z racji swego rodowodu nie wyglądała na tak wysłużoną, jak by to było w przypadku polskiej gały – a graliśmy nią jeszcze w poprzednie wakacje.
– Tak – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. – Nowa.
Nie żeby w posiadaniu rocznej piłki było coś złego, ale wolałem zmyślić, niż powiedzieć prawdę. Takim właśnie byłem chłopakiem, kiedy miałem szesnaście lat: wierzącym, że najbrzydsze zmyślenie lepsze jest od nawet najpiękniejszej prawdy.
– Za dobrze ci, Korolewicz, kurwa mać – skomentował Krowa.
– Żebym ci nie mówił, jak dobrze – rzuciłem i dokładnie tak, jak się spodziewałem, ktoś zaraz zareagował:
– Bułgaria?
Kimś, kto zareagował, był Rysio Pincer.
– Tak, Bułgaria – odpowiedziałem od razu.
Z Bułgarii wróciłem – i to nie byle jak, bo na pokładzie wojskowego Iła-118 – dzień wcześniej, z dwutygodniowego wywczasu, na który zabrał mnie i mamę tata, a mojej siostry Julki nie zabrał, bo na własne życzenie została w Warszawie. Zamieszkaliśmy przy plaży, w Polskim Domu Wypoczynkowym w Drużbie koło Warny. Choć z zewnątrz budynek był niskim, niczym niewyróżniającym się prostopadłościanem, w środku jego korytarze tworzyły labirynt przywodzący na myśl siedlisko Minotaura. Inaczej niż na poprzednich wycieczkach z rodzicami – do Mamai albo domu Urzędu Rady Ministrów w Zakopanem – w Bułgarii dostałem w ośrodku własny pokój i dobrze, jak powiedziałem chłopakom, z tego skorzystałem.
– Nie gadaj – odezwał się zaciekawionym tonem Lalu. – Dymałeś?
Jeszcze przed powrotem do Warszawy zastanawiałem się, co zrobić, gdy już zacznę swoją opowieść i któryś z nich o to zapyta: milczeć na znak potwierdzenia? A może uraczyć ich brutalnym, niepozostawiającym wątpliwości „owszem”?
– Nazywała się Cweta.
– I ty ją…?
Choć w gardle Krowy utknęło ostatnie słowo, nawet głuchy wiedziałby, co ma na myśli. Nawet głuchy wysłuchałby też odpowiedzi, którą uraczyłem chłopaków – krótkiej, lecz bogato inkrustowanej szczegółami. Tak wtedy robiłem ze wszystkimi historiami, które opowiadałem, gdy chciałem komuś zaimponować: ozdabiałem je detalami z precyzją, z jaką jubiler dekoruje pierścionek.
Szczegół pierwszy: plaża, przybój Morza Czarnego i piasek, który po północy robił się chłodny. Drugi: dotyk jego ziarenek, gdy się przewróciłem na plecy i miałem je pod swoimi dłońmi, plecami, karkiem, a Cweta się nade mną pochylała. Trzeci: jak powiedziałem, żebyśmy poszli do mojego pokoju w ośrodku. Czwarty: niebo, gwiazdy, księżyc całkiem w nowiu. Piąty: korytarz, tam się już zaczęło, a potem mój pokój, gdzie było, panowie – szczegół szósty – bardzo dużo dyszenia.
– A weź się pierdol – rozległ się głos Krowy. Na jego oburzenie chłopaki zareagowali chichotem. – Pierdol się – powtórzył.
– No, jeśli w ten sposób, to chętnie jeszcze raz – odciąłem się.
– A robiłeś to w gumie? – zainteresował się Lalu. Pokręciłem głową. – I nie bałeś się, że… no, wiesz?
– Tylko margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna!
Znów się roześmiali, a mnie coś chłodnego drasnęło w ramię.
– Pada – rzucił Rysiek Pincer, wstając. – Ja lecę!
