„Nomadland” jest zarówno świadectwem pomysłowości i szczodrości ofiar naszej na poły współczesnej, na poły średniowiecznej gospodarki, jak i opisem brutalności, która doprowadziła ich do obecnej sytuacji.


Nomadland. W drodze za pracąIch oszczędności wyparowały po kryzysie w 2008 roku lub z powodu różnych życiowych wypadków. Zamiast przejść na zasłużoną emeryturę, żegnają się z wygodnym życiem przedstawicieli klasy średniej, które wiedli dotąd. Sprzedają domy, bo nie mogą ich już utrzymać, przesiadają się do kamperów, przyczep, vanów czy pikapów i ruszają w drogę. Jeżdżą od stanu do stanu w poszukiwaniu dorywczej pracy – na kempingach, przy zbiorach owoców i warzyw, w centrach logistycznych Amazona.

Dla wielu firm to pracownicy doskonali. Są wytrwali, odpowiedzialni, doświadczeni, bardzo zdeterminowani. Przywożą ze sobą cały swój dobytek, zmieniając postoje przyczep w efemeryczne miasteczka robotnicze, które pustoszeją, kiedy kończy się praca. Nigdzie nie zostają wystarczająco długo, żeby stworzyć związek zawodowy.

Niektórzy uważają ich za bezdomnych, ale koczownicy nowej ery nie lubią tej łatki. Mówią o sobie: bezmiejscowi. Twierdzą, że wyrwali się z niewoli czynszów, świadomie wypisali z zepsutego, demoralizującego systemu. Wielu nauczyło się cieszyć nową wolnością. Nawiązują przyjaźnie, dzielą się doświadczeniami, pomagają sobie nawzajem.

Czas zapiąć pasy! Dzięki Jessice Bruder możemy dołączyć do nomadów i wyruszyć na włóczęgę po innej Ameryce.

Ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe.

***

Workamperzy, wędrowni robotnicy, rozproszone plemię. Krzywdzeni i poniżani, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, a mimo to dumni i pełni nadziei, że kiedyś przestaną być obywatelami „Ameryki, o której wszyscy zapomnieli”. Reportaż Bruder to nie tylko opowieść o współczesnych nomadach, ale też o niewolniczej pracy, Amazonie, końcu ery emerytur, nierównościach i nowej walce klas. Przejmująca i niezbędna.
Grzegorz Wysocki, „Gazeta Wyborcza”

Na początku XX wieku ludzie jeździli w poszukiwaniu pracy koleją i nocowali w obozowiskach. Dziś, jak opisuje Bruder, powstała nowa grupa pracowników nomadów – to starsi ludzie, którzy przemieszczają się kamperami od jednego magazynu Amazona do drugiego, gdy tylko pojawi się nowa oferta krótkoterminowej pracy. Dużo rzeczy budzi tu niepokój – począwszy od niskich płac i wyczerpującej pracy fizycznej po ciągłą niepewność. Ale o dziwo kraina Nomadland daje też swoim mieszkańcom tak bardzo potrzebne poczucie wspólnoty, koleżeństwa i dreszcz przygody, które sprawiają, że tę książkę czyta się z radością.
Barbara Ehrenreich

Ci, którzy myśleli, że kryzys finansowy z 2008 roku jest już dawno za nami, muszą poznać bohaterów książki Bruder – poruszającej, pięknej, wyrazistej i niepokojącej (a czasem gorzko zabawnej). „Nomadland” jest zarówno świadectwem pomysłowości i szczodrości ofiar naszej na poły współczesnej, na poły średniowiecznej gospodarki, jak i opisem brutalności, która doprowadziła ich do obecnej sytuacji. Czy naprawdę najbogatszy kraj na ziemi może zrobić tylko tyle dla tych, którzy zrobili dla niego tak wiele?
Rebecca Solnit

To książka ukazująca przepaść między tym, jaka Ameryka chce być, a tym, jaka jest naprawdę.
„The New Yorker”

Kemping jako dom, gdy nie ma już gdzie mieszkać, kamper nie na wakacje, ale żeby przetrwać: to początki nowej dystopii. „Nomadland” to błyskotliwy przewodnik po szlakach nowej gospodarki, a jednocześnie serdeczna i pełna złowróżbnych znaków opowieść drogi.
Ted Conover

