“Szalej” jest nie tylko opowieścią o jednej bohaterce – to biografia wszystkich kobiet boleśnie doświadczonych przez los, mierzących się z surową krytyką otoczenia i zmagających się z poczuciem niedowartościowania.


SzalejPoniekąd będzie żyć. Poniekąd nigdy nie weźmie życia we własne ręce.

Zofia przychodzi na świat w surowej rzeczywistości pod koniec lat 70. w jednej z kaszubskich wsi. Wychowywana w obliczu licznych zakazów i wyrzeczeń, będzie żyć tak, jak oczekują od niej inni.

Chłodne relacje, nieufność wobec otoczenia i nakładane przez samą siebie ograniczenia sprawią, że rzadko kiedy czuje się w pełni szczęśliwa.

“Szalej” jest nie tylko opowieścią o jednej bohaterce – to biografia wszystkich kobiet boleśnie doświadczonych przez los, mierzących się z surową krytyką otoczenia i zmagających się z poczuciem niedowartościowania.

A jeśli postępowanie zgodnie z własnymi przekonaniami i dopuszczenie do głosu głęboko skrywanych pragnień wcale nie jest niemożliwe?

Czy cztery dekady wystarczą, by nabrać odwagi do życia?

Monika Drzazgowska urodziła się w Człuchowie na Pomorzu. Absolwentka polonistyki i dziennikarstwa. Szalej to jej debiut prozatorski. Fragment powieści ukazał się w 2018 roku w niemieckim piśmie literackim „Sinn und Form” w tłumaczeniu Bernharda Hartmanna.

Monika Drzazgowska
Szalej
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 lutego 2021
 
 

Szalej

PONIEKĄD

Poniekąd zaistnieje.
Poniekąd nie.

 
– Dobrze ci w tej ciemnej zieleni – usłyszy od matki, gdy kupi nowy sweter.
Dostanie kształt, na którym ułoży się tkanina. Kształt kobiety.
Dostanie to, co przynależy kobiecie. Odpowiednie organy, łatwo dostrzegalną miękkość ruchów, wyższy i dźwięczniejszy ton głosu. Nie wykorzysta tego, bo nikt nie nauczy jej sięgać po marzenia kobiecymi sztuczkami – nie nachalnie, ale delikatnym ruchem biodra, sugestią, zręcznie wygraną ciszą w słuchawce telefonicznej.

