Klasyczna, pełna pasji i głęboko ludzka powieść science fiction wyróżniona nagrodą Hugo.


Kwestia sumieniaOjciec Ramon Ruiz-Sanchez, jezuita i biolog, jest członkiem ziemskiej ekspedycji, która bada planetę Lithię zamieszkaną przez inteligentne gadopodobne istoty. Lithyjczycy żyją w pokoju i harmonii z naturą, bez konfliktów i przestępstw. Jednocześnie nie znają religii ani wiary w żadnej postaci.

Czy rzeczywiście może istnieć doskonałe społeczeństwo pozbawione Boga? Jak Ziemianie mają się zachować w obliczu zaawansowanej cywilizacji, która nie jest zdolna do agresji i przez całe swoje dzieje pozostawała absolutnie bezbożna?

Ruiz-Sanchez usiłuje pogodzić wiedzę naukową, humanistyczne zasady i nakazy wiary, co prowadzi go ku herezji. A od wyników badań ekspedycji zależy przyszłość tak Lithyjczyków, jak i Ziemian.

***

Kwestia sumienia cieszy się zasłużoną sławą. (…) intelektualna, ale pełna pasji i głęboko ludzka powieść.
Greg Bear

James Blish (1921–1975) – amerykański autor science fiction. Mikrobiolog z wykształcenia, już na studiach zdecydował się na karierę pisarza. Za Kwestię sumienia otrzymał w 1959 roku nagrodę Hugo. Do 1967 roku opublikował 175 opowiadań i 27 książek, w tym cykl „Latające miasta”. W 1968 roku przeprowadził się do Anglii i utrzymywał się odtąd wyłącznie z pisania. Pracował głównie nad antologiami ze świata Star Trek. Wybrany do Galerii Sławy Science Fiction, był pionierem rozwiązań powszechnie stosowanych w SF (transmiter Diraca, pantropia), wymyślił termin „gazowy olbrzym”.

James Blish
Kwestia sumienia
Przekład: Radosław Kot
Seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 9 marca 2021
 
 

Kwestia sumienia


KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział 1


 
Rozległ się trzask kamiennych drzwi. Od razu było wiadomo, że to Cleaver: nie istniały dla niego drzwi zbyt ciężkie, skomplikowane lub tak dobrze osadzone, by nie mógł zamknąć ich z hukiem przypominającym odgłos zbliżającej się zagłady. Nie istniała również we wszechświecie planeta o atmosferze na tyle gęstej i wilgotnej, żeby stłumić ów dźwięk – nie dawała mu rady nawet atmosfera Lithii.
Ojciec Ramon Ruiz-Sanchez, wcześniej na placówce w Peru, zawsze zaś ojciec Towarzystwa Jezusowego po czterech ślubach, nie przerwał lektury. Wiedział, że nie tak szybko Paul Cleaver się wyzwoli ze stosownego do chodzenia po dżungli kombinezonu, problem zaś pozostawał nierozwiązany. Był to już ponadstuletni problem, po raz pierwszy postawiony w 1939 roku, Kościół jednak do tej pory nie zdołał się z nim uporać. Było to również zagadnienie diaboliczne (które to określenie, starannie wybrane, funkcjonowało oficjalnie i miało znaczenie dosłowne). Nawet powieść, która całą sprawę zapoczątkowała, znajdowała się na indeksie, a ojciec Ruiz-Sanchez miał do niej dostęp wyłącznie dzięki cnocie przynależności do zakonu.
Łowiąc jednym uchem dolatujące z sieni pomruki i odgłosy stąpania, przewrócił kartkę. Tekst ciągnął się niemiłosiernie i z każdym słowem stawał się coraz bardziej splątany, coraz bardziej przesiąknięty złem, coraz bardziej komplikujący problem:
 

