„Nabór” to kolejna powieść z serii, na którą składają się książki „Zamęt” i „Odwet”. Trwa wojna wywiadów, a jej wynik wpłynie nie tylko na politykę w Polsce, lecz także na bezpieczeństwo całego świata… Czy dojdzie do zbrojnego konfliktu na wielką skalę?
Dima uzyskuje z Rosji informację, która elektryzuje Konrada Wolskiego i Sarę Korską. Dawny Wydział Q i rozwiązana Sekcja łączą siły, by rozwiązać ten problem. Do akcji wraca również Jagan.
Zaczyna się wyścig z czasem, bo sytuacja międzynarodowa pogarsza się z każdym dniem…
Szykujcie się na emocjonującą grę wywiadów, w której nic nie jest pewne ani oczywiste! Konflikt między Iranem i USA nabiera rozpędu, w związku z czym wielka wojna staje się coraz bardziej realna.
Tymczasem w Polsce władza wraca w ręce premiera Boleckiego. Prokuratura interesuje się zaś Romanem Leskim.
Sekcja – formalnie – przestaje istnieć. Jednak łączy siły z dawnym Wydziałem Q, by sprawdzić niepokojące informacje uzyskane z Rosji.
„Nabór” Severskiego nie zawiedzie fanów obu szpiegowskich serii autora.
Nabór
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 24 marca 2021
Nabór
1
Hani Orahi urodził się w isfahańskim szpitalu Al-Zahra sześć tygodni przed czasem, więc lekarze nie dawali mu dużej szansy na przeżycie. Ale Hani bardzo chciał żyć i wsparty żarliwymi modlitwami rodziców i czterech starszych braci jakimś cudem przetrzymał kryzys. Zapłacił jednak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wielkie szczęście, jakie ją spotkało, uznała za niewygórowaną cenę.
Dlatego pierwsze okulary dostał, zanim zaczął raczkować. Od tej pory okulary stały się jego znakiem rozpoznawczym. Niedawno skończył trzydzieści lat, ale wciąż wyglądał jak podrostek i tak też był traktowany przez sąsiadów. Nosił teraz mocne szkła korekcyjne w ciężkich oprawkach, które ciągle poprawiał palcem wskazującym.
Hani był najmłodszym i najbardziej ukochanym z pięciu synów niewidomego Nadira. Ojciec stracił wzrok podczas wybuchu pieca do wytopu metalu. Rodzina Orahich od zawsze mieszkała w Isfahanie i zajmowała się rzemieślniczą produkcją cynowych naczyń, które z trudem sprzedawała na okolicznych bazarach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę przejął średni syn Omar, ale interesy zaczęły iść jeszcze gorzej.
Pięć lat wcześniej dzięki solidarnemu wysiłkowi całej rodziny Hani ukończył fizykę na Uniwersytecie Teherańskim i został pierwszym Orahim z dyplomem. W tym samym roku, zaraz po zakończeniu świętego miesiąca muharram, złożył deklarację do Korpusu Męczenników służących Siłom Ghods.
Kilka dni przedtem w walce z ISIS zginął pod Aleppo jego najstarszy brat Mohamed, żołnierz Strażników Rewolucji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Republice Islamskiej i prorokowi Allaha, któremu poświęcony był pierworodny Nadira. Ojciec na pewno zrozumiałby tę decyzję – powtarzał sobie Hani – bo przecież on też walczył nad Szatt al-Arab w szeregach męczenników.
Po kilku dniach Hani otrzymał uroczysty list od generała Harumiego, z wyrazami uznania i wdzięczności za patriotyczną postawę, ale najbardziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście trzydziestym szóstym żołnierzem Mahometa, czyli Wybranym. Tylu wiernych gotowych oddać życie dla Allaha zgłosiło się przed nim do Korpusu Męczenników, a każdy był żywą bombą, którą można było zdetonować w dowolnym miejscu na świecie.
Wybrani to jedyna prawdziwa i najpotężniejsza Armia Boga, uważał Hani i był dumny ze swojej decyzji. Kiedy więc dostał wezwanie, ucieszył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spotka brata. Już od kilku miesięcy czuł, że tak się stanie, wystarczyło obserwować wiadomości. Przynależność do Wybranych była ściśle tajna i nikt w rodzinie nie wiedział o jego planach. Hani spakował więc swój plecak, kupił bilet na autobus i pojechał do Meszhedu.