Odkrywczy reportaż biorący na celownik spłukanych Amerykanów, którzy po kryzysie zdecydowali się na życie w drodze. Jedyne, co mają, to gotowość do nieustannego ruchu.
„The Los Angeles Review of Books”

Głęboko ludzka i bardzo niepokojąca. Bruder zabiera czytelnika w wyprawę po coraz bardziej nierównej, niestabilnej i niepewnej przyszłości Ameryki. Ta podróż otwiera oczy.
„The Nation”

Wnikliwe i uważne spojrzenie Bruder nadaje godność pracowników, których wielu nazwałoby „jednorazowymi”.
„Providence Journal”

Jessica Bruder
Nomadland. W drodze za pracą
Przekład: Martyna Tomczak
Seria „Seria Amerykańska”
wydanie II
Wydawnictwo Czarne
Premiera w tej edycji: 21 kwietnia 2021
 
 

Nomadland. W drodze za pracą

Wstęp

W chwili gdy to piszę, są rozrzuceni po całym kraju.
W Drayton w Dakocie Północnej były taksówkarz z San Francisco, lat sześćdziesiąt siedem, pracuje przy corocznych zbiorach buraka cukrowego. Od świtu do nocy, czasem w minusowych temperaturach, pomaga zrzucać tony buraków z ciężarówek, które zjeżdżają z pola. Śpi i mieszka w busie, odkąd Uber wygryzł go z rynku i zarobienie na czynsz stało się niemożliwością.
W Campbellsville w Kentucky sześćdziesięciosześcioletnia była właścicielka firmy budowlanej układa towar na nocnej zmianie w magazynie Amazona, tocząc wózek przez kilometry betonowych alejek. To żmudne i ogłupiające zajęcie, ale ona pilnuje, żeby prawidłowo zeskanować każdy produkt, z nadzieją, że nie wyrzucą jej z pracy. Rano wraca do ciasnej przyczepy zaparkowanej na jednym z kilku postojów, na których Amazon kwateruje wędrownych pracowników, takich jak ona.
W New Bern w Karolinie Północnej kobieta mieszkająca w przyczepce w kształcie łzy – tak małej, że można ją ciągnąć motocyklem – zatrzymała się u znajomej i szuka pracy. Nawet z dyplomem magistra pochodząca z Nebraski trzydziestoośmiolatka nie jest w stanie nic znaleźć, choć tylko przez ostatni miesiąc wypełniła setki formularzy aplikacyjnych. Wie, że mogłaby się zatrudnić przy zbiorach buraka cukrowego, ale nie stać jej na podróż przez pół kraju. Kilka lat temu straciła pracę w organizacji non profit i to dlatego zamieszkała w przyczepie. Kiedy przestano dofinansowywać jej stanowisko, nie mogła już pozwolić sobie na to, żeby opłacać czynsz jednocześnie ze spłatą pożyczki studenckiej.
W San Marcos w Kalifornii para po trzydziestce, mieszkająca w kamperze GMC rocznik 1975, prowadzi stragan z dyniami połączony z kilkoma atrakcjami dla dzieci i minizoo, które stworzyli od zera w pięć dni na pustym nieasfaltowanym placu przy drodze. Za kilka tygodni przerzucą się na handel choinkami.
W Colorado Springs w stanie Kolorado mieszkający w busie siedemdziesięciodwulatek, który nadłamał trzy żebra, pracując jako konserwator na polu kempingowym, dochodzi do siebie w trakcie wizyty u rodziny.
Istnieli zawsze: wagabundzi, włóczykije, wędrowni pracownicy, niespokojne duchy. Jednak teraz, w trzecim milenium, pojawiło się nowe koczownicze plemię. Ludzie, którzy nigdy nie przypuszczali, że zostaną nomadami, wyruszają w drogę. Rezygnują z tradycyjnych domów i mieszkań i przeprowadzają się do tego, co nazywa się czasem „nieruchomościami na kółkach” – do busów, kamperów z odzysku, szkolnych autobusów, pikapów z zabudowaną paką, przyczep kempingowych i najzwyklejszych sedanów. Zostawiają za sobą dylematy nie do rozwikłania, przed którymi staje dziś dawna klasa średnia. Wolisz mieć na jedzenie czy pójść do dentysty? Spłacić ratę kredytu czy rachunek za prąd? Uregulować ratę za samochód czy kupić leki? Wydać na czynsz czy na spłatę pożyczki studenckiej? Szarpnąć się na zimowe ubranie czy na paliwo, żeby móc dojechać do pracy?
