„Nabór” to kolejna powieść z serii, na którą składają się książki „Zamęt” i „Odwet”. Trwa wojna wywiadów, a jej wynik wpłynie nie tylko na politykę w Polsce, lecz także na bezpieczeństwo całego świata… Czy dojdzie do zbrojnego konfliktu na wielką skalę?


NabórDima uzyskuje z Rosji informację, która elektryzuje Konrada Wolskiego i Sarę Korską. Dawny Wydział Q i rozwiązana Sekcja łączą siły, by rozwiązać ten problem. Do akcji wraca również Jagan.

Zaczyna się wyścig z czasem, bo sytuacja międzynarodowa pogarsza się z każdym dniem…

Szykujcie się na emocjonującą grę wywiadów, w której nic nie jest pewne ani oczywiste! Konflikt między Iranem i USA nabiera rozpędu, w związku z czym wielka wojna staje się coraz bardziej realna.

Tymczasem w Polsce władza wraca w ręce premiera Boleckiego. Prokuratura interesuje się zaś Romanem Leskim.

Sekcja – formalnie – przestaje istnieć. Jednak łączy siły z dawnym Wydziałem Q, by sprawdzić niepokojące informacje uzyskane z Rosji.
„Nabór” Severskiego nie zawiedzie fanów obu szpiegowskich serii autora.

Vincent V. Severski
Nabór
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 24 marca 2021
 
 

Nabór


1
Hani Orahi uro­dził się w isfa­hań­skim szpi­talu Al-Zahra sześć tygo­dni przed cza­sem, więc leka­rze nie dawali mu dużej szansy na prze­ży­cie. Ale Hani bar­dzo chciał żyć i wsparty żar­li­wymi modli­twami rodzi­ców i czte­rech star­szych braci jakimś cudem prze­trzy­mał kry­zys. Zapła­cił jed­nak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wiel­kie szczę­ście, jakie ją spo­tkało, uznała za nie­wy­gó­ro­waną cenę.
Dla­tego pierw­sze oku­lary dostał, zanim zaczął racz­ko­wać. Od tej pory oku­lary stały się jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Nie­dawno skoń­czył trzy­dzie­ści lat, ale wciąż wyglą­dał jak pod­ro­stek i tak też był trak­to­wany przez sąsia­dów. Nosił teraz mocne szkła korek­cyjne w cięż­kich opraw­kach, które cią­gle popra­wiał pal­cem wska­zu­ją­cym.
Hani był naj­młod­szym i naj­bar­dziej uko­cha­nym z pię­ciu synów nie­wi­do­mego Nadira. Ojciec stra­cił wzrok pod­czas wybu­chu pieca do wytopu metalu. Rodzina Ora­hich od zawsze miesz­kała w Isfa­ha­nie i zaj­mo­wała się rze­mieśl­ni­czą pro­duk­cją cyno­wych naczyń, które z tru­dem sprze­da­wała na oko­licz­nych baza­rach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę prze­jął średni syn Omar, ale inte­resy zaczęły iść jesz­cze gorzej.
Pięć lat wcze­śniej dzięki soli­dar­nemu wysił­kowi całej rodziny Hani ukoń­czył fizykę na Uni­wer­sy­te­cie Tehe­rań­skim i został pierw­szym Ora­him z dyplo­mem. W tym samym roku, zaraz po zakoń­cze­niu świę­tego mie­siąca muhar­ram, zło­żył dekla­ra­cję do Kor­pusu Męczen­ni­ków słu­żą­cych Siłom Ghods.
Kilka dni przed­tem w walce z ISIS zgi­nął pod Aleppo jego naj­star­szy brat Moha­med, żoł­nierz Straż­ni­ków Rewo­lu­cji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Repu­blice Islam­skiej i pro­ro­kowi Allaha, któ­remu poświę­cony był pier­wo­rodny Nadira. Ojciec na pewno zro­zu­miałby tę decy­zję – powta­rzał sobie Hani – bo prze­cież on też wal­czył nad Szatt al-Arab w sze­re­gach męczen­ni­ków.
Po kilku dniach Hani otrzy­mał uro­czy­sty list od gene­rała Haru­miego, z wyra­zami uzna­nia i wdzięcz­no­ści za patrio­tyczną postawę, ale naj­bar­dziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiem­dzie­siąt sie­dem tysięcy dwie­ście trzy­dzie­stym szó­stym żoł­nie­rzem Maho­meta, czyli Wybra­nym. Tylu wier­nych goto­wych oddać życie dla Allaha zgło­siło się przed nim do Kor­pusu Męczen­ni­ków, a każdy był żywą bombą, którą można było zde­to­no­wać w dowol­nym miej­scu na świe­cie.