 
Poniekąd się odważy.
Poniekąd schowa się w głębokim cieniu.
Na konkurs plastyczny pod tytułem Ja, drzewo pośle rysunek brzozy o pniu dość spróchniałym, by wiosną z zagrzebanych w nim kokonów wydostały się owady. Dojrzałe osobniki kruszczycy złotawki przedstawi kroplami zielonej i złotej farby strzepniętej palcami z pędzla na karton. Przy krawędzi brystolu namaluje samice grzejące w blasku słońca metalicznie połyskujące pokrywy; w tle pozostałe zielonkawe drobiny rozfruną się w poszukiwaniu kwiatowego nektaru. Praca nie zdobędzie żadnej nagrody, a ona po latach, oglądając obrazek, zrozumie, że źle rozłożyła akcenty – nie drzewo miało być w centrum, w centrum powinny być złote krople owadów, rodzących się z próchna i zachwycających pancerzami wykutymi słonecznym blaskiem. Tylko wprawne oko, nawykłe do szukania osobliwości, jest zdolne odnaleźć owada w leśnych ostępach. To wyjątkowy okaz, jakim i ona chciałaby być.
Zanim pojawi się na świecie, żyć będą jej babka i prababka. Tej ostatniej nigdy nie pozna, ale przypuszczalnie poza skinięciem głowy i wymaganym pocałunkiem w dłoń i tak z tej znajomości niewiele by wynikło. Zgodnie z życzeniem prababki dzieci żyły w odosobnieniu, w miejscu, które opuszczały przy wielkich rodzinnych okazjach, starannie wymyte, uczesane, z pacierzem na ustach.
Babka z kolei w powojennym zamieszaniu trafi na wieś zabitą dechami, da się zapłodnić pierwszemu lepszemu, który wyjdzie z lasu, z oczami czarnymi od gęstwiny, grzechu i brudu, z pustym żołądkiem i nieugaszonym pragnieniem kobiety. Dziadek przywita przyszłą żonę słodką gruszką, rozkrojoną kozikiem i ułożoną na dużym, srebrnym talerzu, a potem poprosi, by wybrała sobie któryś z opuszczonych domów. Babce spodoba się ta rozrzutność po latach głodu i biedy. W dziękczynieniu za łaski głosić będzie – ku radości kolejnych proboszczów – pochwałę jedności rodziny oraz wierności mężowi i pozorując pomniejszanie własnych potrzeb, zdecydowanie wyjdzie na swoje.
Babka odchowa dzieci. Jedna z córek, gdy dorośnie, wymknie się przez sad sąsiada w stronę drogi, przetnie ją i znajdzie zagajnik pełen poziomek. Potrząśnie mokrymi włosami – umyła je przed chwilą – i wysuszy w gorącym powiewie znad dojrzewającej pszenicy. Przy przekrzywionym znaku przystanku autobusowego spotka się spojrzeniem z młodym technikiem maszyn rolniczych. Wymienią pozdrowienia, on zauważy pysznie rozwiane włosy, mocne udo i kretonową sukienkę w kwiaty. Ona dostrzeże jasne oczy, porządne buty i teczkę – dowód, że mężczyzna nie brudzi rąk. Technik zapyta dziewczynę, czy zajdzie w piątek na potańcówkę. Ona stawi się podniecona i pełna nadziei, że dla niej nie tylko „knajpa, kościół, widok z mostu”, że coś więcej. W piątek wieczorem za remizą poczną pierwsze dziecko, córkę. Młody ojciec przez resztę życia nie otrząśnie się z zaskoczenia swoim złotym strzałem i na wszelki wypadek wycofa się na bezpieczne pozycje, niby zakneblowany szokiem. Młoda matka spędzi życie w przekonaniu, że niespełnioną seksualność da się przekuć na trud pracy nad dziećmi, by weszły w dorosłość z przeświadczeniem, że naturalność w sferze intymnej stanowi zagrożenie. Zastosuje wobec potomstwa dostępne środki zapobiegawcze: zakazy, zniechęcanie, zastraszanie, zajęcia pozalekcyjne i obrabianie działki po godzinach.