Magravius grozi Anicie, że będzie ją molestował Sulla, ortodoksyjny dzikus (przywódca bandy dwunastu najemników, Sullivani), który pragnie wystręczyć Felicię Gregoriusowi, Leo, Vitelliusowi i Macdugaliusowi, czterem kopaczom, o ile nie odda się jemu, a ponadto nie oszuka Honuphriusa przez wypełnianie powinności małżeńskich wedle potrzeby. Anita, która twierdzi, że wykryła kazirodcze pokusy u Jeremiasa i Eugeniusa…

 
No i proszę, znów się zgubił. Jeremias i Eugenius byli… kim? Ach, tak, „filadelfijczykami” lub braterskimi kochankami (bez wątpienia kryła się za tym jeszcze jedna zbrodnia) na początku sprawy, spokrewnionymi jakoś z Felicią i Honuphriusem – przy czym ten ostatni był najwyraźniej skończonym łajdakiem i mężem Anity. Honuphriusem zachwycał się Magravius nakłaniany przez niewolnika Mauritiusa do zdobycia Anity, w sposób oczywisty zresztą pod egidą samego Honuphriusa. Anita dowiedziała się o tym od swej pokojówki Fortissy, która była kiedyś lub jest nadal konkubiną Mauritiusa i urodziła mu dzieci, a zatem należało całą opowieść traktować ze sporą rezerwą. Honuphrius pierwotnie wyznał wszystko podczas tortur – owszem dobrowolnie na nie przystał, ale tak czy owak były to tortury. Związek między Fortissą a Mauritiusem natomiast był więcej niż wątpliwy, nawet komentator całej historii, ojciec Ware, wysnuwał co do niego tylko przypuszczenia…
– Możesz mi pomóc, Ramon? – krzyknął nagle Cleaver. – Uwięzłem i… i na dodatek nie czuję się najlepiej.
Poważnie zaniepokojony jezuita-biolog odłożył powieść. Cleaver nigdy wcześniej tak się nie zachowywał.
Fizyk siedział na taborecie z plecionki, wypchanym mchem przypominającym torfowiec, który wyginał się pod nim niebezpiecznie. Zdołał zdjąć do połowy kombinezon z włókna szklanego wraz z hełmem, ale mimo to twarz miał bladą i nadal pokrytą potem. Serdelkowate palce nieporadnie szarpały zablokowany zamek błyskawiczny.
– Paul! Czemu nie powiedziałeś od razu, że jesteś chory? No, zdejmijmy to. Przestań, tylko pogarszasz sprawę. Co się stało?
– Nie wiem dokładnie – odpowiedział Cleaver, oddychając ciężko, ale dając spokój zamkowi. Ruiz-Sanchez ukląkł obok i zaczął starannie dopasowywać suwak do ząbków. – Krążyłem po dżungli, poszukując nowych złóż pegmatytu. Przyszło mi do głowy, że gdyby założyć tu instalację pilotażową do wytwarzania trytu, to wówczas jej zdolność produkcyjna powinna być wręcz fantastyczna.
– Boże broń – mruknął Ruiz-Sanchez.
– Co? Tak czy inaczej, niczego nie znalazłem. Spotkałem tylko parę jaszczurów, trochę koników polnych, jak zwykle. Potem podszedłem do rośliny przypominającej ananasa. Jeden z kolców przebił się przez materiał i drasnął mnie. Nie wyglądało poważnie, ale…
– Nie od parady nosimy te kombinezony. Przyjrzyjmy się temu. Dalej, podnieś stopę, to zdejmę ci buty. Gdzie cię ukłuło… Och, brzydko wygląda, ale damy temu radę. A co dokładnie czujesz poza tym?
– Jakiś cierpki smak w ustach – pożalił się Cleaver.
– Otwórz – rozkazał jezuita.
Całe narzekanie Cleavera było tylko kiepskim przedstawieniem nieoddającym jego stanu. Już lekkie rozchylenie ust ukazało brzydkie i bez wątpienia bolesne wrzody na śluzówkach, wrzody o brzegach zaznaczonych tak ostro, jakby zostały wycięte jakimś dziwnym narzędziem chirurgicznym.