Wybrani to jedyna praw­dziwa i naj­po­tęż­niej­sza Armia Boga, uwa­żał Hani i był dumny ze swo­jej decy­zji. Kiedy więc dostał wezwa­nie, ucie­szył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spo­tka brata. Już od kilku mie­sięcy czuł, że tak się sta­nie, wystar­czyło obser­wo­wać wia­do­mo­ści. Przy­na­leż­ność do Wybra­nych była ści­śle tajna i nikt w rodzi­nie nie wie­dział o jego pla­nach. Hani spa­ko­wał więc swój ple­cak, kupił bilet na auto­bus i poje­chał do Meszhedu.
W taj­nym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przed­mie­ściach prze­szedł kil­ku­dniowy kurs, który tylko pozor­nie miał go przy­go­to­wać do reali­za­cji zada­nia. Hani szybko się zorien­to­wał, że cho­dziło głów­nie o usta­le­nie, czy jest wystar­cza­jąco zde­ter­mi­no­wany. Roz­mowy z ofi­ce­rami i muł­łami miały go utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że doko­nał jedy­nego słusz­nego wyboru.
Na początku był nieco roz­cza­ro­wany, bo i bez dodat­ko­wych argu­men­tów cie­szył się ze swo­jej misji. Nikomu o tym nie powie­dział, ale bar­dzo mu się podo­bał kryp­to­nim, który otrzy­mał. „Orzeł” brzmiał dum­nie, walecz­nie i szla­chet­nie, więc drobny Hani w korek­cyj­nych oku­la­rach poczuł przy­pływ wiary w sie­bie. Rozu­miał, że nie każdy jest tak rze­telny jak on i może nie wie­dzieć, na co się decy­duje. Ale on wie­dział: „Orła” musiał wybrać Allah.
Nie miał poję­cia, kiedy ani dokąd poje­dzie, ale się nie dopy­ty­wał, cho­ciaż go nie­po­ko­iło, czy misja aby na pewno będzie wystar­cza­jąco zaszczytna. Zale­żało mu, by ojciec, matka i bra­cia byli z niego dumni tak jak z Moha­meda i mogli podzi­wiać jego wielki por­tret na któ­rejś z kamie­nic Isfa­hanu albo rzeźbę w izbie pamięci.
Hani zamel­do­wał się we wska­za­nym pen­sjo­na­cie Irbis na przed­mie­ściach Bej­rutu jako oby­wa­tel turecki i zgod­nie z pla­nem zaczął ocze­ki­wać na dal­sze instruk­cje. Po trzech dniach przy­szedł do niego jakiś męż­czy­zna i bez słowa wrę­czył mu kopertę, w któ­rej znaj­do­wał się węgier­ski pasz­port na nazwi­sko Sándor Kósa, bilet na samo­lot do Bel­gradu i trzy tysiące euro. Na załą­czo­nej kartce było zapi­sane w punk­tach, co ma robić dalej. Nie­zna­jomy zabrał jego turecki pasz­port, tele­fon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kate­go­ryczny zakaz uży­wa­nia tele­fonu komór­ko­wego i korzy­sta­nia z inter­netu. Pła­cić miał tylko gotówką o niskich nomi­na­łach.
Roz­po­czął się kolejny etap w dro­dze do raju – pomy­ślał Hani i ucie­szył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabie­rała coraz więk­szego zna­cze­nia.
Kon­trolę pasz­por­tową na lot­ni­sku Tesli prze­szedł bez pro­ble­mów. Sam był zasko­czony, że się nie dener­wo­wał, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funk­cjo­na­riu­szowi straży gra­nicz­nej patrzył pro­sto w oczy i uśmiech­nął się szcze­rze. Na pyta­nie, czy ma coś nie­zgod­nego z pra­wem, odpo­wie­dział, że nic, i poczuł coś na kształt roz­ba­wie­nia. Prze­cież on sam był bombą nie­zgodną z żad­nym ziem­skim pra­wem!
Z lot­ni­ska wziął tak­sówkę i poka­zał kie­rowcy zapi­sany na kartce adres hostelu. Doje­chali w ciągu trzech kwa­dran­sów. Hani ni­gdy nie był w Bel­gra­dzie i nie miał nawet poję­cia, w jakiej czę­ści mia­sta się znaj­duje.