W tajnym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przedmieściach przeszedł kilkudniowy kurs, który tylko pozornie miał go przygotować do realizacji zadania. Hani szybko się zorientował, że chodziło głównie o ustalenie, czy jest wystarczająco zdeterminowany. Rozmowy z oficerami i mułłami miały go utwierdzić w przekonaniu, że dokonał jedynego słusznego wyboru.
Na początku był nieco rozczarowany, bo i bez dodatkowych argumentów cieszył się ze swojej misji. Nikomu o tym nie powiedział, ale bardzo mu się podobał kryptonim, który otrzymał. „Orzeł” brzmiał dumnie, walecznie i szlachetnie, więc drobny Hani w korekcyjnych okularach poczuł przypływ wiary w siebie. Rozumiał, że nie każdy jest tak rzetelny jak on i może nie wiedzieć, na co się decyduje. Ale on wiedział: „Orła” musiał wybrać Allah.
Nie miał pojęcia, kiedy ani dokąd pojedzie, ale się nie dopytywał, chociaż go niepokoiło, czy misja aby na pewno będzie wystarczająco zaszczytna. Zależało mu, by ojciec, matka i bracia byli z niego dumni tak jak z Mohameda i mogli podziwiać jego wielki portret na którejś z kamienic Isfahanu albo rzeźbę w izbie pamięci.
Hani zameldował się we wskazanym pensjonacie Irbis na przedmieściach Bejrutu jako obywatel turecki i zgodnie z planem zaczął oczekiwać na dalsze instrukcje. Po trzech dniach przyszedł do niego jakiś mężczyzna i bez słowa wręczył mu kopertę, w której znajdował się węgierski paszport na nazwisko Sándor Kósa, bilet na samolot do Belgradu i trzy tysiące euro. Na załączonej kartce było zapisane w punktach, co ma robić dalej. Nieznajomy zabrał jego turecki paszport, telefon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kategoryczny zakaz używania telefonu komórkowego i korzystania z internetu. Płacić miał tylko gotówką o niskich nominałach.
Rozpoczął się kolejny etap w drodze do raju – pomyślał Hani i ucieszył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabierała coraz większego znaczenia.
Kontrolę paszportową na lotnisku Tesli przeszedł bez problemów. Sam był zaskoczony, że się nie denerwował, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funkcjonariuszowi straży granicznej patrzył prosto w oczy i uśmiechnął się szczerze. Na pytanie, czy ma coś niezgodnego z prawem, odpowiedział, że nic, i poczuł coś na kształt rozbawienia. Przecież on sam był bombą niezgodną z żadnym ziemskim prawem!
Z lotniska wziął taksówkę i pokazał kierowcy zapisany na kartce adres hostelu. Dojechali w ciągu trzech kwadransów. Hani nigdy nie był w Belgradzie i nie miał nawet pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje.
Wyjrzał przez okno. Ciemno, pusta jezdnia była ledwo oświetlona. Padał deszcz, a po drugiej stronie ulicy majaczył kolorowy neon. Hani znał nieco rosyjski, więc odczytał, że to restauracja. Spojrzał na zegarek: minęła osiemnasta. Dopiero teraz przypomniał sobie, że od śniadania nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wydawało mu się, że jest spokojny, nie denerwuje się, panuje nad sobą. A jednak organizmu nie oszukasz – pomyślał. Stres musiał stłumić uczucie głodu.
Postanowił zjeść coś solidnego i napić się prawdziwego piwa, teraz mógł, bo pozwalała mu na to takijja. Polecono mu wprawdzie czekać w hostelu, unikać kontaktów z miejscowymi i zachowywać się tak, by nie zwracać na siebie uwagi, ale jednak musiał coś zjeść. Włożył kurtkę, naciągnął wełnianą czapkę i wyszedł.
Restauracja nazywała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuchnęło tytoniem zmieszanym ze smrodkiem alkoholowej uryny. W kącie dwóch rozbudzonych pijaków przepijało do siebie, więc Hani usiadł pod oknem po przeciwnej stronie. Po chwili podszedł barczysty kelner w białej koszuli opiętej na włochatej piersi i odezwał się po serbsku, wydymając mięsiste usta.