Ruiz-Sanchez poniechał komentarzy i przywołał na twarz wyraz chłodnej obojętności. Jeśli fizyk pragnął minimalizować dolegliwości, to Ruiz-Sanchez nie miał nic przeciwko temu. Obca planeta to nie jest dobre miejsce, żeby pozbawiać kogokolwiek jego wewnętrznych mechanizmów obronnych.
– Chodź do laboratorium – powiedział. – Wywiązał się stan zapalny.
Cleaver wstał niepewnie i podążył za jezuitą. Ruiz-Sanchez pobrał kilka rozmazów ze śluzówek, umieścił je na szkiełkach mikroskopowych i poddał testowi Grama. Czekając na ewentualne zabarwienie się próbek, nastawił lusterko mikroskopu na przepływającą za oknem wspaniałą białą chmurę. Gdy odezwał się brzęczyk timera, przepłukał i osuszył nad palnikiem pierwszą próbkę. Wsunął ją pod okular.
Tak jak się poniekąd obawiał, ujrzał gromadkę pałeczek i krętków, które mogły wskazywać na zwykłą ziemską anginę Vincenta, czyli zapalenie gardła, nadające się spokojnie do wyleczenia w ciągu jednej nocy za pomocą pastylki spektrosigminy. Flora bakteryjna ust Cleavera była normalna, tylko trochę bardziej liczna, ale to wiązało się z wyeksponowaniem tkanki.
– Dam ci zastrzyk – powiedział spokojnie Ruiz-Sanchez. – Będzie dobrze, jeśli zaraz potem zapakujesz się do łóżka.
– A do diabła z tym – powiedział Cleaver. – Jeśli dobrze pójdzie, to uda mi się wykonać jedną dziewiątą tego, co bezwzględnie powinno zostać wykonane.
– Choroba zawsze przychodzi nie w porę – zgodził się Ruiz-Sanchez. – Po co jednak się martwić, że stracisz dzień czy dwa, skoro już i tak siedzisz w tym po uszy?
– Co złapałem? – spytał podejrzliwie Cleaver.
– W zasadzie nic – stwierdził niemal z żalem Ruiz-Sanchez. – To znaczy, nie jest to infekcja. Twój „ananas” był wobec ciebie nad wyraz niełaskawy. Większość roślin z tej rodziny na Lithii wyposażona jest w kolce pokryte wielocukrami, które dla nas są trujące. Ten konkretny glukozyt, na który się dzisiaj nadziałeś, wygląda mi na coś mocno spokrewnionego z oszlochem. W każdym razie symptomy się zgadzają: zupełnie jak zapalenie gardła, tyle że o wiele trudniejsze do wyleczenia.
– To znaczy jak długo? – zapytał Cleaver. Wciąż stawiał opór, ale gwałtownie tracił argumenty.
– Przynajmniej parę dni, dopóki nie wytworzysz sobie na to odporności. Zastrzyk, który ci dam, powinien złagodzić objawy i pomóc ci, aż pojawią się twoje własne antyciała. Uprzedzam cię jednak, że będzie temu towarzyszyć gorączka, w związku z czym będę musiał nafaszerować cię lekami przeciwgorączkowymi. W tym klimacie nawet niewielka gorączka może mieć fatalne skutki.
– Wiem – przyznał pokonany już Cleaver. – Im lepiej poznaję to miejsce, tym mniejszą mam chęć, gdy znów nadejdzie pora, głosować na „tak”. Dobra, dawaj ten zastrzyk i aspirynę. Powinienem się chyba cieszyć, że nie doszło do infekcji bakteryjnej, bo wtedy węże zrobiłyby ze mnie misia wypchanego antybiotykami.
– Małe szanse – stwierdził Ruiz-Sanchez. – Nie wątpię, że Lithyjczycy mają przynajmniej ze sto różnych związków, które moglibyśmy ostatecznie wykorzystać jako leki, ale – proszę, gotowe, możesz się już odprężyć – ale najpierw musimy poznać całą ich farmakologię od podstaw. Dobra, Paul, teraz walnij się w hamak. Mogę ci spokojnie obiecać, że za dziesięć minut będziesz żałował, że w ogóle się urodziłeś.