Wyj­rzał przez okno. Ciemno, pusta jezd­nia była ledwo oświe­tlona. Padał deszcz, a po dru­giej stro­nie ulicy maja­czył kolo­rowy neon. Hani znał nieco rosyj­ski, więc odczy­tał, że to restau­ra­cja. Spoj­rzał na zega­rek: minęła osiem­na­sta. Dopiero teraz przy­po­mniał sobie, że od śnia­da­nia nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wyda­wało mu się, że jest spo­kojny, nie dener­wuje się, panuje nad sobą. A jed­nak orga­ni­zmu nie oszu­kasz – pomy­ślał. Stres musiał stłu­mić uczu­cie głodu.
Posta­no­wił zjeść coś solid­nego i napić się praw­dzi­wego piwa, teraz mógł, bo pozwa­lała mu na to takijja. Pole­cono mu wpraw­dzie cze­kać w hostelu, uni­kać kon­tak­tów z miej­sco­wymi i zacho­wy­wać się tak, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi, ale jed­nak musiał coś zjeść. Wło­żył kurtkę, nacią­gnął weł­nianą czapkę i wyszedł.
Restau­ra­cja nazy­wała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuch­nęło tyto­niem zmie­sza­nym ze smrod­kiem alko­ho­lo­wej uryny. W kącie dwóch roz­bu­dzo­nych pija­ków prze­pi­jało do sie­bie, więc Hani usiadł pod oknem po prze­ciw­nej stro­nie. Po chwili pod­szedł bar­czy­sty kel­ner w bia­łej koszuli opię­tej na wło­cha­tej piersi i ode­zwał się po serb­sku, wydy­ma­jąc mię­si­ste usta.
– Popro­szę kartę i piwo – powie­dział Hani cicho po angiel­sku.
Kel­ner popa­trzył podejrz­li­wie i mimo swo­jej wagi zwin­nie okrę­cił się na pię­cie. Po chwili wró­cił z kartką, która odgry­wała rolę karty dań, i obce­sowo poło­żył ją na sto­liku. Obok posta­wił kufel spie­nio­nego piwa.
Menu było po serb­sku i zawie­rało tylko sie­dem pozy­cji, więc Hani, posił­ku­jąc się swoim sła­bym rosyj­skim, pró­bo­wał coś wyczy­tać. Nic jed­nak nie zro­zu­miał.
W ciągu kilku minut wypił kufel piwa. Sma­ko­wało mu jak ni­gdy wcze­śniej. Nie­raz pił w Ira­nie piwo bez­al­ko­ho­lowe i nawet kilka razy na stu­diach nor­malne, ale to nie było to, co dostał teraz. Kiedy więc kel­ner pod­szedł, żeby przy­jąć zamó­wie­nie, Hani od razu popro­sił o drugi kufel. Danie wska­zał pal­cem na chy­bił tra­fił.
Po chwili drobny Hani poczuł, że lekko kręci mu się w gło­wie, ale to było przy­jemne dozna­nie. Nagle wszystko wokół stało się pozy­tywne, wręcz sym­pa­tyczne, i zapra­gnął z kimś poroz­ma­wiać. O czym­kol­wiek, chciał po pro­stu zbli­żyć się do jakie­goś czło­wieka.
Nawet nie zauwa­żył, kiedy sta­nęło przed nim dru­gie piwo. Chwy­cił obu­rącz ciężki kufel i pocią­gnął kilka głę­bo­kich łyków. Otarł dło­nią pianę z ust i zaraz potem odbiło mu się nosem. Tym razem efekt był jesz­cze przy­jem­niej­szy niż po pierw­szym piwie. Hani nabrał pew­no­ści sie­bie i pomy­ślał, że o niczym nie marzy teraz bar­dziej niż o tym, by poroz­ma­wiać z kimś przy­ja­znym, opo­wie­dzieć mu o sobie, o Ira­nie, Isfa­ha­nie, naj­pięk­niej­szym mie­ście na świe­cie, o ojcu i śmierci brata Moha­meda. Wie­dział, że nie wolno mu roz­ma­wiać z obcymi, ale czuł się taki szczę­śliwy… Nagle śmierć prze­stała być gra­nicą, droga do raju sta­nęła otwo­rem i chciał iść tam, gdzie cze­kają na niego już wszy­scy Wybrani.
Kel­ner bez słowa posta­wił przed nim koszy­czek ze sztuć­cami i talerz, na któ­rym pły­wał w sosie kawa­łek mięsa i białe klu­ski. Hani uśmiech­nął się do kel­nera i dotknął pal­cem brzegu kufla. Kel­ner deli­kat­nie ski­nął głową, ale nic nie odpo­wie­dział. Przez chwilę przy­glą­dał się drob­nemu męż­czyź­nie w oku­la­rach, jakby nie był pewny, czy powi­nien mu podać trze­cie piwo, aż w końcu się odwró­cił i poszedł w stronę baru. Hani spró­bo­wał mięsa, było zimne, klu­ski też, ale sos był cie­pły. Pew­nie tak powinno być – uznał i zjadł wszystko ze sma­kiem.