 
Poniekąd się urodzi.
Poniekąd nie.
Urodzi się ciałem, podczas porodu pośladkowego niemal rozerwie matkę na pół. Rozkrzyczy się na cały szpital i ujmie pielęgniarki ciemnym lokiem na czole. Otworzy oko na pykającą jarzeniówkę pod sufitem, dostanie odpowiednie szczepionki i przyssie się do piersi. Gdy zaprocentują lata wiejskiego chowu, spojrzy łaskawiej na swoje ciało; wcześniej zmitręży sporo czasu na zżymanie się na niedostatecznie zgrabną figurę oraz sztywne włosy. Miejskie dziewczyny, od pierwszych lat życia przestraszone przemijaniem i przeglądające się w sobie nawzajem, w końcu zaczną marszczyć się i zbierać w palce fałdy wiotczejącej skóry. Ona przeglądać się będzie w kałużach i pękniętych szybach drewutni. Luster w domu znajdzie niewiele – jedno w łazience, drugie w orzechowej okleinie toaletki; jedno za wysoko dla dziewczynki, drugie na strychu, na który wstęp był wzbroniony. Dopiero we własnym mieszkaniu przed dużym lustrem, przeznaczonym do wyszukiwania niedoskonałości ciała, dojrzy mocne włosy i białe zęby.
Nie urodzi się nigdy dla siebie samej. Nie otworzy się na świat. Zostanie w kokonie. Nie zważając na opinie życzliwych, że zaśmierdnie w nim i zgnije, dowodzić będzie, że kokon zsycha się w szlachetną glinę, w której zależnie od potrzeb jest ciepło lub chłodno, zawsze sucho i bezpiecznie.
Nie urodzą się w niej emocje, poza strachem i wkutym na blachę wstydem. Miłości będzie niepewna i właściwie jej niechętna. Wypełni obowiązek i rozmnoży się, a rodzina da jej święty spokój. Przyjaźń pozostanie jej obca, na zawsze skojarzona z wysiłkiem, kosztami finansowymi i nudą wysłuchiwania problemów oczywistych i nierozwiązywalnych. Lubię – nie lubię uzależnione zostanie od okoliczności, poprzedzone namysłem oraz rachunkiem zysków i strat.
Jedyne, co się urodzi i niemal nie dozna krzywdy, to ego. Rozpieszczone i zarazem tłamszone przez rodziców, osiągnie spore rozmiary. Choć nieco stępione przez domową tresurę i w karykaturalnej postaci, utrzyma się w siodle jako jej najwierniejszy kompan. Odsunie koleżanki jako niegodne, kolegów jako tych, co pragną jednego, znajomych w pracy jako niedostatecznie ogarniętych, współpasażerów w pociągu jako nieoczytanych troglodytów, pisarzy jako dyletantów, poetów jako oszustów. Cenić będzie malarzy. Niektórych. I niektórych reżyserów. Kilku kompozytorów, trzech fotografów i ze dwadzieścia piosenek, z którymi łatwiej znieść rzeczywistość.
Nieznanym sposobem dziewczynie trafi się niewielki upominek od świata.
Do jednego oka wpadnie jej bowiem odłamek zaczarowanego lustra, w nim rzeczywistość odbije się koślawo, za to drugie wyłapie w otoczeniu urokliwe drobiny. To ona przed ślubem cioci Bożenki doradzi pannie młodej bukiet z dopiero co rozkwitłych narcyzów przystrojonych liśćmi paproci. Babka nie będzie się mogła nadziwić, jak to zgrabnie wyszło. Po tym sukcesie młoda otrzyma bezpłatny rodzinny staż na stanowisku pakowaczki prezentów i dekoratorki stołów na święta. Dobierze kuzynce płaszcz i obicie kanapy. Pojedzie po tapety z wujkiem i poleci matce farbę do włosów. Złapie kosmyk słońca na dachu drewutni, wybrzuszony róg firanki w oknie, pasmo mgły nad stawem, kroplę mleka na rancie dzbanka ze słynnego obrazu i idealnie pasujące do siebie kolorowe kwadraty na reprodukcji dzieła sztuki w szkolnym podręczniku. W mignięciu strony encyklopedii rozpozna mistrzowską kreskę Michała Anioła, grzbiet narowistego konia zachwyci ją doskonałym rysunkiem, a w gazetce ściennej swojego autorstwa tak zestawi jesienne liście, że nikt z przechodzących szkolnym korytarzem nie pozostanie obojętny.

 
Poniekąd coś się z tej wrażliwości wykluje.
Poniekąd nie, bo to będzie za mało, by talent eksplodował. Napotka zbyt wiele ograniczeń, by konieczne do tworzenia bezkompromisowość, odporność na krytykę, głód i lekceważenie dla rachunków wzięły górę nad dystansem i druzgocącymi seansami samokrytyki. Uzna ten podarek za powód, by trwać przy życiu i zbierać w pamięci refleksy morskich fal, perłowozłote załamania na taftowej spódnicy, tęczowe migotania w bajorku, żyłkowanie wody w basenie, idealną kompozycję przypadkowo zrobionej fotografii, piękny gest dzielenia się chlebem i niemalże wzruszający ruch ręki ojca mierzwiącej włosy synowi. Odpryski ideału, wyższego porządku, do którego nie zyska dostępu – za karę lub z przypadku – utrzymywać ją będą w kruchym porozumieniu z życiem i wiązać niepisaną umową ze śmiercią. Zmarnuje mnóstwo czasu w oczekiwaniu na rozszczelnienie kurtyny, by za nią dojrzeć upragnioną arkadię.
W dniu swoich trzynastych urodzin znajdzie na szafie w przedpokoju rulon z reprodukcją Damy z łasiczką, pamiątkę przywiezioną przez rodziców z wycieczki. Kredowy papier prześlizgujący się w dłoniach wzbudzi w niej radosne, niewypowiedziane pragnienie. Zejdzie ze stołka i na podłodze, obstawiając butami zwijające się rogi, rozłoży plakat na całą długość. Zawiśnie nad nim w zachwycie, z otwartymi ustami. Pochyli się, złapie za wspaniale rozrysowane palce Cecylii i zanurzy swoje w futrze zwierzęcia. Później doczyta w bibliotece szkolnej historię obrazu i długo powtarzać będzie jak zaklęcie: „tempera na desce orzechowej”. Poczuje puszystość, delikatność. I zazdrość. Odłoży rulon na miejsce i będzie chciała o nim zapomnieć.