Z początku wielu osobom rozwiązanie wydawało się radykalne.
Nie możesz dać sobie podwyżki, ale gdyby tak zredukować największy koszt? Zamienić cztery ściany na cztery koła?
Niektórzy mówią o nich: bezdomni. Ale koczownicy nowej ery odrzucają tę łatkę. Mają przecież dach nad głową i środek transportu, przyjęli więc inne określenie: bezmiejscowi.
Z daleka wielu z nich można by wziąć za beztroskich emerytów na wakacjach. Gdy od czasu do czasu pozwalają sobie na wypad do kina albo restauracji, wtapiają się w tłum. Sposobem myślenia i wyglądem wpisują się w ramy klasy średniej. Używają pralni samoobsługowych i wykupują karnety na siłownię, żeby móc korzystać z łazienki. Wielu wyruszyło w drogę po tym, jak recesja pochłonęła oszczędności ich życia. Aby napełnić baki samochodów i żołądki, od rana do wieczora ciężko pracują fizycznie. W czasach zamrożonych płac i rosnących kosztów mieszkaniowych wyrwanie się z niewoli czynszów i kredytów to ich sposób na życie. Starają się przetrwać w Ameryce.
Ale tak jak każdemu, im również samo przetrwanie nie wystarcza. Zatem akt desperacji przerodził się w dążenie do wyższych celów. Być człowiekiem to pragnąć czegoś więcej niż po prostu utrzymania się przy życiu. Równie mocno jak pożywienia i dachu nad głową potrzebujemy nadziei.
A w drodze jest nadzieja. To produkt uboczny pędu przed siebie. Poczucie, że możliwości rozciągają się tak szeroko jak sam kraj. Głęboko zakorzenione przekonanie, że czeka nas coś lepszego. Już zaraz, w kolejnym miasteczku, kolejnej robocie, przy kolejnym przypadkowym spotkaniu z nieznajomym.
Tak się składa, że ci nieznajomi też bywają nomadami. Gdy się poznają – w internecie, w pracy albo na dzikim kempingu – zaczynają tworzyć plemiona. Jest między nimi porozumienie, rodzaj pokrewieństwa. Gdy komuś psuje się bus, robią szybką zrzutkę. Łączy ich zaraźliwe przeczucie, że wokół dzieje się historia. Kraj się gwałtownie zmienia, kruszeją stare mury, a oni znaleźli się w epicentrum czegoś nowego. Kiedy siedzą razem przy ognisku w środku nocy, przez głowy przemykają im utopijne wizje.
Piszę te słowa jesienią. Wkrótce nadejdzie zima. Praca sezonowa się skończy. Nomadowie zwiną manatki i wrócą tam, gdzie ich dom, czyli w drogę, popłyną jak krwinki w żyłach kraju. Ruszą na poszukiwanie nowych przyjaciół, rodziny albo po prostu miejsca, gdzie jest ciepło. Niektórzy przemierzą cały kontynent. Wszyscy będą liczyć kilometry drogi, przewijające się niczym slajdy z Ameryki. Bary szybkiej obsługi i centra handlowe. Pola uśpione pod warstwą szronu. Komisy samochodowe, megakościoły i całodobowe jadłodajnie. Monotonne równiny. Pastwiska i martwe fabryki, osiedla i hipermarkety. Śnieżne szczyty. Przydrożne krajobrazy przemykają obok, wreszcie pochłania je ciemność, a wraz z nią nadchodzi zmęczenie. Znużeni wędrowcy znajdują miejsce na odpoczynek. Na parkingu przed Walmartem. Na spokojnej podmiejskiej ulicy. Na postoju dla ciężarówek, gdzie do snu kołysze ich cichy warkot silników. A potem, wcześnie rano – zanim ktoś ich zauważy – wyjeżdżają z powrotem na autostradę. Jadąc przed siebie, jednego są pewni.
Ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1
Dziupla