– Poproszę kartę i piwo – powiedział Hani cicho po angielsku.
Kelner popatrzył podejrzliwie i mimo swojej wagi zwinnie okręcił się na pięcie. Po chwili wrócił z kartką, która odgrywała rolę karty dań, i obcesowo położył ją na stoliku. Obok postawił kufel spienionego piwa.
Menu było po serbsku i zawierało tylko siedem pozycji, więc Hani, posiłkując się swoim słabym rosyjskim, próbował coś wyczytać. Nic jednak nie zrozumiał.
W ciągu kilku minut wypił kufel piwa. Smakowało mu jak nigdy wcześniej. Nieraz pił w Iranie piwo bezalkoholowe i nawet kilka razy na studiach normalne, ale to nie było to, co dostał teraz. Kiedy więc kelner podszedł, żeby przyjąć zamówienie, Hani od razu poprosił o drugi kufel. Danie wskazał palcem na chybił trafił.
Po chwili drobny Hani poczuł, że lekko kręci mu się w głowie, ale to było przyjemne doznanie. Nagle wszystko wokół stało się pozytywne, wręcz sympatyczne, i zapragnął z kimś porozmawiać. O czymkolwiek, chciał po prostu zbliżyć się do jakiegoś człowieka.
Nawet nie zauważył, kiedy stanęło przed nim drugie piwo. Chwycił oburącz ciężki kufel i pociągnął kilka głębokich łyków. Otarł dłonią pianę z ust i zaraz potem odbiło mu się nosem. Tym razem efekt był jeszcze przyjemniejszy niż po pierwszym piwie. Hani nabrał pewności siebie i pomyślał, że o niczym nie marzy teraz bardziej niż o tym, by porozmawiać z kimś przyjaznym, opowiedzieć mu o sobie, o Iranie, Isfahanie, najpiękniejszym mieście na świecie, o ojcu i śmierci brata Mohameda. Wiedział, że nie wolno mu rozmawiać z obcymi, ale czuł się taki szczęśliwy… Nagle śmierć przestała być granicą, droga do raju stanęła otworem i chciał iść tam, gdzie czekają na niego już wszyscy Wybrani.
Kelner bez słowa postawił przed nim koszyczek ze sztućcami i talerz, na którym pływał w sosie kawałek mięsa i białe kluski. Hani uśmiechnął się do kelnera i dotknął palcem brzegu kufla. Kelner delikatnie skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał się drobnemu mężczyźnie w okularach, jakby nie był pewny, czy powinien mu podać trzecie piwo, aż w końcu się odwrócił i poszedł w stronę baru. Hani spróbował mięsa, było zimne, kluski też, ale sos był ciepły. Pewnie tak powinno być – uznał i zjadł wszystko ze smakiem.
Obudził się w swoim pokoju. Było zimno i bolała go głowa. Leżał na łóżku, w ubraniu, ale bez butów. Okulary równo złożone na stoliku nocnym, tak jak zawsze.
Przez chwilę rozważał, jak się tu dostał, o której. Nie mógł sobie przypomnieć żadnego wyraźnego obrazu poza tym, że był w restauracji naprzeciwko i pił piwo. Nic więcej nie pamiętał.
Usiadł na łóżku i zaczął się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Dochodziła ósma. Postanowił najpierw się wykąpać, dokonać ablucji, a potem pomodlić. Wprawdzie obejmowała go takijja, ale i tak czuł się zbrukany po tym, co wczoraj zrobił. Nie musiałem przecież pić piwa – pomyślał i założył okulary. Od razu obraz zrobił się wyraźny i Hani poczuł się lepiej.
Gdy ruszył w stronę łazienki, ktoś cicho zastukał do drzwi.
Po chwili do pokoju wszedł wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce i błękitnych dżinsach. Rozejrzał się i nie wyjmując rąk z kieszeni, usiadł na krześle.
– Zbieraj się… Jedziemy – rzucił w farsi ściszonym głosem.
– Chciałem się jeszcze wykąpać… – odezwał się Hani.
– Nie ma czasu – przerwał mu zdecydowanym tonem nieznajomy. – Nie musisz. – Spojrzał na stojącą na podłodze zamkniętą torbę. – Już się spakowałeś. Dobrze.