Obu­dził się w swoim pokoju. Było zimno i bolała go głowa. Leżał na łóżku, w ubra­niu, ale bez butów. Oku­lary równo zło­żone na sto­liku noc­nym, tak jak zawsze.
Przez chwilę roz­wa­żał, jak się tu dostał, o któ­rej. Nie mógł sobie przy­po­mnieć żad­nego wyraź­nego obrazu poza tym, że był w restau­ra­cji naprze­ciwko i pił piwo. Nic wię­cej nie pamię­tał.
Usiadł na łóżku i zaczął się zasta­na­wiać, co powi­nien teraz zro­bić. Docho­dziła ósma. Posta­no­wił naj­pierw się wyką­pać, doko­nać ablu­cji, a potem pomo­dlić. Wpraw­dzie obej­mo­wała go takijja, ale i tak czuł się zbru­kany po tym, co wczo­raj zro­bił. Nie musia­łem prze­cież pić piwa – pomy­ślał i zało­żył oku­lary. Od razu obraz zro­bił się wyraźny i Hani poczuł się lepiej.
Gdy ruszył w stronę łazienki, ktoś cicho zastu­kał do drzwi.
Po chwili do pokoju wszedł wysoki, krótko ostrzy­żony męż­czy­zna w czar­nej skó­rza­nej kurtce i błę­kit­nych dżin­sach. Rozej­rzał się i nie wyj­mu­jąc rąk z kie­szeni, usiadł na krze­śle.
– Zbie­raj się… Jedziemy – rzu­cił w farsi ści­szo­nym gło­sem.
– Chcia­łem się jesz­cze wyką­pać… – ode­zwał się Hani.
– Nie ma czasu – prze­rwał mu zde­cy­do­wa­nym tonem nie­zna­jomy. – Nie musisz. – Spoj­rzał na sto­jącą na pod­ło­dze zamkniętą torbę. – Już się spa­ko­wa­łeś. Dobrze.
Hani posłusz­nie wcią­gnął buty.
– Nie modli­łem się od…
– Nie musisz. Aku­rat ty… nie musisz.
– Dokąd jedziemy? – zapy­tał Hani, zawią­zu­jąc but.
– Zoba­czysz – rzu­cił tajem­ni­czo męż­czy­zna, pod­niósł się i wziął torbę Haniego. – Jedziemy do Zagrze­bia. Mów do mnie Luka – dodał i kiedy ruszyli do wyj­ścia, poło­żył mu rękę na ramie­niu. Był o głowę wyż­szy. – Nie przy­pusz­cza­łem, że jesteś taki drobny, ale… – Zatrzy­mał się przed drzwiami i spoj­rzał pro­sto w oczy Haniemu, który zadarł głowę i pal­cem doci­snął oku­lary. – Jesteś wielki! Bar­dzo cię sza­nuję. A nawet wię­cej, podzi­wiam.
Zaczęli scho­dzić na dół, więc prze­stali roz­ma­wiać.
Kiedy Hani regu­lo­wał rachu­nek, Luka cze­kał już przed hoste­lem, kil­ka­na­ście metrów od wyj­ścia. Ujrzaw­szy Haniego, ruszył powoli przed sie­bie.
Nie­bie­skie volvo V70 na austriac­kich nume­rach stało zapar­ko­wane w sąsied­niej uliczce. Luka wrzu­cił torbę do bagaż­nika i usiadł za kie­row­nicą. Po chwili dołą­czył do niego Hani.
– Jesteś głodny? – zapy­tał Luka, kiedy tylko ruszyli.
– Tak, i chce mi się pić.
– Masz wodę na tyl­nym sie­dze­niu. Zatrzy­mamy się na sta­cji ben­zy­no­wej na kawę i kanapki.
– Ile czasu będziemy jechać do tego Zagrze­bia?
– Około pię­ciu godzin, bo poje­dziemy bocz­nymi dro­gami. Wjeż­dżamy do Unii Euro­pej­skiej…
– Zagrzeb to nasz cel? – dopy­ty­wał się Hani.
– Nie wiem. Mam cię prze­wieźć przez gra­nicę i dostar­czyć na podany adres w Zagrze­biu. Nic wię­cej nie wiem i nie pytaj. Mniej wiesz, mniej się boisz. – Luka pro­wa­dził samo­chód spo­koj­nie, z wprawą. Od razu było widać, że zna mia­sto. – Nic nie kupo­wa­łeś w Bel­gra­dzie? – zapy­tał.