Na Foothill Freeway, mniej więcej godzinę jazdy w głąb lądu od Los Angeles, niespodziewaną granicę przedmieść wyznacza łańcuch górski, który majaczy nad ciągnącymi na północ sznurami samochodów. Ta dzika kraina to południowa ściana gór San Bernardino, „ciągu wysokich, stromych zboczy” – zgodnie z opisem agencji United States Geological Survey1. Stanowi część formacji, która zaczęła się wypiętrzać jedenaście milionów lat temu wzdłuż uskoku San Andreas i wypiętrza do dziś, po kilka milimetrów rocznie, w wyniku ścierania się płyty pacyficznej z północnoamerykańską2. Góry zdają się jednak rosnąć znacznie szybciej, kiedy jedziesz w ich kierunku. Na ten widok lekko prostujesz plecy i czujesz, że coś w tobie wzbiera, jakby klatkę piersiową wypełniał ci hel, i kto wie, czy zaraz nie ulecisz w powietrze.
Linda May ściska kierownicę i spogląda na zbliżające się góry przez dwuogniskowe okulary w różowych oprawkach. Siwe włosy, spięte przy twarzy plastikową wsuwką, opadają jej poniżej ramion. Zjeżdża z Foothill Freeway na drogę stanową numer 330, zwaną także City Creek Road. Przez kilkanaście kilometrów droga jest szeroka i płaska. Później zwęża się w jednopasmową serpentynę i pnie w stronę San Bernardino National Forest.
Sześćdziesięcioczteroletnia Linda prowadzi jeepa grand cherokee laredo. Odkupiła go z parkingu depozytowego, gdzie trafił po poważnej stłuczce. Kontrolka silnika płata czasem figle – mruga, chociaż nic złego się nie dzieje – a przy bliższych oględzinach widać, że maska, odmalowana w miejscu, gdzie odpadł lakier, delikatnie różni się odcieniem bieli od reszty karoserii. Ale grunt, że po miesiącach napraw pojazd wreszcie jest zdatny do użytku. Mechanik zainstalował w nim nowy wałek rozrządu i popychacze. Linda domowymi metodami odnowiła, co się dało; wypucowała na przykład zmatowiałe reflektory koszulką spryskaną płynem na owady. Teraz po raz pierwszy jeep ciągnie dom Lindy: bladożółtą przyczepkę, którą właścicielka nazywa Dziuplą (jeśli goście nie załapią od razu, skąd ta nazwa, gospodyni woła: „Ciasno tu jak w dziupli, ale się zmieścimy!”, i śmieje się, ukazując głębokie zmarszczki mimiczne). Wykonana z włókna szklanego przyczepa to zabytkowy model hunter compact II z 1974 roku, reklamowany wówczas jako „triumf technologii w dziedzinie turystyki”, który „po otwartej drodze śmiga za tobą jak kocię, w trudnych warunkach trzyma trop jak tygrys”3. Czterdzieści lat później Dziupla przywodzi na myśl uroczo staroświecką kapsułę ratunkową – zaokrąglone krawędzie i pochyłe boki kształtem przypominają styropianowy pojemnik z baru z hamburgerami. Wewnątrz ma trzy metry długości, czyli mniej więcej tyle, ile kryty wóz, którym ponad sto lat temu przemierzała kraj prapraprababcia Lindy. W oczy rzucają się elementy wystroju typowe dla lat siedemdziesiątych: kremowe obicia ścian i sufitu z pikowanego skaju i wzorzyste musztardowo-zielone linoleum. Dach jest na tyle wysoko, żeby Linda mogła się wyprostować. Kiedy kupiła przyczepę na licytacji za tysiąc czterysta dolarów, napisała na Facebooku: „Przyczepka ma metr sześćdziesiąt wysokości. Ja – metr pięćdziesiąt siedem. Pasuje idealnie”.