Hani posłusznie wciągnął buty.
– Nie modliłem się od…
– Nie musisz. Akurat ty… nie musisz.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Hani, zawiązując but.
– Zobaczysz – rzucił tajemniczo mężczyzna, podniósł się i wziął torbę Haniego. – Jedziemy do Zagrzebia. Mów do mnie Luka – dodał i kiedy ruszyli do wyjścia, położył mu rękę na ramieniu. Był o głowę wyższy. – Nie przypuszczałem, że jesteś taki drobny, ale… – Zatrzymał się przed drzwiami i spojrzał prosto w oczy Haniemu, który zadarł głowę i palcem docisnął okulary. – Jesteś wielki! Bardzo cię szanuję. A nawet więcej, podziwiam.
Zaczęli schodzić na dół, więc przestali rozmawiać.
Kiedy Hani regulował rachunek, Luka czekał już przed hostelem, kilkanaście metrów od wyjścia. Ujrzawszy Haniego, ruszył powoli przed siebie.
Niebieskie volvo V70 na austriackich numerach stało zaparkowane w sąsiedniej uliczce. Luka wrzucił torbę do bagażnika i usiadł za kierownicą. Po chwili dołączył do niego Hani.
– Jesteś głodny? – zapytał Luka, kiedy tylko ruszyli.
– Tak, i chce mi się pić.
– Masz wodę na tylnym siedzeniu. Zatrzymamy się na stacji benzynowej na kawę i kanapki.
– Ile czasu będziemy jechać do tego Zagrzebia?
– Około pięciu godzin, bo pojedziemy bocznymi drogami. Wjeżdżamy do Unii Europejskiej…
– Zagrzeb to nasz cel? – dopytywał się Hani.
– Nie wiem. Mam cię przewieźć przez granicę i dostarczyć na podany adres w Zagrzebiu. Nic więcej nie wiem i nie pytaj. Mniej wiesz, mniej się boisz. – Luka prowadził samochód spokojnie, z wprawą. Od razu było widać, że zna miasto. – Nic nie kupowałeś w Belgradzie? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. – Hani popił wody z butelki. – Jestem dobrze przeszkolony – dodał pewny siebie.
– Wiesz… – zaczął z wahaniem Luka. – Ja też jestem w Korpusie. – Spojrzał na Haniego i pierwszy raz się uśmiechnął, pokazując duże białe zęby.
– Osiemdziesiąt siedem dwieście trzydzieści sześć – wyrecytował Hani z dumą.
– Siedemdziesiąt dwa czterysta pięć. – Luka pokiwał głową i wyciągnął do Haniego rękę. Uścisnęli sobie dłonie, patrząc przed siebie. – Ale wciąż czekam na prawdziwy przydział, taki jak twój. Na razie tylko pomagam Wybranym. Zazdroszczę ci. – Głos Luki brzmiał bardzo przekonująco i Hani poczuł się jeszcze bardziej dowartościowany.
– Przyjdzie i twój czas, nie martw się – powiedział Hani po chwili namysłu, z lekkim poczuciem wyższości. – Wszystko w ręku Boga. Naprawdę nie wiesz, dokąd jadę? – zapytał.
– Naprawdę. Moje zadanie to dostarczyć Wybranych w odpowiednie miejsce… i wszystko.
– Wybranych? To znaczy, że nie jestem jedyny? – Hani był wyraźnie rozczarowany. – Ilu nas jest? Wiesz? Powiesz mi?
– Nic ci nie powiem – rzucił twardo Luka i wyciągnął papierosa. – Zapalisz? – zapytał, ale Hani tylko pokręcił głową. – Nic nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć, skąd jesteście… ani skąd pochodzisz. Dyscyplina, miłość ojczyzny i szczera wiara w Allaha to w Ghods nasza najpotężniejsza broń i dlatego zwyciężymy. – Przytrzymując kolanem kierownicę, wygrzebał zapalniczkę z kieszeni i przypalił sobie. – Wojna jest już blisko.
– Wiem, wiem i znam zasady. – Hani się zamyślił. – Czyli jest nas więcej w akcji. Tak przypuszczałem. Czuję dumę, że należę do Wybranych. Szkoda tylko, że nie mogłem się pożegnać z ojcem i braćmi.