Druga kropla, trzecia, czwarta, piąta; kiedy razem z Lalu i innymi chłopakami biegiem ruszyliśmy w stronę Mokotowskiej, lało już jak z cebra. Staraliśmy się biec jak najszybciej i tylko Rysiek, spokojnie, jakby deszcz wcale nie przybierał na sile, skierował się na przystanek autobusu na Żoliborz.
Kiedy tak pędziłem przez gęstniejącą ulewę, przeszło mi przez myśl, że – chociaż zadbałem o inne szczegóły – nie powiedziałem chłopakom ani słowa o tym, jak Cweta wyglądała. A ona przecież była inna niż pozostałe Bułgarki, które widziałem; była blondynką w tłumie brunetek, o skórze mniej smagłej, no i również o – sprawa kluczowa – większych piersiach.
Tak przynajmniej mi się zdawało, gdy się na nie gapiłem, ukryte pod materiałem kostiumu kąpielowego, bo nago oczywiście Cwety nie widziałem nigdy.

2
Światła w szybach naszego mieszkania były wygaszone. Myślałem, że wszyscy już śpią – może poza tatą, który mógł jak zwykle wciąż jeszcze nie wrócić z pracy. Kiedy jednak otworzyłem drzwi, rozległ się dźwięk pośpiesznie zamykanego okna, zwiastujący, że Julka paliła w kuchni. Rzuciwszy piłkę na podłogę w przedpokoju, stanąłem w progu sąsiedniego pomieszczenia.
– Cześć, siostra – powiedziałem.
Julia Korolewicz, lat dwadzieścia, bardzo ładna brunetka i studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, siedziała na parapecie, machając nogami.
– Cześć, Jacuś – odpowiedziała zupełnie niezrażona. – No, no.
– Co? – spytałem. Podszedłem do parapetu i usiadłem obok. Julka uchyliła okno, spod spódnicy wysuwając zieloną paczkę zefirów.
– Nic – powiedziała. – Opaliłeś się w tej Bułgarii. Opowiadaj, co się działo. Były jakieś przygody? – Roześmiała się, gdy wlepiłem wzrok w podłogę. – Czy dalej jesteś święty?
– Nie jestem żaden święty – odgryzłem się. Za oknem ulewa zdążyła się już rozszaleć: wędrując ulicami Warszawy, obmywała ją ze skwaru. Tamto lato, lato roku 1960, kiedy miałem szesnaście lat, było upalne i długie, jakby zapowiadało to, co nastąpi po nim.
– Więc coś – rzekła moja siostra i zapaliła kolejnego zefira.
Julka wiedziała o wszystkim, co mi się przydarzało z dziewczynami. Traktowałem ją jako niewyczerpaną skarbnicę wiedzy w tym temacie i ani razu, inaczej niż chłopaków, nie okłamałem. Tamtego wieczora również tego nie zrobiłem i kiedy opowiadałem o Cwecie, do akompaniamentu uderzającego o parapet deszczu, przyszło mi do głowy, że wcale nie było tak dużo bajeru w anegdocie, którą potraktowałem Lalu, Ryśka, Czerkiesa i pozostałych. Oczywiście: nie spałem z tą Bułgarką. Oczywiście: nie widziałem jej nago. Ale całowałem się z nią na plaży w ciepłą letnią noc, wsadziłem też rękę pod jej sukienkę i dotarłem nawet do majtek, zanim chwyciła mój przegub.
– Cnotka niewydymka – skomentowała Julka, wydmuchując obłok dymu.
– Prawda – potwierdziłem, chociaż nie do końca się z nią zgadzałem. – A ty? Siedziałaś cały czas z Romkiem?
Romek był chłopakiem mojej siostry; tak go przynajmniej nazywała, chociaż pasowało do tego człowieka każde określenie, tylko nie „chłopak”. Starszy od Julki o półtorej dekady, nie wiem, czym bardziej zadziwił naszego ojca, kiedy mu go przedstawiła: czy wiekiem, czy może tym, że nim Julkę poznał, pracował w gazecie, która nazywała się „Po prostu”.