Linda holuje Dziuplę w stronę Hanna Flat, dużego kempingu w sosnowym lesie na północny zachód od jeziora Big Bear. Jest maj, a ona zamierza zostać tam do września. Ale w przeciwieństwie do tysięcy urlopowiczów, którzy co roku ciągną do San Bernardino National Forest – dzikiego obszaru o powierzchni większej niż cały stan Rhode Island – Linda jedzie tam do pracy. Już po raz trzeci zatrudniła się na lato do obsługi kempingu, co znaczy, że jest równocześnie dozorczynią, kasjerką, konserwatorką terenu, stróżem i komitetem powitalnym. Cieszy się na to zajęcie i na coroczną podwyżkę dla powracających pracowników, dzięki której jej stawka godzinowa, wynosząca dziewięć dolarów i trzydzieści pięć centów, podskoczy o dwadzieścia centów (minimalna stawka w Kalifornii w tamtym momencie to dziewięć dolarów). I choć wszyscy członkowie personelu pracują według umowy bez gwarancji zatrudnienia, co oznacza, że można ich zwolnić „w dowolnym momencie bez podania przyczyny”, to Lindzie obiecano pracę tydzień w tydzień, w pełnym, czterdziestogodzinnym wymiarze.
Część nowych pracowników spodziewa się płatnych wakacji w raju. Trudno ich winić. W anonsach pełno jest zdjęć błyszczących potoków i tonących w kwiatach dzikich łąk. W broszurce California Land Management, prywatnego pośrednika, który zatrudnia Lindę, siwowłose kobiety uśmiechają się radośnie nad słonecznym brzegiem jeziora, pozując pod ręce niczym para przyjaciółek na koloniach. „Ciesz się pięknem przyrody i zarabiaj!” – kusi baner American Land & Leisure, innej firmy zatrudniającej obsługę kempingów. Pod spodem widnieją opinie personelu: „Emerytura nigdy wcześniej nie sprawiała mi tyle frajdy”, „Znaleźliśmy tu przyjaciół na całe życie”, „Czujemy się najlepiej od lat”4.
Nowicjusze często stają okoniem – a czasem nawet rezygnują – w obliczu mniej sielankowych aspektów tej pracy: gdy przychodzi im niańczyć pijanych, hałaśliwych letników, wygarniać łopatą z palenisk góry popiołu i odłamków szła (rozochoceni obozowicze lubią wrzucać butelki do ognia, żeby eksplodowały) albo trzy razy dziennie czyścić wychodki. Choć mycie toalet to najbardziej uprzykrzone zajęcie większości pracowników, Linda nie ma z nim problemu, a wręcz szczyci się swoją dokładnością. „Chcę, żeby były czyste, bo używają ich moi letnicy – mówi. – Nie boję się zarazków. Zakładam gumowe rękawice i do roboty”.
W miarę jak Linda zbliża się do łańcucha San Bernardino, zachwycający krajobraz nabiera lekko niepokojącego charakteru. Ścieżka wzdłuż szosy jest tak wąska, że trudno nawet nazwać ją poboczem. Zdarzają się odcinki, na których za przytuloną do zbocza wstążką asfaltu jest już tylko pusta przestrzeń. Pojawiają się tablice ostrzegawcze: „Zagrożenie osuwiskowe” i „Groźba przegrzania silnika – przez następne 20 km nie włączaj klimatyzacji”. Linda jednak pozostaje niewzruszona. Prawie dwadzieścia lat temu przez pewien czas prowadziła tiry i dziś żadna trasa jej niestraszna.
Jadę kamperem kawałek przed nią. Od półtora roku widuję się z Lindą w ramach mojej pracy dziennikarskiej. Pomiędzy wizytami rozmawiamy przez telefon – tak często, że ilekroć dzwonię, jeszcze zanim odbierze, w uszach dźwięczy mi jej znajome powitanie. Melodyjne „halooo”, wymawiane tonem, jakim odzywamy się do dziecka, bawiąc się z nim w „A kuku”.
Poznałyśmy się, kiedy przygotowywałam artykuł o coraz liczniejszej subkulturze amerykańskich nomadów, ludzi będących w ciągłej podróży[1]. Wielu spośród tych wędrowców, podobnie jak Linda, ucieka przed paradoksem ekonomicznym polegającym na wzroście cen przy wciąż tak samo niskich płacach, na zderzeniu niepowstrzymanej siły z nienaruszalną przeszkodą. Ludzie mają wrażenie, że tkwią w jakimś imadle, poświęcając cały swój czas na wyczerpującą, żmudną pracę, która z trudem pozwala im pokryć koszt czynszu lub kredytu, bez jakichkolwiek widoków na lepszą przyszłość ani szans na emeryturę.