– Oczy­wi­ście, że nie. – Hani popił wody z butelki. – Jestem dobrze prze­szko­lony – dodał pewny sie­bie.
– Wiesz… – zaczął z waha­niem Luka. – Ja też jestem w Kor­pu­sie. – Spoj­rzał na Haniego i pierw­szy raz się uśmiech­nął, poka­zu­jąc duże białe zęby.
– Osiem­dzie­siąt sie­dem dwie­ście trzy­dzie­ści sześć – wyre­cy­to­wał Hani z dumą.
– Sie­dem­dzie­siąt dwa czte­ry­sta pięć. – Luka poki­wał głową i wycią­gnął do Haniego rękę. Uści­snęli sobie dło­nie, patrząc przed sie­bie. – Ale wciąż cze­kam na praw­dziwy przy­dział, taki jak twój. Na razie tylko poma­gam Wybra­nym. Zazdrosz­czę ci. – Głos Luki brzmiał bar­dzo prze­ko­nu­jąco i Hani poczuł się jesz­cze bar­dziej dowar­to­ścio­wany.
– Przyj­dzie i twój czas, nie martw się – powie­dział Hani po chwili namy­słu, z lek­kim poczu­ciem wyż­szo­ści. – Wszystko w ręku Boga. Naprawdę nie wiesz, dokąd jadę? – zapy­tał.
– Naprawdę. Moje zada­nie to dostar­czyć Wybra­nych w odpo­wied­nie miej­sce… i wszystko.
– Wybra­nych? To zna­czy, że nie jestem jedyny? – Hani był wyraź­nie roz­cza­ro­wany. – Ilu nas jest? Wiesz? Powiesz mi?
– Nic ci nie powiem – rzu­cił twardo Luka i wycią­gnął papie­rosa. – Zapa­lisz? – zapy­tał, ale Hani tylko pokrę­cił głową. – Nic nie wiem i nawet nie chcę wie­dzieć, skąd jeste­ście… ani skąd pocho­dzisz. Dys­cy­plina, miłość ojczy­zny i szczera wiara w Allaha to w Ghods nasza naj­po­tęż­niej­sza broń i dla­tego zwy­cię­żymy. – Przy­trzy­mu­jąc kola­nem kie­row­nicę, wygrze­bał zapal­niczkę z kie­szeni i przy­pa­lił sobie. – Wojna jest już bli­sko.
– Wiem, wiem i znam zasady. – Hani się zamy­ślił. – Czyli jest nas wię­cej w akcji. Tak przy­pusz­cza­łem. Czuję dumę, że należę do Wybra­nych. Szkoda tylko, że nie mogłem się poże­gnać z ojcem i braćmi.
Luka wyrzu­cił nie­do­pa­łek i zamknął okno.
Wyje­chali na dawną auto­stradę Bra­ter­stwo i Jed­ność prze­ci­na­jącą nie­gdyś Jugo­sła­wię wzdłuż i kiedy minęli tablicę z napi­sem Zagrzeb 380 km, zamil­kli.
Hani wpa­try­wał się w szary kra­jo­braz i czuł, że zaczyna go już mdlić z głodu. Przy­po­mniał Luce, że obie­cał śnia­da­nie na sta­cji ben­zy­no­wej, ale ten nic nie odrzekł, tylko sie­dział zamy­ślony, pro­wa­dząc samo­chód jedną ręką.
Roz­mowa z Luką była dziwna i Hani po raz pierw­szy, odkąd przy­je­chał do Meszhedu, poczuł, że cze­goś nie rozu­mie. Jakby poja­wiła się rysa na sys­te­mie war­to­ści i zasad, któ­rym się kie­ro­wał. Wcze­śniej nie musiał się nad nim zasta­na­wiać, bo wyda­wał mu się spójny, logiczny, wręcz ide­alny. Każde słowo Luki, zda­nie czy myśl paso­wały do sie­bie, otwie­ra­jąc natu­ralną drogę do dżi­hadu, męczeń­stwa i Allaha. Odno­siło się wra­że­nie, że jego wiara jest żar­liwa, a mimo to nie brzmiał szcze­rze. Co wię­cej, nie powie­dział nic, z czym Hani mógłby się nie zgo­dzić, i to nie­po­ko­iło go jesz­cze bar­dziej.
Ni­gdy z nikim nie roz­ma­wia­łem w ten spo­sób o swo­jej misji – pomy­ślał – więc może cze­goś nie rozu­miem albo jestem zbyt prze­wraż­li­wiony. Ale prze­cież męczen­nik nie może być zazdro­sny o męczeń­stwo.