– Z Romkiem, ale tylko przez pierwszy tydzień – odparła moja siostra. – Na basenie Legii. Jacuś, jeszcze rok, a będziesz mógł tam chodzić i wtedy ci przejdzie ochota na cnotki Bułgarki! Żebyś ty widział, jakie tam są kociaki! I to – puściła do mnie oko – w dwuczęściowych kostiumach. Będziesz sobie mógł popatrzeć na odsłonięte brzuszki.
– Klawo. A drugi tydzień?
– Autostop – powiedziała, a ja poczułem ukłucie zazdrości. Ten rodzaj podróżowania został zalegalizowany już trzy lata wcześniej, ale nikogo z naszej szkoły rodzice nigdy by na taką wyprawę nie puścili. – W góry. Tylko, oczywiście, nie mieszkaliśmy w domu Rady Ministrów…
– Wzięliście ze sobą radio? – spytałem, mając na myśli przenośną szarotkę, która należała do Julki. Pokręciła głową. – Czyli przegapiłaś wiadomości z olimpiady…
Ja – nie przegapiłem. W Polskim Domu Wypoczynkowym w Drużbie znajdowało się bowiem nie tylko radio, ale i telewizor, dzięki któremu na żywo widziałem, jak we Włoszech Ernest Pol wbija pięć goli bramkarzowi Tunezyjczyków. Potem niestety przegraliśmy i z Danią, i z Argentyną, i przez to nie wyszliśmy nawet z grupy.
– A co mnie olimpiada obchodzi? – Julka pstryknęła petem za okno. – Zresztą – powiedziała – najlepsze jest to, że kiedy wróciliśmy do Warszawy, to poszłam gdzieś, gdzie chyba nie powinnam. Nachyl się.
Nachyliłem, a ona mi opowiedziała.
– Żartujesz – wymamrotałem, kiedy skończyła. Zaprzeczyła ruchem głowy. – A co powiesz rodzicom? Przecież tata…
– O to się będę martwiła potem – przerwała. – A teraz czas spać. Chłopczykowi jutro zaczyna się szkoła.
W korytarzu pocałowała mnie w czoło na dobranoc.
Te odsłonięte brzuszki, o których powiedziała; wróciły do mnie, gdy już umyty leżałem potem w łóżku. Poczułem, że całego mnie ogarnia podniecenie, jakby po mojej skórze rozbiegły się rozżarzone mrówki, ściągnąłem gumkę pidżamy, a później trwało to już bardzo krótko: góra–dół, dół–góra, aż nastąpiła ta wspaniała chwila, gdy na sekundę przebywałem w świecie, w którym wszystko było prawdziwe o tyle, o ile nigdy się nie wydarzyło.

3
Deszcz ustał w nocy; następnego ranka do mojego pokoju wlewało się słońce, padając na wyrastające nad biurkiem półki z książkami. Na dole trzymałem te czytane dawniej – odziedziczone po Julce wydania Timura i jego drużyny, Podżegaczy, Jak hartowała się stal – na górze zaś kupowane przez kilka ostatnich lat, kiedy sam zacząłem sobie już wybierać lektury: Zew krwi, Biały kieł, Martin Eden, kilka innych powieści: Lema i Conrada. Miękkie pasma słońca przetykał szum radia Dora, w którym Karol Hoffman prowadził poranną gimnastykę. Radio musiała włączyć mama, kiedy jeszcze spałem.
– I raz, i dwa! – komenderował Hoffman, zagłuszając dźwięki kroków taty, Julki i mamy, dobiegające zza drzwi. Odrzuciłem kołdrę, podniosłem się i zacząłem od skłonów: po dziesięć do każdej nogi. Po nich były przysiady – dwadzieścia – a na sam koniec pompki: czterdzieści, więcej, niż Hoffman zalecał, bo chciałem wyrobić sobie porządną muskulaturę.
1 września należało się ubrać na galowo: w koszulę, czerwony krawat i marynarkę z tarczą szkolną na ramieniu. Ten odświętny strój naszego liceum nieodmiennie zwykł śmieszyć Julkę i tamtego dnia było tak samo.
