Julija Jakowlewa napisała zaskakujący kryminał retro w realiach Związku Radzieckiego lat trzydziestych XX wieku. Narastająca atmosfera terroru, czystek i strachu stanowi tło dla ciekawej kryminalnej fabuły, a perypetie śledczego Zajcewa przykuwają uwagę czytelnika.


Towarzyszu mójLeningrad w 1930 roku to nie jest miasto, w którym chciałoby się żyć. Rewolucja zrobiła swoje, po dawnej świetności pozostały wspomnienia, gustowne kamienice przedrewolucyjnej burżuazji zamieniono na klitki mieszkalne dla mas pracujących, a swoje krwawe żniwo zbiera walka z wrogami – prawdziwymi i wyimaginowanymi – jedynie słusznego systemu. Ludzie znikają z domu, z miejsca pracy, w przepełnionych mieszkaniach i mrocznych zaułkach co rusz znajdywane są ofiary pobić i zabójstw. Dla przeciętnego Leningradczyka kolejne zwłoki czy nawet seria morderstw, wywołująca kiedyś poruszenie i temat sąsiedzkich rozmów, nie stanowi już żadnego zaskoczenia. Ale obok wielkiego zła państwowego nadal istnieją drobne zbrodnie: obywatele radzieccy nie przestają kraść i zabijać, nawet w cieniu budowanego z mozołem nowego ładu.

Śledczy Zajcew jest typem milicjanta, który niezbyt pasuje do rzeczywistości. Dociekliwy, inteligentny i uparty w dążeniu do prawdy nie ma łatwego życia, a jego poczucie sprawiedliwości nie przysparza mu popularności u zwierzchników. Kolejne śledztwo w sprawie morderstw w różnych częściach miasta, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, postawi go przed dylematem – czy zgodnie z sugestiami zwierzchników odłożyć sprawy do szuflady jako niewyjaśnione z racji niewykrycia sprawców czy podążyć tropem swojej intuicji i poczucia sprawiedliwości, by za wszelką cenę odnaleźć sprawcę zbrodni. Zajcew, praktycznie sam, otoczony atmosferą podejrzliwości we własnym wydziale śledczym, musi zmierzyć się także ze strachem potencjalnych świadków, inwigilacją przez różne służby a nawet aresztowaniem przez osławione OGPU – państwo w państwie brutalnych strażników czystości rewolucji. Ale tak to jest, gdy nadepnie się komuś ważnemu na odcisk i nie słucha dobrych rad starszych i bardziej doświadczonych milicjantów.

Koniec końców Zajcew, wypuszczony nagle po pół roku odsiadki w więzieniu bezpieki, wraca do pracy i lawirując pośród zastawianych na niego pułapek, kontynuuje śledztwo. Jak się okazuje, za szybkim zwolnieniem stoi towarzysz Kirow, władający niepodzielnie Leningradem z ramienia partii, dla którego priorytetem staje się wyjaśnienie morderstwa w będącym oczkiem w głowie władzy parku Jełagina, gdzie cztery ofiary ułożono w sposób będący odzwierciedleniem znanego obrazu znajdującego się w zbiorach Ermitażu. Nowe fakty i inne morderstwa popełnione w trakcie nieobecności Zajcewa w pracy kierują dochodzenie na nowe tory, a sprawy zaczynają zmierzać w kierunku, którego i śledczy i czytelnik bynajmniej się nie spodziewają.

W powieści autorka znakomicie przedstawia niuanse systemu, w którym nie można nikomu zaufać, każdy może stać się łatwo podejrzanym, a dowody winy, jeśli trzeba, znajdą się bez problemu.

Julija Jakowlewa osadzając fabułę „Towarzysza” w Leningradzie początku lat trzydziestych XX wieku pokusiła się o głębsze spojrzenie na panujący ówcześnie system społeczno-polityczny, ewoluujący ciągle od śmierci wodza rewolucji Włodzimierza Iljicza pod światłym przywództwem towarzysza Stalina. Jakowlewa bardzo sprawnie wplotła główne wątki kryminalne w tło codziennego życia Leningradu. System, w którym dominują strach, terror, inwigilacja, czystki i publiczne spowiadanie się z grzechów przeciwko słusznej władzy, nie sprzyjał indywidualnościom typu śledczego Zajcewa, dla których ciągle najważniejsze były przedrewolucyjne wartości, uznane obecnie za przeżytek. Walka o sprawiedliwość, stawianie na równi wobec prawa zarówno szarego obywatela z mieszkania komunalnego, jak i wysoko postawionego działacza partyjnego, dążenie do skazania winnych zbrodni, niezależnie od posiadanego przez nich parasola ochronnego w moskiewskich urzędach – to z punktu widzenia władzy rzeczy złe i występne, prowadzące prostą drogą do szykan, a nawet śmierci.