2
Od chwili roz­wią­za­nia Sek­cji Dima był w dys­po­zy­cji szefa Agen­cji Wywiadu. Wie­dział, że dopóki będzie trwało śledz­two w spra­wie Romana, jego raport o zwol­nie­nie nie zosta­nie roz­pa­trzony.
Począt­kowo miesz­kał w służ­bo­wym lokalu na Kazi­mie­rzow­skiej, ale był pewny, że z chwilą odej­ścia z Agen­cji straci do niego prawo. Wpraw­dzie peł­niący obo­wiązki szefa Agen­cji puł­kow­nik Adam Wiśniew­ski pozwo­lił mu tam miesz­kać jesz­cze trzy mie­siące, ale Dima chciał się roz­li­czyć moż­li­wie naj­szyb­ciej. Pra­gnął zakoń­czyć służbę i raz na zawsze zamknąć ten roz­dział swo­jego życia. Nie był zły ani nawet roz­go­ry­czony. Tak przy­naj­mniej wma­wiał Monice. Ale ona wie­działa, że jest dokład­nie na odwrót. Nie­le­ga­łem pozo­staje się do śmierci. Nawet solidna eme­ry­tura nie jest w sta­nie tego zmie­nić.
Roz­glą­dał się inten­syw­nie za miesz­ka­niem, do któ­rego mógłby prze­wieźć swoje rze­czy, ale nic mu nie odpo­wia­dało. W końcu sprawą zajęła się Monika i zna­la­zła mu lokum na Powi­ślu, bli­sko swo­jej gale­rii.
Lutek i Witek pomo­gli w prze­pro­wadzce. Od tej pory Dima codzien­nie prze­sia­dy­wał w gale­rii i pił nie­sło­dzoną kawę pół na pół z mle­kiem. Monika szybko się zorien­to­wała, że jego zwią­zek z Kata­rzyną należy do prze­szło­ści, i nie mogła zaprze­czyć, że ją to cie­szy. Z myślą o Dimie kupiła nawet duży pro­fe­sjo­nalny wło­ski eks­pres, który zaczął też ścią­gać nowych klien­tów.
Pew­nego dnia Dima zapro­po­no­wał, że chciałby wejść z nią w spółkę i solid­nie doin­we­sto­wać gale­rię Mini­Mi­di­Max.
Zro­biłby to, gdyby tylko się zgo­dziła. Wie­działa, że on wcale nie ma do tego serca, tylko nie­udol­nie stara się dać jej wspar­cie w trud­nych chwi­lach i wypeł­nić pustkę. Tak przy­naj­mniej można było sądzić.
W rze­czy­wi­sto­ści nie miał żad­nych kon­kret­nych pla­nów na przy­szłość, tym bar­dziej że wciąż obej­mo­wał go zakaz wyjazdu za gra­nicę. Musiał się też opie­ko­wać Józe­fem, który nie zaakli­ma­ty­zo­wał się w nowym ośrodku Złote Brzozy w Kon­stan­ci­nie i cią­gle wsz­czy­nał awan­tury. Wszę­dzie widział szpie­gów, zło­dziejki, NKWD i Dima nie­ustan­nie był wzy­wany na dywa­nik do dyrek­tora.
Męczył się coraz bar­dziej i z tru­dem ukry­wał fru­stra­cję. Ale nie przed Moniką, która sama prze­szła zała­ma­nie psy­chiczne. Wie­dział, że wypadłby żało­śnie. Dużo roz­ma­wiali przy kawie. Wie­dzieli, że tak naprawdę tylko oni sami mogą pomóc sobie nawza­jem. To był rodzaj tera­pii, cho­ciaż uni­kali wspo­mnień i nie uży­wali słów nazna­czo­nych pięt­nem prze­szło­ści.
Któ­re­goś dnia Dima powie­dział, że całe życie czło­wieka składa się wyłącz­nie ze wspo­mnień, ale cza­sem trzeba zapo­mnieć. I od tej pory oboje kie­ro­wali się tą myślą, choć ni­gdy jej nie powta­rzali. Wystar­czyła im zwy­kła obec­ność i roz­mowa o broni albo sztuce. Z lek­kim opo­rem Dima dał się namó­wić na odwie­dze­nie strzel­nicy. Myślał, że w ten spo­sób pomaga Monice wyjść z depre­sji, a ona – że leczy jego fru­stra­cję. W końcu spo­strze­gli, że cho­dzą tam coraz czę­ściej i spra­wia im to zwy­kłą przy­jem­ność.