– Oho, jaki elegant – odezwała zza stołu, gdy wszedłem do pokoju dziennego. Przed sobą trzymała numer nowego magazynu „Ty i Ja” i nie była jedyną osobą, która czytała przy śniadaniu. Gazetę dzierżył również siedzący obok niej ojciec, z tym że jego twarz zasłaniało akurat „Życie Warszawy”. Na jego pierwszej stronie wicepremier Jaroszewicz przyjmował amerykańskich dziennikarzy, radziecki minister Gromyko zaś, zgodnie ze swoim nazwiskiem, gromił waszyngtońskiego sekretarza stanu.
Tata zamaszystym ruchem zgiął gazetę na pół i powiedział:
– Spiesz się, chłopie, bo już późno.
– Zdążę, tata – powiedziałem. Lubiłem, kiedy mówił do mnie „chłopie”, jakbym był nie jego synem, lecz jednym z przyjaciół, z którymi kiedyś we Lwowie, a potem w Warszawie robił rewolucję.
– Jaceczek, bierz – odezwała się mama, przysuwając w moją stronę talerz z paroma gatunkami wędlin.
Kiedy jesteśmy młodzi, nasi starzy wydają nam się najbardziej zwykłymi ze wszystkich ludzi – to dostrzegając u cudzych rodziców odstępstwo od ich zachowań, odbieramy je jako dziwactwo. Ja jednak już wtedy, w wieku szesnastu lat, wiedziałem, że tata i mama stanowią nietypową parę. On, choć starszy od niej o dekadę, wydawał się mieć w sobie o wiele więcej ikry. Wstawał przed wszystkimi, by od świtu pracować w domowym gabinecie, a z pracy poza jego czterema ścianami wracał dobrze po północy. Mama z kolei podczas nieobecności ojca zajmowała się sprawami domu. Oprócz tego czytała, szczególnie wiersze, których mnie kiedyś uczyła na pamięć, i odbywała wizyty w eleganckich sklepach, gdzie przymierzała sukienki na nie tak znowu częste rauty.
– Wszystkie książki pokupiłam ci na kiermaszu szkolnym, na Świętokrzyskiej – mówiła, gdy wsuwałem kanapki z wędliną; w tamtym czasie potrafiłem zjeść za czterech. – Jakie zatrzęsienie ludzi! I trzeba ci nową marynarkę sprawić, z tej już prawie wyrosłeś, a w dodatku niemodna…
Na dźwięk ostatniego słowa wymieniłem z Julką spojrzenie i w mig zrozumiałem, że nie powiedziała jeszcze rodzicom tego, co poprzedniego wieczora wyjawiła mnie:
– Byłam na naborze na Wiejskiej. Do Odzieżowego Laboratorium Spółdzielczości Pracy. Czyli w praktyce do Mody Polskiej. Trzysta innych dziewczyn przyszło. Dostałam się do drugiego etapu i jak wszystko będzie dobrze, pójdę w wiosennym pokazie.
Bo pójść w pokazie mody – to było Julki największe marzenie.
Nie tylko ja o tym wiedziałem; zdawał sobie z tego sprawę również tata. Rok wcześniej odbył z moją siostrą długą rozmowę, kategorycznie nie zgadzając się, by coś takiego robiła. Nie, mówił, Julka nie będzie chodziła po wybiegu jak tresowana małpa, ponieważ w kraju, w którym żyjemy, ma inne obowiązki, jak studia skończy, to ma na jego rzecz pracować.
Tak mi się przynajmniej zdaje, że to jej powiedział, podobnych bowiem słów użył, gdy ja oznajmiłem mu, co zamierzam robić po maturze.
– Jaceczek – odezwała się moja mama – już pół do ósmej. Spóźnisz się.
– Leć, chłopie – mruknął tata.
To był ostatni poranek przed chwilą, gdy pierwszy raz ujrzałem dziewczynę, za sprawą której wydarzyło się wszystko, o czym tu opowiem.