Towarzyszu mój

W powieści autorka znakomicie przedstawia niuanse systemu, w którym nie można nikomu zaufać, każdy może stać się łatwo podejrzanym, a dowody winy, jeśli trzeba, znajdą się bez problemu. To bardzo rosyjska powieść, z fascynująco oddaną atmosferą początku lat trzydziestych w Moskwie, a przede wszystkim w Leningradzie, jeszcze niedawno najpiękniejszym mieście carskiej Rosji, teraz zalewanym przaśnymi zwyczajami przybyszów z prowincji. Symbolem dawnych, bardziej wysublimowanych czasów pozostał jeszcze balet i bogate zbiory Ermitażu, lecz nie wiadomo, na jak długo, gdyż rodowici mieszkańcy miasta, przemęczeni i niedożywieni, żyjący w ścisku mieszkań komunalnych, nękani przez tajniaków – kulturą wysoką raczej się nie interesują, a władzy kultura oczywiście nie jest na rękę. Po co miałaby pobudzać ludzi do jakichś głębszych przemyśleń i zastanowienia?

Powieść „Towarzyszu mój”, pierwszy tom trylogii Juliji Jakowlewej o Zajcewie, to atrakcyjna propozycja dla miłośników nietuzinkowych kryminałów retro, zwłaszcza że osadzenie fabuły w miejscu i czasie do tej pory praktycznie nie eksplorowanym przez autorów wydawanych w Polsce, wnosi powiew świeżości, a mocnym punktem są walory literackie – styl pisania, umiejętność konstruowania ciekawej kryminalnej fabuły, kreacji bohaterów i szczegółowość detali historycznych. Robert Wiśniewski

Julija Jakowlewa, Towarzyszu mój, Przekład: Michał Rogalski, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 14 kwietnia 2021
 
 

Julija Jakowlewa
Towarzyszu mój
Przekład: Michał Rogalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 kwietnia 2021
 
 

