Biografia Haliny Poświatowskiej to poruszająca opowieść o krótkim, lecz intensywnym życiu jednej z najpopularniejszych polskich poetek.


Uparte serce. Biografia PoświatowskiejHistoria niezależnej kobiety, która próbuje okpić los i uciec od przeznaczenia.

Halina Poświatowska pisze wiersze z potrzeby serca. Serca słabego i zdradliwego. Każde jego uderzenie od wczesnego dzieciństwa przypomina o śmierci. Przy każdym szybszym kroku pozbawia ją oddechu, powołuje dławienie w krtani i kłucie w płucach. Nie pozwala bawić się z rówieśnikami, swobodnie spacerować ani tańczyć. Uniemożliwia studiowanie, bo pragnienia i ambicje muszą przegrać z wysokimi schodami. Serca, które mimo swoich ograniczeń, a może właśnie z ich powodu, każe jej gnać przez życie bez opamiętania.

Biografia Haliny Poświatowskiej to poruszająca opowieść o krótkim, lecz intensywnym życiu jednej z najpopularniejszych polskich poetek. Zadebiutowała w wieku 21 lat. W tym samym roku została wdową po szczęśliwym, choć krótkim małżeństwie. Uratowała ją operacja serca, przeprowadzona w Ameryce dzięki hojności tamtejszej Polonii. Nie na długo. Zmarła w wieku zaledwie 32 lat. Kalina Błażejowska odsłania jej nieznaną twarz: zbuntowaną, ironiczną, daleką od sentymentalnego wizerunku, z którym jest kojarzona.

Przede wszystkim jednak to książka o odwadze i pragnieniu życia, o sprzeciwie wobec nieuniknionego, o potrzebie zmysłowego potwierdzania swojego istnienia, wśród światła, kolorów i zapachów. To historia niezależnej kobiety, która próbuje okpić los i uciec od przeznaczenia, ratunku szuka w miłości i poezji, od samego początku naznaczonych śmiercią. Kobiety, która do samego końca nie pozwala, by ktokolwiek decydował o jej życiu za nią.

Kalina Błażejowska
Uparte serce. Biografia Poświatowskiej
Wydawnictwo Znak
Premiera: 21 maja 2014
 
 

Uparte serce. Biografia Poświatowskiej


Od autorki

Kiedy w październiku 2010 roku zaczynałam pracę nad tą książką, wydane już były Dzieła Haliny Poświatowskiej (dwa tomy poezji, tom prozy autobiograficznej i tom listów) oraz kilka książek o jej życiu i twórczości, w tym biografia autorstwa Małgorzaty Szułczyńskiej, esej biograficzny Grażyny Borkowskiej i zbiór wspomnień opracowany przez Mariolę Pryzwan.
Mogło się wydawać, że temat został wyczerpany. Byłam jednak przekonana, że o Poświatowskiej można opowiedzieć od nowa; i inaczej, niż ona sama zrobiła to w pięknej, ale zawierającej luki i przemilczenia Opowieści dla przyjaciela. Utwierdzałam się w tym przekonaniu przez kolejne dwa i pół roku gromadzenia materiałów. Szukałam ich nie tylko w Polsce, ale też za oceanem – w Waszyngtonie, Filadelfii, Nowym Jorku, Bostonie i Toronto. Znalazłam źródła, do których wcześniej nie sięgano.
Ten obszerny, choć niepełny (nie do wszystkich dokumentów i świadków udało mi się dotrzeć; najbardziej żałuję, że nie zdążyłam porozmawiać z Ludmiłą Waluszewską, Ireneuszem Morawskim i Wisławą Szymborską) materiał posłużył mi do stworzenia narracji właściwszej może dla powieści biograficznej niż klasycznej biografii. Z listów, pocztówek, wierszy, prozy, zdjęć, dokumentów i wspomnień układałam opisy i dialogi. Niektóre fragmenty tej książki są więc nie tyle pewne, ile prawdopodobne.
Granica między faktem i fikcją jest zresztą niemożliwa do ustanowienia. „Faktyczne” są tylko tysiące dni życia; każda opowieść o nich jest już kreacją. Nie sposób napisać o czyimś życiu „obiektywnie” – zawsze wnosi się swoją wrażliwość, swoje wartości, swoją perspektywę. Dbając o spójność powieściowej formy, nie umieszczałam w tekście rozważań krytyczno- i historycznoliterackich. Książka nie ma ambicji naukowych; cytowałam tylko te wiersze Poświatowskiej, które mogłam wpasować w narrację, i pozostawiałam je bez komentarza.