Cleaver się skrzywił. Jego spocona twarz pod strzechą brudnoblond włosów nawet w chorobie zachowywała dostojność i mimo wszystko wyrazistość rysów. Wstał i powoli opuścił rękaw.
– Trudno wątpić w to, jak ty będziesz głosował – powiedział. – Lubisz tę planetę, prawda, Ramon? Z tego, co widzę, to raj dla biologów.
– Tak, lubię ją – rzekł kapłan z uśmiechem.
Odprowadził Cleavera do małego pokoiku, który służył im obu za sypialnię. Pomieszczenie przypominało wnętrze dzbana. Gdyby nie okno, złudzenie byłoby absolutne; ściany zakrzywiały się i płynnie przechodziły w podłogę, a wszystko wykonano z jakiegoś spieku ceramicznego, który nigdy nie przemakał ani nie okrywał się rosą, chociaż z drugiej strony nie wydawał się nigdy zupełnie suchy. Hamaki zwisały na hakach wystających ze ściany i stanowiących z nią jedność, jakby wypieczono je wraz z całą budowlą.
– Jaka szkoda, że moja szanowna koleżanka, doktor Meid, nie może tego zobaczyć. Byłaby jeszcze bardziej zachwycona niż ja.
– Nie uznaję kobiet na gruncie nauki – stwierdził z irytacją Cleaver. – Te ich emocje przeplatane wszelkimi możliwymi hipotezami. A swoją drogą co to za nazwisko, Meid?
– Japońskie. Na imię ma Liu. Jej rodzina przyjęła zachodni zwyczaj podawania nazwiska na końcu.
– Aha – rzucił Cleaver, tracąc zainteresowanie tym tematem. – Rozmawialiśmy o Lithii.
– Cóż, nie zapominaj, że Lithia jest moją pierwszą planetą poza Układem Słonecznym – rzekł Ruiz-Sanchez. – Sądzę, że w takiej sytuacji każdy nowy zamieszkany świat potraktowałbym podobnie. Ta nieskończona różnorodność form życia i to, jak każda z nich pasuje do otoczenia i do innych… To naprawdę zadziwiające i wspaniałe zarazem.
– I samo w sobie to ci nie starcza? Czemu musisz do tego mieszać dodatkowo Boga? To nie ma sensu.
– Wręcz przeciwnie, to nadaje wszystkiemu inne znaczenie. Wiara i nauka nie wykluczają się nawzajem. Jeśli umieści się naukę na pierwszym miejscu i wyłączając wiarę, odrzuci wszystko, co nie może zostać udowodnione, wówczas ma się do czynienia ze zbiorem pustych gestów. Dla mnie biologia jest aktem religijnym, bo wiem, że wszystkie stworzenia są istotami bożymi i każda nowa planeta wraz z wszelkimi przejawami życia jest manifestacją potęgi Boga.
– Pełen jesteś oddania i poświęcenia – powiedział Cleaver. – W porządku, ja też. Tyle że ja zwykłem mówić, że czynię wszystko dla większej chwały człowieka.
Rozparł się wygodnie w hamaku. Odczekawszy chwilę, Ruiz-Sanchez pozwolił sobie wsunąć do hamaka również jego stopę. Cleaver nie zareagował. Zastrzyk zaczynał działać.
– Dokładnie tak – powiedział Ruiz-Sanchez. – Ale to tylko połowa prawdy. Druga część brzmi „…i dla większej chwały Boga”.
– Oszczędź mi traktatów, ojcze – poprosił Cleaver. – Nie to chciałem powiedzieć. Przepraszam… Dla fizyka to miejsce jest piekłem… Może lepiej połknę już tę aspirynę. Zimno mi.
– Oczywiście, Paul.
Ruiz-Sanchez wrócił szybko do laboratorium i w jednym ze wspaniałych lithyjskich moździerzy sporządził pastę salicylowo-barbiturową i uformował z niej kilkanaście tabletek. (W wilgotnej atmosferze Lithii nie dało się długo składować takich tabletek, bo były zbyt higroskopijne). Na każdej chętnie wytłoczyłby napis „Bayer” – jeśli dla Cleavera aspiryna była lekarstwem na wszystko, to niech sobie myśli, że bierze właśnie aspirynę – ale oczywiście nie miał sztancy. Zaniósł choremu dwie tabletki razem z kubkiem i karafką wody przepuszczonej przez filtr Berkefelda.