Luka wyrzucił niedopałek i zamknął okno.
Wyjechali na dawną autostradę Braterstwo i Jedność przecinającą niegdyś Jugosławię wzdłuż i kiedy minęli tablicę z napisem Zagrzeb 380 km, zamilkli.
Hani wpatrywał się w szary krajobraz i czuł, że zaczyna go już mdlić z głodu. Przypomniał Luce, że obiecał śniadanie na stacji benzynowej, ale ten nic nie odrzekł, tylko siedział zamyślony, prowadząc samochód jedną ręką.
Rozmowa z Luką była dziwna i Hani po raz pierwszy, odkąd przyjechał do Meszhedu, poczuł, że czegoś nie rozumie. Jakby pojawiła się rysa na systemie wartości i zasad, którym się kierował. Wcześniej nie musiał się nad nim zastanawiać, bo wydawał mu się spójny, logiczny, wręcz idealny. Każde słowo Luki, zdanie czy myśl pasowały do siebie, otwierając naturalną drogę do dżihadu, męczeństwa i Allaha. Odnosiło się wrażenie, że jego wiara jest żarliwa, a mimo to nie brzmiał szczerze. Co więcej, nie powiedział nic, z czym Hani mógłby się nie zgodzić, i to niepokoiło go jeszcze bardziej.
Nigdy z nikim nie rozmawiałem w ten sposób o swojej misji – pomyślał – więc może czegoś nie rozumiem albo jestem zbyt przewrażliwiony. Ale przecież męczennik nie może być zazdrosny o męczeństwo.
2
Od chwili rozwiązania Sekcji Dima był w dyspozycji szefa Agencji Wywiadu. Wiedział, że dopóki będzie trwało śledztwo w sprawie Romana, jego raport o zwolnienie nie zostanie rozpatrzony.
Początkowo mieszkał w służbowym lokalu na Kazimierzowskiej, ale był pewny, że z chwilą odejścia z Agencji straci do niego prawo. Wprawdzie pełniący obowiązki szefa Agencji pułkownik Adam Wiśniewski pozwolił mu tam mieszkać jeszcze trzy miesiące, ale Dima chciał się rozliczyć możliwie najszybciej. Pragnął zakończyć służbę i raz na zawsze zamknąć ten rozdział swojego życia. Nie był zły ani nawet rozgoryczony. Tak przynajmniej wmawiał Monice. Ale ona wiedziała, że jest dokładnie na odwrót. Nielegałem pozostaje się do śmierci. Nawet solidna emerytura nie jest w stanie tego zmienić.
Rozglądał się intensywnie za mieszkaniem, do którego mógłby przewieźć swoje rzeczy, ale nic mu nie odpowiadało. W końcu sprawą zajęła się Monika i znalazła mu lokum na Powiślu, blisko swojej galerii.
Lutek i Witek pomogli w przeprowadzce. Od tej pory Dima codziennie przesiadywał w galerii i pił niesłodzoną kawę pół na pół z mlekiem. Monika szybko się zorientowała, że jego związek z Katarzyną należy do przeszłości, i nie mogła zaprzeczyć, że ją to cieszy. Z myślą o Dimie kupiła nawet duży profesjonalny włoski ekspres, który zaczął też ściągać nowych klientów.
Pewnego dnia Dima zaproponował, że chciałby wejść z nią w spółkę i solidnie doinwestować galerię MiniMidiMax.
Zrobiłby to, gdyby tylko się zgodziła. Wiedziała, że on wcale nie ma do tego serca, tylko nieudolnie stara się dać jej wsparcie w trudnych chwilach i wypełnić pustkę. Tak przynajmniej można było sądzić.
W rzeczywistości nie miał żadnych konkretnych planów na przyszłość, tym bardziej że wciąż obejmował go zakaz wyjazdu za granicę. Musiał się też opiekować Józefem, który nie zaaklimatyzował się w nowym ośrodku Złote Brzozy w Konstancinie i ciągle wszczynał awantury. Wszędzie widział szpiegów, złodziejki, NKWD i Dima nieustannie był wzywany na dywanik do dyrektora.