(…)

Część I

1935–1945

Ma cztery lata, kiedy zaczyna się wojna. Patrzy, jak przestraszona matka żegna ojca wyjeżdżającego bronić Warszawy i jak pakuje do torby zielony wełniany koc. Jeszcze tego samego dnia wyruszają z Częstochowy drabiniastym wozem zaprzężonym w krowę i chudego konia, stłoczone z rodziną i obcymi. Gdy do jednostajnego turkotu kół dochodzi inny, powoli narastający hałas, zeskakują na ziemię i trzymając się za ręce, biegną w głąb pola. Kładą się na jeszcze ciepłej ziemi i nakrywają kocem. Już po chwili Halina wystawia spod niego głowę – chce patrzeć na spadające pociski, od których zapalają się drzewa.
Kiedy okazuje się, że przed wojną nie ma dokąd uciec, wraca z matką do okupowanego miasta. Wraca też ojciec, brudny, zarośnięty i smutny. Sąsiedzi mówią o „krwawym poniedziałku” – o tym, jak Niemcy zaraz po wkroczeniu rozstrzeliwali mieszkańców w kościołach, więzieniach i na placach. Ale tego Halinie nie wolno słuchać.
W 1942 roku Mygowie przeprowadzają się na aleję Najświętszej Maryi Panny, pod numer 4 – Feliks i Stanisława otwierają tam sklep galanteryjny. Wdychając ciemny zapach skóry, Halina dotyka rzędów rękawiczek, pasków, torebek i portfeli. Przygląda się, jak po pracy rodzice szyją rękawice dla niemieckich robotników: robią to tak, żeby się pruły po pierwszym użyciu.
W kwietniu rodzi się jej siostra Elżbieta. Zajmuje się nią czule, jak najpiękniejszą lalką. Ale więcej czasu spędza, bawiąc się na podwórku z kolegami – najczęściej w wojnę. Kiedy zdarza jej się wylosować drużynę Niemców, dowodzi nią z determinacją, chociaż nie cieszy się z wygranej. Do szkoły nie chodzi – nie ma się czego uczyć z hitlerowskich czytanek. Lekcji udziela jej matka.
W październiku 1944 roku w domu pojawia się kuzynka, kilkunastoletnia Teresa Bigosińska. Szuka schronienia po powstaniu, tak samo jak tysiące młodych ludzi, którymi zapełnia się Częstochowa. Opowiada o kanałach i ruinach, chwali się bronią, śpiewa powstańcze piosenki. Halina słucha zafascynowana.
Kiedy cztery miesiące później rozpoczyna się radziecka ofensywa – na opustoszałych Alejach słychać hałas wybuchów, strzelaniny i tłuczonego szkła – przerażona schodzi z rodzicami do zimnej, wilgotnej piwnicy. Siada na kłodach drewna obok sąsiadów i przygląda się ich zmienionym w świetle świecy twarzom. Przez następne trzy dni nie chce zdjąć płaszcza ani się położyć; usypiana rytmem głośnych modlitw drzemie tylko na kolanach Stanisławy. Po walkach ulica pełna jest trupów: piętrzących się w rynsztokach, wgniecionych w jezdnię gąsienicami czołgów. Patrząc w mroźnej ciszy na rozłożone bezwładne ramiona i otwarte nieruchome oczy, Halina ściska rękę ojca i wbija w nią paznokcie.