4
Do szkoły miałem z alei Przyjaciół blisko: wystarczyło skręcić w Koszykową, potem minąć skrzyżowanie z Mokotowską i siedzibę biblioteki, żeby poprzez ocienione arkady wyjść na plac Konstytucji. Tamtego poranka wyglądał on jak zawsze późnym latem: olbrzymie budynki z bladego kamienia grzały się w promieniach słońca, ptaki obsiadały kandelabry na masywnych kolumnach. Przeszedłszy na drugą stronę, odbiłem w Śniadeckich, przy gmachu Politechniki skręciłem w Nowowiejską i za skrzyżowaniem z aleją Niepodległości wtopiłem się w tłum dziewczyn i chłopaków w białych bluzkach i w marynarkach z tarczami szkolnymi naszytymi na rękawy.
Wtopiłem się w tłum – źle powiedziane. W tym tłumie każdy, kto nie był pierwszakiem, znakomicie zdawał sobie sprawę, kim jestem. W liceum ogólnokształcącym imienia Klementa Gottwalda moja sława z lekcji, z boiska i z prywatek mnie wyprzedzała i zanim przeszedłem przez bramę, złowiłem kilka zaciekawionych spojrzeń. Jedno posłała mi dziewczyna o kasztanowych włosach, która chodziła do sąsiedniej klasy, Ada.
– Korolewicz, chodź! – usłyszałem głos Lalu. Wraz z Ryśkiem Pincerem stał przy kolumnach broniących wejścia do gmachu naszej budy. Miał na sobie białą koszulę, a marynarkę przewiesił przez ramię; Rysiek miał koszulę czarną. Nie mówiąc „przepraszam”, przepchnąłem się przez tłum bezradnych chłopaków z pierwszych klas i stanąłem obok nich.
– Lalu ocenia – powiedział do mnie Rysiek tonem imitującym nabożne skupienie – jak wyglądał przyrost naturalny z roku 1946.
– Patrzcie tylko na nie! – Lalu nie zwrócił uwagi na złośliwość w jego głosie. – Patrzcie! Wojna się skończyła, starzy przeruchali na wiwat i dziewięć miesięcy później to z tego wyszło. O, to, to!
Ruchem podbródka wskazał wysoką rudą dziewczynę w rozpiętej o guzik za daleko bluzce. Zdawała się drżeć ze strachu.
– Za małe cycki – oceniłem.
Lalu prychnął:
– Raz pierdolił i się wybredny zrobił.
Ojciec Lalu był w tamtym czasie wiceministrem sprawiedliwości. Mój tata znał go od dawna i za każdym razem gdy mówiłem, że wychodzę z Lalu, prosił, bym przekazał pozdrowienia dla towarzysza Kojdera.
– A ta? – Rzuciłem spojrzenie na blondynkę, której piersi napierały na pionowy rząd guzików w bluzce, jakby go chciały rozerwać.
– Ta? – warknął Lalu. – Jacek, to przecież jest dziewczyna, która tu chodzi od roku, ja cię nie mogę. Mirka się nazywa. I chodziła z nami też na Parkową. Mocniej teraz oddycha, to ją zauważyłeś, kurwa mać.
– Jacek, jak widać, przede wszystkim pragnie w życiu wielkości – ocenił ironicznie Rysio.
Parkowa – tak Lalu mówił na naszą poprzednią szkołę, znajdującą się przy tej właśnie ulicy na Dolnym Mokotowie. Prowadziło ją Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, a dostępu do budynku bronił tam budzący skojarzenia z polarnym niedźwiedziem milicjant. Legitymował każdego, niezależnie od tego, ile ten ktoś miał lat. Wczesnym rankiem przed bramą zatrzymywały się limuzyny ministerstw, wołgi, tatry, czasem nawet ZiS-y i wylewały się z nich dzieci dzierżące w dłoniach szkolne dokumenty. Niekiedy spojrzawszy na podaną mu legitymację, milicjant unosił brwi, jak gdyby ciągle, chociaż widział ją już przecież nie raz, zaskakiwało go, jakie nazwisko ma przed sobą.