Męczył się coraz bardziej i z trudem ukrywał frustrację. Ale nie przed Moniką, która sama przeszła załamanie psychiczne. Wiedział, że wypadłby żałośnie. Dużo rozmawiali przy kawie. Wiedzieli, że tak naprawdę tylko oni sami mogą pomóc sobie nawzajem. To był rodzaj terapii, chociaż unikali wspomnień i nie używali słów naznaczonych piętnem przeszłości.
Któregoś dnia Dima powiedział, że całe życie człowieka składa się wyłącznie ze wspomnień, ale czasem trzeba zapomnieć. I od tej pory oboje kierowali się tą myślą, choć nigdy jej nie powtarzali. Wystarczyła im zwykła obecność i rozmowa o broni albo sztuce. Z lekkim oporem Dima dał się namówić na odwiedzenie strzelnicy. Myślał, że w ten sposób pomaga Monice wyjść z depresji, a ona – że leczy jego frustrację. W końcu spostrzegli, że chodzą tam coraz częściej i sprawia im to zwykłą przyjemność.
Kiedy premier Bolecki wrócił do władzy, prokurator Walerian Farbiarz bezceremonialnie zaproponował Dimie współpracę w dochodzeniu przeciwko pułkownikowi Romanowi Leskiemu. W zamian obiecał mu szybkie zwolnienie ze służby, godziwą emeryturę i umorzenie jego wątku w sprawie.
Dima po raz pierwszy w życiu był celem tak prymitywnego werbunku. Parsknął śmiechem, aż opluł rumianą twarz prokuratora. Nie przeprosił, bo nie czuł się winny, raczej sprowokowany. Pomyślał tylko z rozbawieniem, że w prokuraturze powinni w czasie przesłuchania podawać wodę, a nie kawę.
– To co mam powiedzieć moim przełożonym? – Farbiarz spokojnie wytarł twarz i okulary. Wyglądał jak gimnazjalista prymus. – Sam pan rozumie, że los pana Leskiego i tak jest przesądzony. Mamy już zebrane wystarczające dowody, by postawić mu zarzuty. Jeżeli zdecyduje się pan nam pomóc, być może znajdziemy jakieś nowe rozwiązanie… mniej bolesne dla niego.
– O losie pułkownika Leskiego zadecyduje chyba sąd? Pyta mnie pan oficjalnie, jako prokurator? Czy jako kto, bo nie bardzo rozumiem… – Dima zmrużył oczy.
– Skąd! To propozycja jak najbardziej nieformalna… no… poza protokołem. Kto jak kto, ale pan w swoim życiu z pewnością nieraz stawał wobec takiego wyboru, a pewnie jeszcze częściej stawiał innych. – Prokurator uśmiechnął się, nieudolnie udając ironię. – Aha! – Spojrzał do notatek. – Pan zajmuje w Atenach mieszkanie służbowe, prawda?
– Mieszkanie jest zapisane na mnie i ja je kupiłem.
– Ale to jest mieszkanie służbowe?
– Niech pan pyta na Miłobędzkiej, jeśli ma pan taką informację. Nie jestem upoważniony, by z panem na ten temat rozmawiać. Nie zostałem zwolniony z tajemnicy państwowej. Proszę się zwrócić do szefa AW.
– Ach, tak… – zamruczał pod nosem prokurator Walerian Farbiarz. – Czyli odmawia pan współpracy?
– O jakiej współpracy pan mówi? – zapytał spokojnie Dima. – Co łączy moje mieszkanie ze sprawą pułkownika Leskiego? Przyszedłem tu na wezwanie, jako świadek, i nie zauważyłem, by pan coś protokołował. Składa mi pan za to jakieś podejrzane oferty, coś insynuuje, próbuje szantażować. Albo przystąpi pan do formalnego przesłuchania, albo wychodzę.
Prokurator Farbiarz podniósł okulary na czoło i wychylił się do tyłu, z rękami założonymi na piersi. Zaczął się wpatrywać w Dimę, jakby chciał mu powiedzieć: „Wykończę cię, szmato”. Wyglądało, że dobrze przećwiczył tę pozę, wypadł jednak groteskowo i Dima znowu musiał stłumić śmiech. Zdawał sobie jednak sprawę, że sytuacja jest groźna. Prokurator nie miał pojęcia, jak się werbuje ludzi, i tym samym się zdekonspirował. Ale może o to mu chodziło – pomyślał Dima.