W nocy, którą spędzają już w nowym mieszkaniu, na ulicy Dąbkowskiego, dostaje gorączki. Zaczyna chorować na anginę. Z zaropiałym i opuchniętym gardłem całymi dniami leży pod ciężką pierzyną. Rozpalonym wzrokiem patrzy na matkę, czekając, aż chłodną dłonią dotknie jej czoła i poprawi poduszki. Przez uchylone drzwi słyszy śpiewne głosy, czuje woń tytoniu i potu: w mieszkaniu stacjonują radzieccy żołnierze. Ma nadzieję, że wkrótce będzie mogła wstać i ich zobaczyć. Ale kiedy tylko znika ból gardła, pojawia się ból jeszcze gorszy – stawów i serca. Tym razem lekarz stwierdza gorączkę reumatyczną i zapalenie wsierdzia.
Matka smaruje jej dłonie, łokcie, kolana i kostki maścią o wnikającym w pościel zapachu i mocno owija je bandażem. Przy każdym podniesieniu ręki i każdym zgięciu kolana Halina czuje ostry ból, uczy się więc być bezwładna jak mumia.
W bezruchu słucha muzyki poważnej z radia i słodkiego głosu matki czytającej jej kolejne książki, wpatruje się w jej jasne i spokojne oczy, ogląda gałęzie drzew za oknem i wzory na dywanie. Tak spędza pół roku.
Na początku lata przychodzi do niej kilku lekarzy. Po kolei osłuchują jej serce i naradzają się za drzwiami, wymieniając łacińskie terminy. Wreszcie do pokoju wchodzi matka i mówi z uśmiechem:
– Powiedzieli, że możesz wstać z łóżka.
Halina chce się zerwać i podbiec do okna, ale ledwie udaje jej się podnieść, upada na ziemię. Kolana ma popsute, składają się pod ciężarem ciała. Przez kilka następnych tygodni uczy się chodzić. Najpierw po pokoju, potem po mieszkaniu, w końcu po ulicy. Jesienią znowu leży w łóżku z przeziębieniem, które przywraca zapalenie wsierdzia. Na początku grudnia choruje też jej siostra. Lekarze nie potrafią zdiagnozować, skąd pojawiła się u niej wysoka gorączka. Zapalenie płuc? Zapalenie opon mózgowych? Żadne środki nie pomagają. Na trzeci dzień Elżunia mówi do niani: „Czuję w gardełku umieranie”. Wieczorem już nie żyje. Zostaje pochowana na cmentarzu św. Rocha. Ojciec wiesza na ścianie jej portret i zdjęcie, matka nie przestaje płakać. A Halina zaczyna się bać.

