Autorka przemierza alpejskie szlaki, trasy kolejowe oraz wybrukowane uliczki helweckich miast. Odkrywa przed nami ten raj wymyślony; państwo, którego nie ma, choć według legendy zaczęło się… na łące.


Dlaczego w szwajcarskich domach nie ma pralek?

Co bardziej dzieli Szwajcarów, „rów polenty” czy „granica z ziemniaka”?

Gdzie kupić świeże alpejskie powietrze na wynos?

Etykieta światowej prymuski przylgnęła do Szwajcarii niczym przekonanie, że po alpejskich łąkach naprawdę hasają fioletowe krowy. Tu bez obaw można zostawić na ulicy niezapięty rower czy napić się wody prosto z ulicznej fontanny.

Kiedyś „szwajcarskość” reklamowała produkty wysokiej jakości, dziś to zbiór walorów, takich jak punktualność, innowacyjność czy bezpieczeństwo. Ilość pozytywnych skojarzeń, jakie budzi Szwajcaria, nie dziwi, lecz warto je zweryfikować.

Autorka przemierza alpejskie szlaki, trasy kolejowe oraz wybrukowane uliczki helweckich miast. Odkrywa przed nami ten raj wymyślony; państwo, którego nie ma, choć według legendy zaczęło się… na łące.

Agnieszka Kamińska – słupszczanka, rocznik ’84, mieszka w Szwajcarii niemieckojęzycznej. Dziennikarka, socjolożka, publikowała w „Rzeczpospolitej”, „Tygodniku Powszechnym”, magazynie reporterskim „Non/fiction”. Autorka bloga I’m not Swiss. Kiedy nie pisze – czyta, pije kawę, chodzi po górach i tęskni za morzem.

Agnieszka Kamińska
Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 20 lutego 2021
 
 

NA STAŁE?

Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Właśnie kończę szkołę podstawową i jadę na pierwszą w życiu zagraniczną wycieczkę dalej niż do Czech. Kierunek: hiszpańska Costa Brava. Dwa dni autokarem – tak się wtedy podróżowało.
Po pierwszej nocy dłuższy przystanek. Mocno wymięci, ciągnąc za sobą zapach kanapek z suchą krakowską, wyturlaliśmy się w sam środek miasta pachnącego innym, lepszym światem. Genewa.
Mój pierwszy raz w Szwajcarii, pół dnia w mieście z widokiem na Mont Blanc, nie pozostawił wielu wspomnień. Większość czasu przeleżałam w parku, na trawie, usiłując odespać choć kilka godzin ciężkiej nocy. Pamiętam fontannę tryskającą wysoko ze środka jeziora i pocztówki z – no właśnie – fontanną tryskającą wysoko ze środka jeziora, jasne fasady kamienic z nazwami banków, przecinające ulice skutery – w Polsce wtedy takich nie było. Genewska trawa była zielona jak pomalowana farbą, a chodniki równe, nie było na nich nawet jednego niedopałka.
Później zapomniałam o Szwajcarii, która na długo stała się jedną z nielicznych białych plam na mapie moich europejskich podróży. Omijałam ten kraj bez premedytacji. Niewiele o nim wiedziałam, ale też nie kusiło mnie, aby dowiedzieć się więcej. Drogo i nudno – słyszałam od tych, którzy tam byli. Nie miałam ochoty sprawdzać, czy jest inaczej, i pewnie by tak pozostało, gdyby Szwajcaria sama się o mnie nie upomniała.
Rok 2014. Bladym październikowym rankiem wypakowana po dach stara skoda dojechała pod szwajcarską granicę. Celnik zatrzymał auto, spojrzał na zuryskie blachy i piętrzące się toboły.
– To wszystko należy do pani?
– Tak, przeprowadzam się.
– Na stałe?
– Właściwie to nie wiem, czego ci życzyć. Przecież mieszkasz w najlepszym miejscu na świecie – słyszę kilka lat później, w dniu urodzin, od kolejnej już osoby. Co odpowiedzieć? Nie, tu wcale nie jest tak idealnie, kraj jak każdy inny, ludzie też mają swoje problemy. I tak nikt nie uwierzy, bo rzeczywiście mało jest krajów, które budzą tyle pozytywnych skojarzeń: punktualne zegarki, najsmaczniejsza czekolada i ser z mleka od szczęśliwych krów. Czyste powietrze, piękne widoki, solidni i pracowici Szwajcarzy. Bezpieczeństwo, neutralność, samostanowienie. Wreszcie – bogactwo.
Kiedy przyznawałam się moim rozmówcom, że pracuję nad książką o Szwajcarii, pierwszą reakcją było pytanie, czy będę o ich kraju pisała dobrze, czy źle, jakbym malując obraz Szwajcarii, miała do dyspozycji tylko dwie farby: czarną i białą. – Neutralnie – odpowiadałam dyplomatycznie, choć wiedziałam, że to niemożliwe.
Etykieta światowej prymuski przylgnęła do tego kraju niczym przekonanie, że po alpejskich łąkach naprawdę hasają fioletowe krowy. Bombardują nas rankingi: najpiękniejszy kierunek podróży, najwyższa jakość życia w miastach, najbardziej przyjazny klimat dla biznesu i najlepiej rozwinięta gospodarka. Najczystsza woda, którą można pić prosto z ulicznych fontann. Najwięcej laureatów Nagrody Nobla, zarejestrowanych patentów i restauracji z gwiazdką Michelin (w przeliczeniu na liczbę mieszkańców). Największe zagęszczenie milionerów na kilometr kwadratowy. Najszczęśliwsze dzieci i cieszący się życiem najstarsi staruszkowie. I podobnie jak Kramer z filmu Juliusza Machulskiego myślimy sobie: „Ach, tam to się oddycha!”1.
Kiedy ruszałam na pierwszą zagraniczną wycieczkę dalej niż do Czech, z przystankiem w Genewie, w kraju nad Wisłą Szwajcaria wciąż kojarzyła się z oszczędnie dzielonymi trójkątami słynnej czekolady, dostępnej jeszcze do niedawna tylko w peweksie. Dzisiaj natomiast kojarzy się pewnie już bardziej z kredytem we frankach i nową emigracją, bo choć w ostatnim dziesięcioleciu alpejski kraj stał się popularnym celem zarobkowych wyjazdów Polaków, to wciąż nie jest to nasz ulubiony kierunek wakacyjnych podróży. Boimy się wysokich cen, niezrozumiałego języka, mandatów za przekroczenie prędkości i zasadniczych, nieprzystępnych Szwajcarów.
Od Zurychu dzielą Warszawę zaledwie dwie godziny samolotem, ale Szwajcaria wydaje się odległa, trochę jak egzotyczna wyspa, chociaż leży w środku Europy. Piękna i nierealna, przypomina plan filmowy. Aż kusi, żeby zajrzeć pod perfekcyjną elewację, czy to nie jest atrapa.
„Dla mnie Genewa, a właściwie cała Szwajcaria, ma w sobie coś z Georgesa Simenona – cechę, która sprawia, że pisarz thrillerów chce wziąć do ręki otwieracz do puszek i dowiedzieć się, co kryje się za tą fasadą, za wielkimi rodzinami, u których Kalwin i jego zasady mają się dobrze, za koronkowymi zasłonami ich fortec na Rue des Granges, odkryć tajemnice skrywane za brązowymi kratami wielkich szwajcarskich korporacji bankowych, ukryty chaos pięknej, nijakiej twarzy tego kraju” – pisał Ian Fleming, autor powieści o agencie Jamesie Bondzie, kiedy w 1964 roku odwiedził swojego pisarskiego mistrza, twórcę postaci detektywa Jules’a Maigreta, w niewielkiej miejscowości Epalinges niedaleko Lozanny2.
Ta książka to nie thriller, a wszystko, co jest w niej napisane, wydarzyło się naprawdę – może poza przysięgą na Rütli i historią Wilhelma Tella. Każdy niedopałek na chodniku, źle posegregowany papier, pomyłka urzędnika, wypowiedziane z akcentem pozdrowienie Grüezi, kawałek chleba utopiony w fondue. Każdy dreszcz emocji, jaki imigrantce może zapewnić szwajcarska codzienność.

1 „Kramer: Alpy! Ach! Tu się oddycha! Nareszcie czuję, że jestem wolny! Sztyc: Niebo gwiaździste nade mną, a wszystkie banki przede mną”, w: Vabank II, czyli riposta, reż. Juliusz Machulski, 1984.
2 Ian Fleming, Thrilling Cities, London 2013, s. 207, (tłum. fragmentu – Kaja Kurczewska).

 
Wesprzyj nas