To poczucie wyrasta z surowej rzeczywistości. Wysokość zarobków i koszty mieszkaniowe rozeszły się tak dalece, że dla coraz większej grupy Amerykanów marzenie o spokojnym, w miarę dostatnim życiu jest już nie tyle trudne do zrealizowania, ile całkowicie nieosiągalne. W chwili gdy piszę te słowa, tylko w kilkunastu hrabstwach i jednym obszarze metropolitalnym pełnoetatowy pracownik otrzymujący minimalną pensję może sobie pozwolić na wynajem mieszkania z jedną sypialnią. Trzeba zarabiać co najmniej szesnaście dolarów i trzydzieści pięć centów na godzinę – czyli ponad dwukrotność najniższej stawki krajowej – żeby móc wydawać na mieszkanie mniej niż trzydzieści procent wypłaty5. Konsekwencje bywają tragiczne, zwłaszcza dla co szóstego gospodarstwa domowego, w którym koszty te pożerają przeszło połowę zarobków6. Dla wielu uboższych rodzin oznacza to brak pieniędzy na jedzenie, leki i inne niezbędne rzeczy.
Wielu moich rozmówców zbyt długo brało udział w tej nierównej grze. Aż w końcu znaleźli sposób, aby oszukać system. Zrezygnowali z idei tradycyjnych czterech ścian, wyrywając się z pęt czynszów i kredytów. Zamieszkali w busach, kamperach i przyczepach i podróżują z miejsca na miejsce, zawsze tam, gdzie jest dobra pogoda, chwytając się dorywczych prac, żeby zarobić na paliwo. Linda także należy do tego plemienia. Od pewnego czasu towarzyszę jej w wędrówce po zachodnich stanach.
Gdy zaczyna się stroma droga w górę zbocza, mój zachwyt nad widokiem odległych szczytów blednie. Nagle zaczynam się bać. Wizja manewrowania topornym kamperem na wąskich serpentynach odrobinę mnie przeraża. Widok rozklekotanego jeepa ciągnącego za sobą Dziuplę przeraża mnie bardzo. Kiedy ruszałyśmy, Linda puściła mnie przodem. Dlaczego? Czyżby uznała, że mocowanie przyczepy może nie wytrzymać i Dziupla stoczy się po zboczu? Nigdy się tego nie dowiedziałam.
Tuż po wjeździe do San Bernardino National Forest za Dziuplą wyrasta lśniąca cysterna z olejem. Kierowca wygląda na zniecierpliwionego i podjeżdża trochę zbyt blisko akurat w chwili, kiedy seria ostrych zakrętów sprawia, że Linda znika mi z oczu. Usilnie wypatruję jej w lusterku wstecznym. Wreszcie wyjeżdżam na prostą, ale jeep się nie pojawia. Cysterna mija mnie i dalej pnie się w górę zbocza, tymczasem Lindy wciąż nie widać.
Zjeżdżam na pobocze, wybieram jej numer i czekam na znajome „halooo”. Rozbrzmiewa sygnał, a po chwili włącza się poczta głosowa. Gaszę silnik, wyskakuję i zaczynam drobić nerwowo tam i z powrotem obok drzwi kierowcy. Próbuję zadzwonić jeszcze raz. Bez skutku. Kilka innych samochodów zdążyło już wyjechać zza zakrętu i minąć moje pobocze. Staram się powstrzymać zawroty głowy, czując, jak z każdą minutą strumień adrenaliny przeradza się w falę paniki. Dziupla zniknęła.
Lindę od miesięcy korciło, żeby ruszyć w drogę i zacząć pracę na kempingu. Ugrzęzła w Mission Viejo, miasteczku osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Los Angeles, w wynajętym domu, z córką Audrą, zięciem Collinem i trójką ich nastoletnich dzieci. Mieli za mało pokoi, więc wnuk Lindy Julian spał w otwartym kąciku jadalnym obok kuchni (i tak było im wygodniej niż w poprzednim mieszkaniu, gdzie mała garderoba służyła także za pokój jednej z dziewczynek).
Lindzie przypadło ostatnie wolne miejsce: kanapa obok frontowych drzwi. To była samotna wyspa. Mimo że Linda uwielbiała swoją rodzinę, czuła się tam jak wyrzucona na mieliznę, zwłaszcza odkąd jeep utknął w warsztacie. Ilekroć pozostali wychodzili gdzieś bez niej, musieli minąć jej kanapę. Zaczęło się robić niezręcznie. „Może mają wyrzuty sumienia, że spędzają czas beze mnie?” – martwiła się Linda. Poza tym tęskniła za niezależnością.
– Wolę być królową w swoim domu, niż żyć pod czyimiś rządami, nawet własnej córki – powiedziała mi.