1946

Późną wiosną 1946 roku nad jej łóżkiem zostaje zwołane kolejne konsylium. Lekarze zalecają wyjazd do krakowskiej kliniki na wycięcie migdałów. Tłumaczą, że to tam jest męczący serce stan zapalny. W przejrzysty czerwcowy poranek Halina wysiada z matką na krakowskim dworcu. Do kliniki idą okrężną drogą, tak żeby mogła zobaczyć Planty, Floriańską i Rynek. Zachwycona, na chwilę zapomina o strachu przed zabiegiem. Boi się za to gołębi: jest coś w ich dziobach i pazurach, w potrząsaniu łepkami i w nagłych ruchach brudnych skrzydeł, co każe jej schodzić im z drogi.
Wzdłuż ulicy Kopernika ciągną się na zmianę dziewiętnastowieczne gmachy oddziałów szpitalnych i kościoły; zamyka ją ogród botaniczny. III Klinika Chorób Wewnętrznych zajmuje dwuskrzydłową kamienicę pod numerem 17. Halina i Stanisława zatrzymują się zaraz za drzwiami. Przed nimi piętrzą się schody. Halina przysiada zmęczona na taborecie pod ścianą, Stanisława rozgląda się zdenerwowana po pustym korytarzu, dopóki w ciszy nie rozlegają się kroki.
– Przepraszam – zatrzymuje młodego lekarza. – Czy mógłby pan doktor wnieść mi córkę? Jej nie wolno po schodach.
Halina spuszcza oczy zawstydzona i daje się wziąć na ręce. Badający ją kierownik kliniki potwierdza, że należy usunąć migdały. Ale nie od razu – najpierw trzeba zrobić serię prześwietleń i morfologii, podać odpowiednie lekarstwa i zastrzyki. Tymi przygotowaniami ma się zająć zdolny młody lekarz – ten sam, który wniósł ją przed chwilą biegiem do gabinetu.
Po raz pierwszy w życiu Halina kładzie się na szpitalnej sali. To zupełnie co innego niż leżenie we własnym pokoju. Zamiast łagodnego blasku lampy – białe światło jarzeniówek, zamiast znanych na pamięć wzorów na tapetach – seledynowe lamperie, zamiast drzew za oknem – ceglany mur kościoła z kamienną figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Na łóżku obok koścista kobieta o żółtej skórze szepcze coś do pochylającej się nad nią zakonnicy w wielkim białym czepcu. Halina patrzy na matkę z przerażeniem, kiedy młody lekarz pyta wesoło:
– To jak, zostaniesz tu pod moją opieką?
– Chciałabym być z córką przez cały czas leczenia – mówi Stanisława.
– Ale naprawdę nie ma takiej potrzeby, będę się nią dobrze zajmował. Widać, że to odważna młoda kobieta, nie będzie się przecież mazać.
Matka nic nie odpowiada, zapewnia tylko uśmiechem Halinę, że jej nie zostawi. Wychodzi szukać mieszkania. Wraca szybko, zadowolona.
– Będę spać w suterenie szpitala – mówi. – Poznałam bardzo miłą pielęgniarkę, która wyjeżdża z rodziną na urlop. I dostałam kartę wstępu na oddział, wolno mi odwiedzać cię o każdej porze.
Pokazuje Halinie swoje okno – rzeczywiście jest blisko, po drugiej stronie dziedzińca. Od następnego dnia każdego ranka przynosi jej śniadanie i pomaga w myciu. Znika na czas obchodu, wraca koło południa i zostaje aż do późna. Czytają razem książki, planują, co będą robić po powrocie do domu, grają w szachy. Obracając w szczupłych dłoniach rzeźbione figurki, Halina wymyśla historie o królach, królowych, koniach i skoczkach. Matka pilnuje, żeby co trzy godziny dostawała zastrzyki z wybłaganej w Czerwonym Krzyżu penicyliny: w nocy obserwuje światło zapalające się w jej oknie, rano sprawdza ślady po igłach. Na początku nakłuć jest za dużo, przekupuje więc pielęgniarki – jedną, żeby ich nie robiła, drugą, żeby robiła je zamiast pierwszej.
Dzień zabiegu jest ciemny, za oknami kliniki wieje i pada.
– Zabieg będzie trwał sześć minut – mówi lekarz do Stanisławy. – Proszę na ten czas opuścić gabinet.
Kiedy matka robi pierwszy krok w stronę drzwi, Halina zeskakuje z wysokiego fotela.
– Gdzie idziesz, ty masz zostać – upomina ją profesor.
– Pozwolę się operować, ale tylko przy mamusi – mówi twardo Halina.
– Nie mogę się na to zgodzić. A jeśli pani zemdleje? – lekarz zwraca się do Stanisławy. – Co mam wtedy robić? Operować córkę czy ratować panią?
– Mogę dać panu słowo honoru – odpowiada spokojnie matka. – Jestem opanowana jak sam diabeł. Na pewno nie będę przeszkadzać, zależy mi na tej operacji bardziej niż komukolwiek.