Wielki mężczyzna już spał; Ruiz-Sanchez obudził go, nie miał wyboru. Lepiej było zrobić to teraz i przyspieszyć tym samym jego wyzdrowienie, niż pozwolić spać dłużej, wyświadczając niedźwiedzią przysługę. Zresztą Cleaver ledwie zauważył, że cokolwiek zażył, i niebawem znów zasnął głęboko.
Uczyniwszy to wszystko, Ruiz-Sanchez powrócił do salonu, usiadł i zabrał się do przeglądu kombinezonu fizyka. Spowodowane przez kolec rozdarcie było łatwe do znalezienia i nie powinno nastręczyć kłopotów przy naprawie. O wiele trudniej byłoby zmienić nastawienie Cleavera, a szczególnie jego wyobrażenie o bezpieczeństwie Ziemianina na Lithii. Cleaver zwykł zachowywać się tak, jakby nic nie mogło mu tu nigdy zagrozić i gotów był niemal nadziać się na wszelkie kolce, wierząc, iż ujdzie mu to bezkarnie. Ruiz-Sanchez zastanawiał się, czy i pozostali członkowie Lithyjskiej Komisji Inspekcyjnej podzielają to stanowisko.
Roślinę, od której tak ucierpiał, Cleaver nazwał „ananasem”. Każdy biolog mógłby mu powiedzieć, że nawet rodzimy ziemski ananas jest płodną i niebezpieczną rośliną, która niezwykłym zgoła i nadzwyczaj szczęśliwym zbiegiem okoliczności nadaje się do jedzenia. Ruiz-Sanchez sam przekonał się o tym na Hawajach. Tropikalnej puszczy nie dało się przebyć, jeśli nie włożyło się ciężkich butów i grubych spodni. Podobnie było na plantacji Dole, gdzie nieustępliwe, gęsto rosnące ananasy mogły rozorać niechronioną niczym skórę.
Jezuita odwrócił kombinezon. Uszkodzony przez Cleavera zamek błyskawiczny zrobiony był z plastiku, w który wtopiono molekuły rodników różnych ziemskich związków przeciwgrzybicznych, przede wszystkim protoplazmatycznej i trującej tiolutyny. Tutejsze grzyby, owszem, nie były w stanie przekroczyć tej bariery, ale samo tworzywo pod wpływem lithyjskiej wilgoci i wysokiej temperatury ulegało polimeryzacji i zwykle trudno było przewidzieć, kiedy to nastąpi. I to właśnie zdarzyło się w kombinezonie Cleavera. Jeden z ząbków zamka zmienił się w coś przypominającego ziarno prażonej kukurydzy.
Gdy Ruiz-Sanchez pracował, w pomieszczeniu robiło się coraz ciemniej. W końcu rozległo się głuche syknięcie i w niszach w ścianach łagodnie zapłonęły żółte płomyki. Był to gaz, którego Lithia miała praktycznie niewyczerpane, bo nieustannie odnawiane zapasy. Lampy działały na zasadzie wymuszonej adsorpcji i zapalały się same, gdy tylko gaz pojawiał się w instalacji. Jaśniejszy blask można było uzyskać dzięki nałożeniu wapieniowej koszulki umocowanej na zębatce z żaroodpornego szkła; kapłan wolał jednak światło żółte, które preferowali też sami Lithyjczycy, i używał koszulki tylko w laboratorium.
Oczywiście do pewnych celów Ziemianie potrzebowali również elektryczności i musieli ją wytwarzać za pomocą własnych generatorów. Na Lithii elektrostatyka była o wiele bardziej zaawansowana niż na Ziemi, ale elektrodynamika była tutaj w powijakach. Zjawisko magnetyzmu odkryto dopiero na kilka lat przed przybyciem Komisji, bo na planecie nie występowały naturalne magnesy. Po raz pierwszy Lithyjczycy zaobserwowali to zjawisko nie na żelazie, którego mieli niewiele, ale na płynnym tlenie – substancji wybitnie nienadającej się na rdzeń magnesu!