Rozdział 1

1
Zaj­cew prze­niósł spoj­rze­nie na począ­tek strony. Poczuł, jakby ktoś potarł mu oczy papie­rem ścier­nym. Opu­ścił wzrok. Nie wychwy­cił z pro­to­kołu żad­nego słowa.
Zabita: Faina Bara­nowa, lat trzy­dzie­ści cztery, bez­par­tyjna. Księ­gowa w spół­dzielni prze­my­sło­wej. Panna.
Wielka szkoda, zazwy­czaj mał­żo­nek to pierw­szy podej­rzany. A tak podej­rzanych brak. Nie ma się czego chwy­cić.
Zaj­cew zapa­lił lampę pod zie­lo­nym klo­szem. Nie zro­biło się od tego jaśniej. Jasno­błę­kitne niebo zaglą­dało w okna. Zwy­kłe czerw­cowe złu­dze­nie: lenin­gradzka biała noc już dawno zamknęła drzwi skle­pów, zmio­tła z ulic wozy, tram­waje i samo­chody; zasu­nęła grube zasłony w miesz­ka­niach lenin­grad­czy­ków, pró­bu­ją­cych zmie­ścić odro­binę płyt­kiego snu pomię­dzy dwoma klo­cami świa­tła, w które na mie­siąc zamie­niły się dzień i noc. Na śpią­cych uli­cach było jasno i świe­tli­ście.
Zaj­cew roz­ło­żył foto­gra­fie pod lampą. Fainę Bara­nową zabito w jej wła­snym pokoju. Na czarno-bia­łych zdję­ciach różo­wawa tapeta przy­brała jasno­szary kolor. Ofiara sie­działa w fotelu przy oknie. Ciężka solidna zasłona była odsu­nięta. Przez okno widać było budy­nek biblio­teki publicz­nej. Zaj­cew prze­rzu­cił stronę. Spraw­dził adres: pro­spekt 25 Paź­dzier­nika. Albo po pro­stu: róg pro­spektu New­skiego i ulicy Sado­wej.
Litery znowu zamie­niły się w bez­sen­sowne znaczki. Zaj­cew stłu­mił ziew­nię­cie. Nie był w sta­nie wyostrzyć wewnętrz­nego słu­chu, dobie­gał go nie­prze­rwany szum. Prze­szka­dzał mu. Na wszyst­kich pię­trach wydziału śled­czego lenin­gradz­kiej mili­cji tęt­niło zwy­czajne nocne życie. Kogoś prze­słu­chi­wano, kogoś innego pro­wa­dzono, ktoś ryczał, ktoś jesz­cze inny klął siar­czy­ście. Na wszyst­kich kory­ta­rzach i we wszyst­kich gabi­ne­tach nie­po­trzeb­nie paliły się żółte lampy. Pach­niało dymem papie­ro­so­wym.
A więc Faina Bara­nowa. Zaj­cew wziął do rąk foto­gra­fię. W jego mózgu biało-czarny obra­zek nabrał kolo­rów. Obrzeża foto­gra­fii prze­kształ­ciły się we fra­mugę drzwi – to przez nią Zaj­cew zoba­czył tę kobietę po raz pierw­szy. A wła­ści­wie – jej ciało.
– To co, Wasiu, otwie­ramy?
Mar­ty­now zsu­nął kasz­kiet ze spo­co­nego czoła na poty­licę. Miał zaczer­wie­nione oczy. Spę­dził noc na obser­wa­cji jed­nej z wiel­kich kamie­nic czyn­szo­wych na Ligowce. Póź­niej cały ranek pisał raport. Nie zdą­żył wró­cić do domu – zaczął się nowy dzień. Wkrótce bry­gadę wezwano na pro­spekt 25 Paź­dzier­nika. „Odpocz­niesz po chwili, pocze­kaj tro­szeczkę” – zaśpie­wał Kracz­kin fał­szy­wym dysz­kan­tem. Tasz­czył na górę wali­zeczkę zawie­ra­jącą w sobie wszystko, co nie­zbędne do oglę­dzin miej­sca prze­stęp­stwa. W dru­giej ręce trzy­mał zło­żony trój­nóg do apa­ratu foto­gra­ficz­nego.
– A pój­dziesz ty – ode­zwał się Mar­ty­now ponuro, mru­żąc oczy. Kory­tarz komu­nałki spo­wi­jały kuchenne opary pocho­dzące z dobrego tuzina loka­tor­skich kuche­nek. Nie było jak się ruszyć. Wszę­dzie leżało pełno gra­tów, sąsie­dzi wysta­wili je byle jak ze swo­ich poko­jów. Daw­niej było tu prze­stronne jaśnie­pań­skie miesz­ka­nie. Teraz miesz­kało się nawet po sie­dem osób w jed­nym pokoju. Zwy­czajna lenin­gradzka komu­nałka. Przy­by­cie ofi­ce­rów wyko­nu­ją­cych czyn­no­ści spra­wiło, że w kory­ta­rzu zro­biło się jesz­cze cia­śniej. Sąsie­dzi wysu­nęli głowy zza drzwi. Na plecy Zaj­cewa napie­rał jakiś leśny dzia­dek.
– Towa­rzy­szu, czy ja wam nie prze­szka­dzam? – Zaj­cew obró­cił się roz­złosz­czony.