Profesor wzdycha i bierze do rąk ostre błyszczące narzędzia. Dławiąc się śliną i krwią, Halina nie wypuszcza z mokrej dłoni spódnicy Stanisławy przyglądającej się z lekkim uśmiechem pewnym ruchom lekarza. Kiedy wracają na salę, jest bardzo osłabiona. Nie wolno jej mówić, więc na migi prosi o papier i ołówek. „Jest mi niedobrze” – pisze. Zaraz po tym siada i wymiotuje ciemną, skrzepłą krwią. Zawieziona z powrotem do pokoju zabiegowego krztusi się i omdlewa. Tamowanie krwotoku trwa prawie godzinę. Tym razem matka nie może przy niej być. Przychodzi dopiero później, nachyla się i mówi:
– Byłaś bardzo dzielna. Nic złego się nie stało i już się nie stanie. Za parę dni wrócimy do domu.
Halina zasypia uspokojona. Nie wie, że swoje piękne rumieńce matka namalowała przed chwilą szminką, że promienny uśmiech przećwiczyła w lusterku. I że właśnie usłyszała od lekarza: „Do jutra jeszcze wszystko się może zdarzyć”.
Nocą budzi się z pragnienia.
– Wytrzymaj, kochanie – prosi matka. – Każdy łyk może wywołać nowe krwawienie.
Dopiero o czwartej nad ranem przynosi kawę i wlewa ją do jej stwardniałych ust co kwadrans po łyżeczce. Na śniadanie Halina dostaje lody i mleko. Nie może jeszcze mówić, więc uśmiecha się tylko. Po kilku dniach wolno jej już wychodzić na zadrzewiony dziedziniec. Do zmierzchu siedzi z matką, młodym lekarzem lub z którąś z sióstr na materacu pod rozłożystą gruszą. Z lękiem obserwuje spacerujących obok wychudłych gruźlików – byłych więźniów, którzy właśnie wrócili z obozów koncentracyjnych.
– Czy oni umierają? Co się z nimi robi, jak umrą? – pyta siostrę, patrząc na nią poważnie i wyczekująco.
– Jeśli umierają, to nie tutaj – odpowiada siostra po chwili. – Klinika nie ma miejsc na umarłych. Lekarze dobrze wiedzą, w jakim stanie są pacjenci, i tych najciężej chorych odsyłają do domu.
Ulga Haliny jest tak duża, że śmiejąc się, woła do matki:
– Słyszałaś?! To jest klinika bez umarłych!
Ale kilka dni później, gdy o zmroku mija ją dwóch posługaczy z noszami, zauważa zsiniałą stopę wystającą spod prześcieradła.
– Co to jest?! Czy to trup? Gdzie oni go niosą? – dopytuje lekarza.
– Żaden trup. Nic mu nie jest, niosą go tylko na zabieg.
– To czemu jest zakryty?
Lekarz wzrusza ramionami:
– Musiał zemdleć.
Dopiero kilka lat później Halina dowie się, że wszyscy kłamali.
Po jej powrocie z kliniki codziennie odwiedza ją zaprzyjaźniony z rodzicami doktor Wiśniewski. Przykłada słuchawkę do jej serca, sprawdza puls i temperaturę. Tłumaczy, skąd bierze się ból:
– Jeśli serce zachowuje się niespokojnie, ty zaczynasz się bać. Ze strachu się denerwujesz, a ze zdenerwowania rośnie ból. To błędne koło, tylko spokój może je przerwać. Tylko twoja dzielność i zimna krew.
Potem chwilę rozmawia z nią o książkach, które leżą przy łóżku. Ale ona wcale nie chce wymieniać uwag na temat lektur – chce tylko wiedzieć, kiedy będzie mogła pójść do szkoły. Gdyby mogła do niej chodzić, znaczyłoby, że jest zdrowa. Poznałaby dzieci inne niż jej kuzyni, dowiedziałaby się wreszcie, co umie i czy potrafi sobie poradzić bez mamy. Na razie może tylko stać w koszuli nocnej przy uchylonym oknie i głęboko oddychać powietrzem, od którego świeżości kręci jej się w głowie. Gdy słyszy kroki matki w korytarzu, szybko wraca do łóżka. Nakrywa się kołdrą i uspokaja oddech. Jeśli nie zdąży, matka podnosi głos:
– Haśka! Ile razy ci mówiłam, żebyś nie wychodziła z łóżka! Jak masz się wyleczyć, kiedy się ciągle zaziębiasz!
Ale zaraz czule ociera łzy, które pojawiają się na policzkach córki.
Halina wie już doskonale, jak radzić sobie z bólem: przy arytmii trzeba wypić kilka cierpkich kropli cardiamidu, przy kłuciu połknąć pabialginę, przy duszności położyć na piersiach ręcznik nasączony zimną wodą. Często i długo modli się o zdrowie do uparcie milczącego Boga.
Wymyśla kolejne umartwienia, które przekonałyby Go wreszcie, żeby pozwolił jej pójść do szkoły.
Nie pozwalają lekarze. Mówią, że za dużo tam niebezpieczeństw: wysiłek, emocje i zarazki. Dalej więc uczy się w domu razem z matką.