Rezultaty tego odkrycia były osobliwe z punktu widzenia Ziemian. Lithyjczycy, dwunastostopowe jaszczury, zbudowali kilka wielkich elektrostatycznych generatorów i całe dziesiątki małych, ale nie mieli niczego, co można by uznać za telefon. Wiedzieli wiele o praktycznym znaczeniu elektrolizy, lecz położenie drutu, który przewodziłby prąd na sporą odległość – powiedzmy, milę – uważane było za triumf techniki. Nie mieli niczego, co człowiek uznałby za silnik elektryczny, a jednak dokonywali lotów transkontynentalnych na odrzutowcach napędzanych statyczną elektrycznością. Cleaver twierdził, że rozumie, na czym polega ta sztuka, Ruiz-Sanchez jednak nie pojmował niczego (a po opowieści Cleavera o elektronowo-jonowej plazmie podgrzewanej falami radiowymi na zasadzie indukcji był już zupełnie zdezorientowany).
Mieli wspaniale, cudownie wręcz działającą sieć radiową, zapewniającą między innymi obejmujący całą planetę „żywy” system nawigacyjny, skoncentrowany (i to był zapewne najlepszy przykład lithyjskiego talentu do paradoksów) wokół drzewa. Nigdy jednak nie zbudowali standaryzowanej komory próżniowej, a ich wizja atomu pozostała na poziomie spekulacji podobnych do teorii Demokryta!
Wszystkie te paradoksy dawały się oczywiście wyjaśnić niedostatkiem różnych surowców. Jak każda wielka obracająca się masa, Lithia posiadała własne pole magnetyczne, ale wobec niemal zupełnego braku żelaza było ono nadzwyczaj trudno wykrywalne. Zjawisko radioaktywności, niemożliwe do zaobserwowania na powierzchni, nieznane było do czasu przybycia Ziemian i to tłumaczyło tak małe zaawansowanie teorii atomowej. Podobnie jak Grecy, Lithyjczycy odkryli, iż dzięki pocieraniu jedwabiu i szkła wytwarza się jakiś rodzaj energii, a dzięki pocieraniu jedwabiu i bursztynu jeszcze inny jej rodzaj; doszli w ten sposób do generatorów van de Graaffa, elektrochemii i owych odrzutowców. Nie posiadając metali, nie byli jednak w stanie wytworzyć prawdziwych wysokoenergetycznych baterii, więc zaczęli jedynie prowadzić nieśmiałe badania nad elektrycznością.
W dziedzinach, do których mieli swobodny dostęp, odnieśli znaczące postępy. Pomimo nieustannego zachmurzenia i lokalnych mżawek rozwinęli wspaniałą astronomię opisową, dzięki istnieniu małego księżyca, który dość wcześnie przyciągnął ich uwagę. To z kolei stało się bodźcem do postępów w optyce, w związku z czym byli obecnie mistrzami w obróbce szkła. Ich chemia opierała się w pełni na zasobach mórz i lądów. Pierwsze dostarczały agaru, jodyny, soli, metali rzadkich i rozmaitego pożywienia. Drugie – żywic, gumy, drewna o wszelkich stopniach twardości, olei jadalnych i przemysłowych, masła roślinnego, lin i innych włókien, owoców i orzechów, taniny, farb, leków, korka, papieru. W rzeczy samej nie polowali jedynie na zwierzęta leśne i trudno było powiedzieć dlaczego. Jezuita skłonny był z początku przypuszczać, że dzieje się tak z przyczyn religijnych – jednakże Lithyjczycy nie mieli religii i bez żadnych skrupułów spożywali wiele stworzeń żyjących w oceanach.