Do tego dochodziły kłopoty zdrowotne członków rodziny, które mocno dawały im w kość – emocjonalnie i finansowo – przez co Lindzie było jeszcze trudniej korzystać ze wsparcia bliskich. Przez jakieś tajemnicze zaburzenia układu nerwowego jej wnuczka Gabbi od ponad trzech lat to była osłabiona, to leżała w łóżku. Dopiero po dłuższym czasie zdiagnozowano u niej chorobę autoimmunologiczną pod nazwą zespół Sjögrena. Julian zmagał się z cukrzycą typu pierwszego. Audra cierpiała na artretyzm. Jakby tego było mało, nawracające migreny i zawroty głowy zmusiły Collina, głównego żywiciela rodziny, do rezygnacji z posady w biurze.
W pewnym momencie Linda rozważała zgłoszenie się do magazynu Amazona przez program CamperForce, w ramach którego koncern zatrudnia wędrownych pracowników. Tyle że rok wcześniej nabawiła się tam urazu od używania ręcznego czytnika kodów kreskowych. Został jej po tym widoczny ślad, guzek wielkości winogrona na prawym nadgarstku. Jeszcze gorsze było to, co niewidoczne: ból, który promieniował od kciuka przez nadgarstek, łokieć i bark aż do szyi. Wystarczyło, że sięgnęła po kubek z kawą albo garnek, żeby ramię przeszyła piekąca iskra. Linda była pewna, że cierpi na ostre zapalenie ścięgien, ale ta świadomość nie pomagała jej pozbyć się schorzenia. A póki go nie wyleczy, nie będzie mogła wrócić do pracy w magazynie.
Spłukana i uwięziona na kanapowej wysepce, starała się skoncentrować na swojej przyszłości – właścicielki i jedynej lokatorki Dziupli. Przed zatrzymaniem się u rodziny jeździła od zlecenia do zlecenia ośmioipółmetrowym kamperem marki El Dorado z 1994 roku, który żarł paliwo jak szalony i powoli zaczynał się rozpadać. W związku z tym przenosiny do małej przyczepki wydawały się dobrym rozwiązaniem, nawet jeśli Dziupla wymagała remontu. Poprzedni właściciele trzymali ją na słonym powietrzu oregońskiego wybrzeża i niektóre metalowe części zardzewiały – przez kadłub z włókna szklanego ciągnęły się pomarańczowe smugi. Linda zaczęła poświęcać wolny czas na drobne naprawy w swoim nowym mobilnym domu. Pierwsze zadanie polegało na sporządzeniu środka do usuwania plam rdzy; tajnym składnikiem były zblendowane skorupki jajek. Następnie urządziła sobie przytulne legowisko. Pod tylną ścianą przyczepy był mały kącik jadalny z dwiema ławkami i stolikiem. Linda wymontowała stolik i wycięła z kartonu szablon pasujący do zewnętrznych krawędzi ławek. Ze śmietnika sąsiadów wyłowiła duży i miękki materac, na oko całkiem nowy. Rozcięła go i wyciągnęła sprężyny niczym rybak filetujący pokaźną zdobycz. Wyjęła piankowe wypełnienie, obrysowała je pisakiem według szablonu i przycięła nożykiem do dywanów. Dopasowała pokrowiec, po czym całość zszyła, wypełniła pianką i elegancko wykończyła. Powstał idealny materacyk o wymiarach sto osiemdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów.
– Uznałam, że na węższym nie będzie mi wygodnie z tą tu koleżanką – wyjaśniła, wskazując na Coco, suczkę rasy cavalier king charles spaniel. – Wymierzyłam dziewięćdziesiąt centymetrów, żebyśmy się obie zmieściły.
Dzień przed tym, jak Linda wyruszyła do Hanna Flat, zapytałam ją, czy się cieszy. Spojrzała na mnie, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– No jasne! – odparła. – Wcześniej byłam bez samochodu. Bez pieniędzy. Tkwiłam na kanapie.
Zamierzała przeżyć do pierwszej wypłaty dzięki emeryturze z federalnego funduszu ubezpieczeń społecznych Social Security wynoszącej pięćset dwadzieścia cztery dolary miesięcznie[2]. Chciała poczuć, że świat znów staje przed nią otworem, po tym jak skurczył się do rozmiarów kanapy. Zbyt długo brakowało jej wolności, nadziei na przyszłość i pędu ku nowej przygodzie. Przyszedł czas, żeby ruszyć w drogę.

 
Wesprzyj nas