Kiedy pre­mier Bolecki wró­cił do wła­dzy, pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz bez­ce­re­mo­nial­nie zapro­po­no­wał Dimie współ­pracę w docho­dze­niu prze­ciwko puł­kow­ni­kowi Roma­nowi Leskiemu. W zamian obie­cał mu szyb­kie zwol­nie­nie ze służby, godziwą eme­ry­turę i umo­rze­nie jego wątku w spra­wie.
Dima po raz pierw­szy w życiu był celem tak pry­mi­tyw­nego wer­bunku. Par­sk­nął śmie­chem, aż opluł rumianą twarz pro­ku­ra­tora. Nie prze­pro­sił, bo nie czuł się winny, raczej spro­wo­ko­wany. Pomy­ślał tylko z roz­ba­wie­niem, że w pro­ku­ra­tu­rze powinni w cza­sie prze­słu­cha­nia poda­wać wodę, a nie kawę.
– To co mam powie­dzieć moim prze­ło­żo­nym? – Far­biarz spo­koj­nie wytarł twarz i oku­lary. Wyglą­dał jak gim­na­zja­li­sta pry­mus. – Sam pan rozu­mie, że los pana Leskiego i tak jest prze­są­dzony. Mamy już zebrane wystar­cza­jące dowody, by posta­wić mu zarzuty. Jeżeli zde­cy­duje się pan nam pomóc, być może znaj­dziemy jakieś nowe roz­wią­za­nie… mniej bole­sne dla niego.
– O losie puł­kow­nika Leskiego zade­cy­duje chyba sąd? Pyta mnie pan ofi­cjal­nie, jako pro­ku­ra­tor? Czy jako kto, bo nie bar­dzo rozu­miem… – Dima zmru­żył oczy.
– Skąd! To pro­po­zy­cja jak naj­bar­dziej nie­for­malna… no… poza pro­to­ko­łem. Kto jak kto, ale pan w swoim życiu z pew­no­ścią nie­raz sta­wał wobec takiego wyboru, a pew­nie jesz­cze czę­ściej sta­wiał innych. – Pro­ku­ra­tor uśmiech­nął się, nie­udol­nie uda­jąc iro­nię. – Aha! – Spoj­rzał do nota­tek. – Pan zaj­muje w Ate­nach miesz­ka­nie służ­bowe, prawda?
– Miesz­ka­nie jest zapi­sane na mnie i ja je kupi­łem.
– Ale to jest miesz­ka­nie służ­bowe?
– Niech pan pyta na Miło­będz­kiej, jeśli ma pan taką infor­ma­cję. Nie jestem upo­waż­niony, by z panem na ten temat roz­ma­wiać. Nie zosta­łem zwol­niony z tajem­nicy pań­stwo­wej. Pro­szę się zwró­cić do szefa AW.
– Ach, tak… – zamru­czał pod nosem pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz. – Czyli odma­wia pan współ­pracy?
– O jakiej współ­pracy pan mówi? – zapy­tał spo­koj­nie Dima. – Co łączy moje miesz­ka­nie ze sprawą puł­kow­nika Leskiego? Przy­sze­dłem tu na wezwa­nie, jako świa­dek, i nie zauwa­ży­łem, by pan coś pro­to­ko­ło­wał. Składa mi pan za to jakieś podej­rzane oferty, coś insy­nu­uje, pró­buje szan­ta­żo­wać. Albo przy­stąpi pan do for­mal­nego prze­słu­cha­nia, albo wycho­dzę.
Pro­ku­ra­tor Far­biarz pod­niósł oku­lary na czoło i wychy­lił się do tyłu, z rękami zało­żo­nymi na piersi. Zaczął się wpa­try­wać w Dimę, jakby chciał mu powie­dzieć: „Wykoń­czę cię, szmato”. Wyglą­dało, że dobrze prze­ćwi­czył tę pozę, wypadł jed­nak gro­te­skowo i Dima znowu musiał stłu­mić śmiech. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że sytu­acja jest groźna. Pro­ku­ra­tor nie miał poję­cia, jak się wer­buje ludzi, i tym samym się zde­kon­spi­ro­wał. Ale może o to mu cho­dziło – pomy­ślał Dima.
Pętla wokół Romana zaci­skała się coraz bar­dziej. Widać było, że deter­mi­na­cja Bolec­kiego przy­biera na sile i nie zamie­rza odpu­ścić. Pro­ku­ra­tor po raz pierw­szy oświad­czył, że ma mocne mate­riały, by posta­wić zarzuty, ale Dima wie­dział, że to blef. Leski był naj­więk­szym wro­giem Bolec­kiego, nocną zmorą, obse­sją, która nie pozwala mu spo­koj­nie zasnąć. I to wła­śnie było naj­gor­sze, bo nie­prze­wi­dy­walne.