Nas jednak, dzieciaków, nie dziwiło to nijak. Byliśmy zupełnie obojętni wobec informacji, kto kogo ma za ojca, którego z mężczyzn występujących na łamach „Trybuny Ludu” albo piszących w tej gazecie. Nazywaliśmy się tak, jak się nazywaliśmy, i jeśli przez grające w trakcie przerw radio padło któreś z naszych nazwisk, znaczyło to tylko, że należy ono do taty chłopaka, którego my akurat znamy; a tata i ten chłopak to są dwie różne osoby i nie należy ich mylić.
Dopiero później, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, zrozumiałem, jak szczególna była to placówka, a właściwie: jak szczególni byliśmy my, jej uczniowie, obywatele udzielnego księstewka, rozciągającego od Południowego Śródmieścia po Żoliborz. Nasze życia odbiegały od biografii innych warszawskich chłopaków tak, jak tylko się dało. Oni nie mieli samochodów z szoferami; wakacji nie spędzali w Mamai; w ich pokojach nie stały koniki na biegunach; nie jedli grejpfrutów albo pomarańczy. My – jedliśmy, i te grejpfruty, pomarańcze to było jak karma dla hodowanych w luksusowych warunkach zwierząt; i nas bowiem, na dobrą sprawę, hodowano.
Przykłady? Proszę: co niedzielę, punkt dwunasta, zasiadaliśmy w wyściełanych purpurowym pluszem fotelach w Filharmonii Narodowej, przed orkiestrą ubraną jak na wieczorny koncert. Grała muzykę klasyczną, a młoda konferansjerka – mówiliśmy na nią „ciocia Jadzia” – opowiadała jaką.
Po prawdzie, to było trochę nudne – inaczej niźli wyjścia do teatrów, do Baja przy ulicy Jagiellońskiej na Pradze na przykład albo tego w Pałacu Kultury i Nauki, który to pałac, gdy do niego w 1955 roku chodziliśmy, nosił imię Józefa Stalina. Rok później utracił to miano, a ze ścian w naszej klasie zniknęły portrety marszałka Rokossowskiego.
Najciekawiej jednak było nie podczas wizyt w teatrach, ale latem, kiedy spotykaliśmy się na koloniach, organizowanych w Zakrzewie koło Falenicy. Do ośrodka, w którym mieszkaliśmy, przynależał wielki park i to w nim pierwszy raz naprawdę się całowałem. Była noc, wakacje po ostatniej klasie podstawówki, pachniał czarny bez, a ja włożyłem język w usta Karoliny, której tata pracował w Służbie Bezpieczeństwa; ona też włożyła język w moje. Po powrocie do Warszawy próbowałem trochę się z Karoliną bujać, kierując się przeświadczeniem, że to nie przypadek, iż z nią przeżyłem swój pierwszy pocałunek. Na to jednak nie było czasu, bo ona do liceum poszła do piątki, imienia Świerczewskiego, a w mojej i równoległych klasach w Gottwaldzie zaroiło się od interesujących dziewczyn.
Wiedziałem, że się im podobam. Wiedziałem, że kiedy nie ma przy nich chłopaków, rozmawiają o mnie, a wróciwszy do domów – pewnie namyślają się, jak by to było się ze mną całować. Przecież nie tylko świetnie grałem w piłkę, ale byłem też dobry z polskiego, nikt tak pięknie nie orientował się we współczesnej literaturze jak Jacek Korolewicz i nikt nie opowiadał takich historii, nie zawsze może prawdziwych, ale co z tego? Byłem szorstki, kiedy trzeba, ale zawsze w dobrym humorze, za sprawą płyt zaś, które moja siostra dostawała lub pożyczała od Romka, znałem się odrobinę na jazzie. Na jam sessions do klubów, z racji wieku, nie chodziłem, jednak – co to za przeszkoda, by opowiedzieć, że to robiłem? Błyskotliwość, sprawność w tańcu: to wszystko w pierwszym roku liceum zagwarantowało mi całowanie z pięcioma dziewczynami, a jednej udało mi się nawet dotknąć piersi.