Pętla wokół Romana zaciskała się coraz bardziej. Widać było, że determinacja Boleckiego przybiera na sile i nie zamierza odpuścić. Prokurator po raz pierwszy oświadczył, że ma mocne materiały, by postawić zarzuty, ale Dima wiedział, że to blef. Leski był największym wrogiem Boleckiego, nocną zmorą, obsesją, która nie pozwala mu spokojnie zasnąć. I to właśnie było najgorsze, bo nieprzewidywalne.
Dlatego Farbiarz niemal wprost zaproponował Dimie wymianę mieszkania w Atenach, wartego dwieście tysięcy euro, na materiały obciążające Leskiego. To była jednak pusta pętla, bo na Romana nie było żadnych materiałów, a mieszkanie na Pindarou było formalnie własnością Dimy. Wprawdzie kupione za pieniądze CIA, ale zgodnie z prawem. Agencja w żaden sposób nie mogła go odzyskać wbrew woli Dimy. Gotów był je zwrócić w całym pakiecie odcinania ogona, ale teraz zmienił zdanie.
Popatrzył na bezczelną twarz Farbiarza i postanowił, że nie będzie mu ułatwiał zadania. Niech szef AW, pułkownik Wesołowski, transfer premiera z kontrwywiadu wojskowego, wysili się i spróbuje odzyskać mieszkanie. Roman doskonale to przewidział. Mówił, że Bolecki i Wesołowski nie ścierpią, by Dima zatrzymał sobie mieszkanie w Atenach, i za wszelką cenę spróbują coś na tym ugrać. „A to będzie dobra okazja do przejęcia inicjatywy” – zakończył.
Dima pomyślał, że powinien się skontaktować z Marią. Kiedy złożył raport o zwolnienie, zadzwoniła do niego i zaprosiła na kolację do restauracji. To było miłe spotkanie przy libańskim winie. Nie wspominali tego, co się zdarzyło w Baku, ale oboje doskonale wiedzieli, że właśnie wtedy połączyła ich przyjaźń. Na zakończenie Maria zadeklarowała, że może na nią liczyć, i wręczyła mu kartkę z nazwą komunikatora internetowego, hasłem do ściągnięcia aplikacji i kodem dostępu. „Ten jest bezpieczny – powiedziała. – Dam znać, gdy przestanie być, ale i tak wymieńcie cały sprzęt”.
Dima zrozumiał, że Maria Gerber, naczelnik WBW, jest po jego stronie. Nie mógł mieć lepszego sojusznika w AW, bo to ona nadzorowała wewnętrzne postępowanie dotyczące Sekcji i współpracę z prokuraturą.
Sytuacja dojrzała – pomyślał, patrząc na Farbiarza.
– Zrobi pan, co uzna za słuszne – odezwał się oschle prokurator. – Kiedyś być może zechce pan wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju i jak mniemam, zapewne będzie nim Grecja, więc mieszkanie w Atenach się przyda.
– Widzę, że nic pan nie pojmuje – rzucił Dima i podniósł się do wyjścia. – Rozumiem, że nie ma pan do mnie więcej pytań.
– Mam do pana wiele pytań i niech się pan spodziewa wezwania, a raczej znacznie częstszych wezwań niż dotąd. – Zamilkł na chwilę i opuścił okulary. – Chyba że…
– Żegnam pana – przerwał mu Dima, chwytając za klamkę.
– Do zobaczenia, panie Calderón – doleciało, gdy zamykał za sobą drzwi.
Dima wyszedł na plac Unii. Było szaro i mroźno. Naciągnął czapkę, postawił kołnierz i skierował się w stronę centrum handlowego, gdzie w podziemnym garażu zaparkował swojego fiata uno.
Nim uruchomił silnik, wyjął i włączył swój smartfon, który przez cały czas czekał na niego pod dywanikiem. Aktywował go i po chwili ekran ożył. Przy aplikacji Kalkulator pojawiło się czerwone kółko z cyfrą 1. Miał też nieodebraną wiadomość głosową od kontaktu Złote Brzozy. Przez chwilę wahał się, co zrobić najpierw: oddzwonić do Tamary czy wysłuchać wiadomości?