Dla­tego Far­biarz nie­mal wprost zapro­po­no­wał Dimie wymianę miesz­ka­nia w Ate­nach, war­tego dwie­ście tysięcy euro, na mate­riały obcią­ża­jące Leskiego. To była jed­nak pusta pętla, bo na Romana nie było żad­nych mate­ria­łów, a miesz­ka­nie na Pin­da­rou było for­mal­nie wła­sno­ścią Dimy. Wpraw­dzie kupione za pie­nią­dze CIA, ale zgod­nie z pra­wem. Agen­cja w żaden spo­sób nie mogła go odzy­skać wbrew woli Dimy. Gotów był je zwró­cić w całym pakie­cie odci­na­nia ogona, ale teraz zmie­nił zda­nie.
Popa­trzył na bez­czelną twarz Far­bia­rza i posta­no­wił, że nie będzie mu uła­twiał zada­nia. Niech szef AW, puł­kow­nik Weso­łow­ski, trans­fer pre­miera z kontr­wy­wiadu woj­sko­wego, wysili się i spró­buje odzy­skać miesz­ka­nie. Roman dosko­nale to prze­wi­dział. Mówił, że Bolecki i Weso­łow­ski nie ścier­pią, by Dima zatrzy­mał sobie miesz­ka­nie w Ate­nach, i za wszelką cenę spró­bują coś na tym ugrać. „A to będzie dobra oka­zja do prze­ję­cia ini­cja­tywy” – zakoń­czył.
Dima pomy­ślał, że powi­nien się skon­tak­to­wać z Marią. Kiedy zło­żył raport o zwol­nie­nie, zadzwo­niła do niego i zapro­siła na kola­cję do restau­ra­cji. To było miłe spo­tka­nie przy libań­skim winie. Nie wspo­mi­nali tego, co się zda­rzyło w Baku, ale oboje dosko­nale wie­dzieli, że wła­śnie wtedy połą­czyła ich przy­jaźń. Na zakoń­cze­nie Maria zade­kla­ro­wała, że może na nią liczyć, i wrę­czyła mu kartkę z nazwą komu­ni­ka­tora inter­ne­to­wego, hasłem do ścią­gnię­cia apli­ka­cji i kodem dostępu. „Ten jest bez­pieczny – powie­działa. – Dam znać, gdy prze­sta­nie być, ale i tak wymień­cie cały sprzęt”.
Dima zro­zu­miał, że Maria Ger­ber, naczel­nik WBW, jest po jego stro­nie. Nie mógł mieć lep­szego sojusz­nika w AW, bo to ona nad­zo­ro­wała wewnętrzne postę­po­wa­nie doty­czące Sek­cji i współ­pracę z pro­ku­ra­turą.
Sytu­acja doj­rzała – pomy­ślał, patrząc na Far­bia­rza.
– Zrobi pan, co uzna za słuszne – ode­zwał się oschle pro­ku­ra­tor. – Kie­dyś być może zechce pan wyje­chać do jakie­goś cie­płego kraju i jak mnie­mam, zapewne będzie nim Gre­cja, więc miesz­ka­nie w Ate­nach się przyda.
– Widzę, że nic pan nie poj­muje – rzu­cił Dima i pod­niósł się do wyj­ścia. – Rozu­miem, że nie ma pan do mnie wię­cej pytań.
– Mam do pana wiele pytań i niech się pan spo­dziewa wezwa­nia, a raczej znacz­nie częst­szych wezwań niż dotąd. – Zamilkł na chwilę i opu­ścił oku­lary. – Chyba że…
– Żegnam pana – prze­rwał mu Dima, chwy­ta­jąc za klamkę.
– Do zoba­cze­nia, panie Cal­de­rón – dole­ciało, gdy zamy­kał za sobą drzwi.
Dima wyszedł na plac Unii. Było szaro i mroźno. Nacią­gnął czapkę, posta­wił koł­nierz i skie­ro­wał się w stronę cen­trum han­dlo­wego, gdzie w pod­ziem­nym garażu zapar­ko­wał swo­jego fiata uno.
Nim uru­cho­mił sil­nik, wyjął i włą­czył swój smart­fon, który przez cały czas cze­kał na niego pod dywa­ni­kiem. Akty­wo­wał go i po chwili ekran ożył. Przy apli­ka­cji Kal­ku­la­tor poja­wiło się czer­wone kółko z cyfrą 1. Miał też nie­ode­braną wia­do­mość gło­sową od kon­taktu Złote Brzozy. Przez chwilę wahał się, co zro­bić naj­pierw: oddzwo­nić do Tamary czy wysłu­chać wia­do­mo­ści?

 
Wesprzyj nas