 
Poniekąd będzie bezpieczna.
Poniekąd nie, wystawiona na nieustanne egzaminowanie – na początku z czystości włosów, uszu i paznokci. Nieskazitelności butów, ładu w tornistrze, schludności zeszytów, bieli bluzki oraz staranności złożenia chusteczki do nosa. Matka w końcu zapyta, w co wysmarkuje nos, bo chusteczka nieużywana. Nie odpowie, że zimą w dłoń, a latem w liście zrywane z przydrożnych krzaków.
Później dojdą najtrudniejsze egzaminy – z czystości myśli. Egzekwowanie modlitwy wieczornej, pytania o temat kazań niedzielnych, sprawdzanie tytułów książek spoza listy lektur, czy aby właściwe, poszukiwanie nieistniejących pamiętników, dzienników, tajnych zapisków, w których spodziewano się odnaleźć plugawość nastoletnich fantazji. Nie będzie prowadziła wyżej wymienionych ze zwykłego strachu przed zdemaskowaniem.
Będzie bezpieczna w murowanym domu, na dużym tapczanie przykrytym ciepłym kocem. Na nim położone mocno wykrochmalone białe prześcieradło. Na prześcieradle ona, na niej puchowa kołdra, obleczona równie wykrochmaloną poszewką. Głowa na poduszce, wypchanej kaczym pierzem. Zimy będą wspaniałe, nad ranem wygrzana jaskinia z pościeli zastąpi stygnący piec. Lato odurzy stęchłym gorącem przepoconych piór, ale zapewni skuteczną ochronę przed pozałóżkową rzeczywistością. Najprzyjemniej wspomni choroby wieku dziecięcego, spędzone w łóżku, w tym świnkę i odrę, bo wygląda się wtedy efektownie, co skutkuje przywilejami w postaci uwagi i lepszego jedzenia. Po latach przyśnią się jej śniadania przynoszone przez rodziców, kakao i bułka z serem, podzielona na małe kęsy, akurat do przełknięcia przez obrzęknięte gardło.
Bezpieczna w rodzinie zawsze skorej do pomocy i wymagającej wytrwałej pracy. Nieustannie coś dla kogoś trzeba będzie zrobić. Przynieść, podać, pozamiatać. Ten postawi dom, a tamta lada dzień urodzi. Tu zbiory ziemniaków, tam z kolei świniobicie. Wzywana będzie na grzyby, na jagody, na zrywanie śliwek, jabłek, pomidorów. Na mycie słoików. Wyparzanie słoików. Wypełnianie słoików. Gotowanie słoików. Studzenie słoików. Wynoszenie słoików do piwnicy. Setki nakrętek i klamerek, ugięte półki. Rozkręcony jak karuzela cykl zapasów na zimę, poczucie sytości i spełnionego obowiązku wobec ciotek i wujków. Przy takiej mocy wspólnoty tracą znaczenie idiotyczne uwagi i obrzydliwe mlaskania wujka Tadeusza, że nastolatki szybko się rozwijają, fizycznie, rozumiecie… Bo w głowie to siano! Dać spokój przyjdzie głupim żartom dziadka, który lubił pytać wnuczek, czy mają już chłopaków, i praktycznym radom babki, co robić, by nie wyjść na łatwą. Nastoletni umysł zrozumie z tego tyle, że trzeba robić tak, by na łatwą nie wyjść w ocenie innych, ale być łatwą to już można.
Zatrzaśnięta w swojej głowie, a dzięki temu bezpieczna, wiele lat przeżyje we względnej równowadze. Liczne strachy milczeć będą zadziwiająco długo. Zeskładowane w cieniu i zgrabnie ułożone kompleksy wyprodukują elegancki dystans wobec wszystkiego, wytrącając przy okazji cienką warstwę wysokoprocentowej ironii i wysokokalorycznego sarkazmu. Dziewczyna wyrośnie na dojrzałą kobietę i wtedy zorientuje się, że to broń obosieczna. Krojąc przeciwnika, tnie własne ścięgna.

 
Wesprzyj nas