Ruiz-Sanchez opuścił kombinezon na kolana i westchnął, chociaż zniekształcony ząbek zamka nie został jeszcze doprowadzony do pierwotnego kształtu. Za oknem Lithia rozpoczynała swój wieczorny koncert. Przesycona wilgocią ciemność rozbrzmiewała osobliwym, w jakiś niejasny sposób dodającym chęci życia i niemilknącym ani na chwilę brzęczeniem obejmującym niemal całe spektrum wychwytywane przez ludzkie ucho. Były to miriady owadów. Wiele z nich wykonywało drżącą, zagmatwaną pieśń, zupełnie jak ziemskie ptaki, na dodatek do typowo owadziego cykania, skrobanie i cmokania. W pewnym sensie było to fortunne, bo na Lithii w ogóle nie żyły ptaki.
Czy takie właśnie dźwięki rozbrzmiewały w raju, zanim wkradło się do niego zło? Ruiz-Sanchez często zastanawiał się nad tym. W końcu jego ojczyste Peru nie znało takich pieśni…|
Zasadniczym powodem jego pobytu na tej planecie było coś o wiele istotniejszego od taksonomicznych labiryntów biologii, które niemal beznadziejnie zagmatwały się na Ziemi, zanim jeszcze loty kosmiczne dodały nowe poziomy wiedzy o każdej planecie i nowe wymiary wiedzy o każdej gwieździe. On przybył tu w związku z wyrzutami sumienia. Dość ciekawe dlań było to, iż Lithyjczycy są dwunożnymi istotami inteligentnymi, rozwiniętymi w drodze ewolucji z gadów, posiadającymi torby typowe dla torbaczy i system krążenia pteropsidów. Przede wszystkim jednak interesował się tym, czy mają wyrzuty sumienia.
Rzucił okiem na kalendarz z fotografiami „artystycznymi”, który Cleaver na samym początku wyciągnął z walizki. Dziewczyna na zdjęciu mimo woli wyglądała bardzo skromnie pod wielkimi plamami pomarańczowej pleśni na ścianie. Był 19 kwietnia 2049 roku. Prawie Wielkanoc – święto jak żadne inne przypominające o życiu duchowym i przemijalności ciała. Dla Ruiza-Sancheza najważniejszy był jednak rok, gdyż rok 2050 ogłoszony został Rokiem Świętym.
Kościół powrócił do dawnego zwyczaju, po raz pierwszy wprowadzonego oficjalnie w 1300 roku przez Bonifacego VIII, ogłaszania wielkiego odpustu tylko dwa razy na stulecie. Jeśli Ruizowi-Sanchezowi nie uda się dotrzeć w przyszłym roku do Rzymu, Drzwi Święte nie otworzą się już po raz drugi za jego życia.
Szybciej, szybciej! – szeptał mu w głowie jakiś osobisty demon. A może był to głos sumienia? Czyżby grzechy jego były już tak liczne i tak ciężkie, że konieczne stało się odbycie pielgrzymki, choćby nawet sam o tym nie wiedział? A może była to tylko pomniejsza pokusa, grzech pychy?
Tak czy owak, w tej pracy pośpiech nie był wskazany. On i wszyscy przebywający obecnie na Lithii ludzie mieli zdecydować, czy ta planeta może zostać wykorzystana jako port tranzytowy bez ryzyka zagrożenia życia i zdrowia tak ludzi, jak i Lithyjczyków. Pozostali trzej członkowie Komisji, podobnie jak Ruiz-Sanchez, byli przede wszystkim naukowcami; on wiedział jednak, że jego ostateczny werdykt zależeć będzie nie tyle od taksonomii, ile od sumienia.
A sumienia, tak jak aktu stworzenia, nie można poganiać. Nie można nawet wyznaczać mu terminów.
Z zaciętą twarzą wpatrywał się w niezreperowany wciąż kombinezon, aż usłyszał jęk Cleavera. Wtedy wstał i wyszedł, zostawiając pokój posykującym z cicha płomieniom.

 
Wesprzyj nas