1947

Kiedy latem następnego roku rodzi się jej siostra Małgorzata, ucieszona wysyła kartkę do kuzyna Jerzego Romana: „Kochany Jureczku, mam siostrzyczkę, ma dopiero 12 godz. i 55 min. Urodziła się wczoraj, to znaczy 17 lipca o godzinie 8.10 wieczorem. Cała jest pokryta puszkiem i ma takie śliczne paznokietki. Całuje Cię i ściska w wielkiej radości Hala”. Codziennie prosi matkę, żeby pozwoliła jej przewijać siostrę i kołysać ją do snu. Pod koniec miesiąca całą rodziną, razem z nianią Hanną, wyjeżdżają na wakacje do Rabki. Wybierają pensjonat Riwiera ze względu na bliskość parku, którego alejki są dla Haliny odpowiednio poziome. Prawie każdego dnia po obiedzie wybierają się autem do pobliskich lasów na grzyby. Z początku Halina jest zirytowana: kosze matki i ojca zapełniają się szybko, jej jest wciąż pusty.
– Jestem pechowa! – żali się z obrażoną miną.
Matka śmieje się i pokazuje jej, jak należy szukać: wystarczy odgarniać świerkowe igły, które zakrywają śliskie brązowe kapelusze prawdziwków. Jest ich pełno, rosną tłuste, zapomniane. Wracają z pełnymi koszami i zostawiają je kucharzowi. „Niedługo tak nam to wejdzie w krew, że będziemy szukać pod stołami w jadalni” – żartuje Stanisława.
Wieczorami Halina siedzi na balkonie i obserwuje ludzi na skraju lasu: harcerzy śpiewających przy ognisku i partyzantów dźwigających karabiny maszynowe. Bardziej jednak ciekawią ją dzieci grające przed domem w serso i berka. Kiedy pytają, czy z nimi zagra, odmawia bez wyjaśnień. Nie przeszłoby jej przez gardło, że jest chora. Ale dobrze o tym pamięta; co chwilę zatrzymują ją napomnienia matki: „nie biegaj”, „nie skacz”, „nie siedź tyle na słońcu”, „nie śmiej się tak”, „weź leki”.
Nie chce wracać do Częstochowy. Nie lubi jej brudnych ulic śmierdzących fabrycznymi spalinami, niskich kamienic, parterowych domów i drewnianych chałup. Podobają jej się tylko wysadzane kasztanami Aleje z jednej strony zamknięte białą wieżą klasztoru, z drugiej – czerwonymi kominami fabryki. I może jeszcze widoczne czasem na horyzoncie wapienne wzgórza, przypominające jasne bochenki chleba. Pociesza się myślą, że pójdzie wreszcie do szkoły. Wygląda przecież zupełnie jak zdrowe dziewczynki: jest już wyższa od matki, chodzi wyprostowana, ma rumieńce, spod jej oczu zniknęły cienie. Nawet dalsza rodzina, też spędzająca wakacje w Rabce, nie wierzy w jej chorobę. Ciotki uważają, że tylko histeryzuje. Matka nie prostuje ich pomyłki.
– Lepszy ich śmiech niż litość – powtarza.
Przy pierwszym badaniu po wakacjach doktor Wiśniewski pozbawia Halinę nadziei:
– Z przewlekłym zapaleniem wsierdzia nie powinno się za dużo wychodzić z domu, każdy wirus jest bardzo groźny.
Jej serce wciąż bije tak mocno, że czuć je, kiedy przyłoży się rękę do kolana, że słychać jego dziwny szmer nawet uchem. Jest jak dzikie zwierzę, które chce wydostać się z klatki.
– Mamciu, kiedy ono wreszcie się uspokoi? Przecież chyba nie może tak bez końca? – skarży się Halina wieczorami, bojąc się kłaść. – A jeśli ono w nocy stanie? To co będzie? Tak ciężko teraz chodzi… Nie wolno mi zasnąć, bo mogę się nie obudzić.
Matka tłumaczy spokojnie:
– Kiedy tak myślisz, sama przyspieszasz jego bicie. Szaleje, kiedy ty szalejesz. Ale jak tylko zaśniesz, uspokaja się, śpisz do rana cichutko jak ptaszek. Wiem przecież, bo śpię obok.
– I nie uduszę się w nocy? Będziesz mnie pilnować?
– Oczywiście, że będę. Zawsze cię pilnuję. Odwrócę cię na drugi bok, kiedy tylko coś zacznie się dziać.
Dopiero po takim zapewnieniu może zasnąć. Co rano budzi się z uczuciem ulgi, że dalej żyje.
Któregoś dnia matka woła ją do kuchni i pokazuje jej serce kury, którą oprawia na rosół. Naciągając krwawy strzęp w dłoniach, mówi:
– Popatrz, jakie jest mocne, z jakich silnych włókien. Twoje też jest trudno zniszczyć.
Halina przygląda się z obrzydzeniem i zaciekawieniem. Przypomni sobie ten widok, kiedy będzie chciała się uspokoić.

 
Wesprzyj nas