– Tamta! – Rysiek Pincer podbródkiem wskazał na zgromadzonych na dziedzińcu. – Przed wejściem!
Rzuciłem spojrzenie w stronę bramy – w tym samym jednak momencie rozbrzmiał dzwonek. Stojący po drugiej stronie drzwi woźny zwolnił zamek i wraz z resztą tłumu zaczęliśmy pchać się do budynku. W korytarzu unosił się zapach świeżo umytych podłóg, tym gęstszy, im bliżej znajdowaliśmy się auli, gdzie miało się odbyć rozpoczęcie roku szkolnego 1960/1961.
Aula była wąskim, długim pomieszczeniem, które zdawało się tamtego dnia jeszcze mniejsze z powodu tego, że ustawiono w nim krzesła. Razem z Ryśkiem i Lalu poszliśmy na przód, by usiąść za nauczycielami. Dostrzegłem Żyłę, naszą wychowawczynię, uczącą polskiego, a także wuefistę Ciszewicza, który siedział obok dyrektora Wojciechowskiego.
– Rysio chyba miał omamy – rzekł kpiąco Lalu.
Rysiek nie skomentował, zresztą i tak powoli w auli zapadała cisza; nie słyszało się już krzyków, lecz szmery, a w końcu i one zniknęły.
Wówczas przed widownię wszedł dyrektor Wojciechowski, olbrzymi mężczyzna o posturze byka, pacnął w mikrofon, rozległ się pisk, po pisku zaś jego bas:
– Witam wszystkich w nowym roku szkolnym!
Po czym kontynuował:
– Jesteśmy w Warszawie, lecz dziś ważne dla oświaty sprawy dzieją się także poza stolicą, dzieją się w całym kraju. Dziś ważne dla oświaty sprawy dzieją się na przykład w Gdańsku, gdzie towarzysz Aleksander Zawadzki otwiera kolejną szkołę, która jest pomnikiem tysiąclecia państwa polskiego…
Mówił jeszcze o tym, że towarzysz Ignacy Loga-Sowiński na Mokotowie komunikuje właśnie o przekazaniu przez Centralę Związków Zawodowych Budownictwa, Przemysłu i Materiałów Budowlanych stu tysięcy złotych na wyposażenie nowej placówki, a potem przestałem go słuchać.
Gdy dyrektor skończył, udaliśmy się do klas. Przy wyjściu z auli czekali na mnie Pincera i Lalu Czerkies razem z Krową ściskającym z ekscytacją „Życie Warszawy”.
– Loteria pieniężna! – emocjonował się. – Można pięćdziesiąt tysięcy wygrać! Chłopaki, ja mam pomysł: kupimy po losie, a jak wygramy…
– Bo akurat wygramy – mruknął Ryś. Wspinaliśmy się już po schodach.
– Korolewicz wygra – powiedział poważnym głosem Krowa.
– Tak? – zdziwił się Lalu. – A niby dlaczego?
– Bo mam w życiu szczęście – odgryzłem się.
Naszą klasę wypełniał zapach wiatru, który buszował w niej całe wakacje. Usiadłem w ławce obok Lalu. Słońce lało się przez okna, klasa była już pełna, jednak krzesło za biurkiem Żyły pozostawało opuszczone.
I wtedy się to stało: zabrzmiał stukot – zajęło mi chwilę zrozumienie, że to dźwięk obcasów – Żyła weszła do klasy i stanęła przed tablicą, a obok niej wysoka dziewczyna o jasnych włosach.
– To wasza nowa koleżanka – obwieściła Żyła. – Nina Andriejewna Wachsztum. Nina przyjechała z Leningradu. Siadaj, proszę.
Ciszę, która zapadła, pocięły na kawałki uderzenia szpilek. Żadnej dziewczyny z naszej klasy nie widziałem dotąd w szpilkach.
– O kurwa – szepnął do mnie Lalu. – O kurwa, stary, o kurwa mać!

 
Wesprzyj nas