– Towa­rzy­sze, tu nie ma nic do oglą­da­nia! – zwró­cił się do wszyst­kich Kracz­kin.
Teraz przez drzwi wyj­rzeli także ci, któ­rzy począt­kowo zamie­rzali prze­cze­kać przy­jazd mili­cji w swo­ich poko­jach.
Zaj­cew spoj­rzał na lichy zamek. Za nim wśród opa­rów maja­czyli świad­ko­wie – miej­scowy dozorca i zarządca wspól­noty miesz­ka­nio­wej. „Od wczo­raj nie otwiera” – mruk­nął po raz kolejny leśny dzia­dek. To on wezwał mili­cję. Z dymu wyło­nił się Samoj­łow.
– Dzwo­ni­łem do jej spół­dzielni. Bara­nowa nie poja­wiała się ostat­nio w pracy.
Zaj­cew ski­nął głową. Mar­ty­now oparł się o ścianę i przy­mknął oczy. „Trzeba było go puścić do domu” – pomy­ślał Zaj­cew. Z Mar­ty­nowa nie było dziś żad­nego pożytku.
– Może gdzieś wyszła? – pod­su­nął Sie­ra­fi­mow.
– Nic nam nie wia­domo – wypa­lił któ­ryś z face­tów w tłu­mie – żeby wycho­dziła.
– Zaszła wam za skórę, co? – Zaj­cew bez waha­nia spoj­rzał mu pro­sto w oczy.
– Fuj, ale wyba­łu­szył te gały – powie­działa cicho jedna ze sta­rych bab.
Zaj­cew udał, że nie sły­szy.
– Jak to „zaszła”? – obru­szył się facet. – Nic na ten temat nie wiemy. Jeste­śmy sąsia­dami. Żyjemy tu zgod­nie, a bo co… Każdy to potwier­dzi. I z Fainą Bori­sowną to samo. Wszy­scy odno­sili się do niej z sza­cun­kiem, nie zwa­ża­jąc na jej żydow­skie pocho­dze­nie. Była uczciwą kobietą, poważną.
– Pies, ej, popatrz, pies – roz­le­gło się na kory­ta­rzu.
Sąsie­dzi pomru­czeli, poszep­tali, powz­dy­chali i prze­pu­ścili owczarka o czar­nym grzbie­cie. Był to poto­mek Tuza Tre­fla, który przed dzie­się­cioma laty zyskał nie­zwy­kłą sławę wśród lenin­gradz­kich śled­czych. Nosił zresztą to samo imię.
Prze­wod­nik psa wydał cichą komendę.
Tuz Trefl na sekundę zamarł – jakby jego węch był słu­chem, któ­remu nie­zbędna jest abso­lutna cisza – a następ­nie zadra­pał pazu­rami.
– Wyła­muj, Mar­ty­now – roz­ka­zał Zaj­cew krótko.
Prze­wod­nik chwy­cił psa za obrożę.
Mar­ty­now wsu­nął krótki łom, naci­snął. Pręt na początku wysko­czył, wyrwaw­szy z drzwi tylko jedną długą szczapę. Mar­ty­now chyba się obu­dził, spoj­rzał na Zaj­cewa pół­przy­tom­nie. Przy­ło­żył łom zręcz­niej.
Drzwi do pokoju Fainy Bara­nowny chrup­nęły na poże­gna­nie i otwarły się na oścież. Gapie z tyłu zamru­czeli i zagwiz­dali.
– Sąsie­dzi, pro­szę się cof­nąć! – ryk­nął Zaj­cew. – Towa­rzy­sze świad­ko­wie, czy to oby­wa­telka Bara­nowa?
– To ona. – Dozorca nie­stru­dze­nie wyglą­dał zza ple­ców Zaj­cewa.
– Dzię­kuję, towa­rzy­szu. Oby­wa­tele sąsie­dzi, tu się nie ma na co gapić! – rzu­cił Zaj­cew gło­śno w kie­runku drzwi. – Wszy­scy będą pro­szeni po kolei.
– Cof­nąć się, towa­rzy­sze. – Sie­ra­fi­mow sku­tecz­nie i sta­now­czo ode­pchnął cie­kaw­skich w głąb kory­ta­rza.
– Idź, Sie­ra­fi­mow, prze­słu­chaj sąsia­dów – szep­nął mu Zaj­cew.
Sie­ra­fi­mow ski­nął głową i wyszedł, przy­my­ka­jąc za sobą drzwi.
Zaj­cew poczuł, że jest w pokoju sam na sam z Fainą Bara­nową. I zanim Kracz­kin zabie­rze się do posy­py­wa­nia przed­mio­tów czar­nym prosz­kiem, aby zdjąć odci­ski, a Mar­ty­now z Samoj­ło­wem zaczną tar­mo­sić walizki i skrzy­pieć drzwiami pod­czas prze­szu­ka­nia, on spró­buje ogar­nąć miej­sce prze­stęp­stwa jed­nym spoj­rze­niem. Pierw­sze wra­że­nie mówi wiele.
Pokój był bar­dzo zagra­cony, ale duży, z dwoma wyso­kimi oknami.
Faina Bara­nowa sie­działa w fotelu pod oknem.
Jedna z jej rąk leżała na opar­ciu. Druga była swo­bod­nie oparta na brzu­chu. W pra­wej trzy­mała białą różę. W lewej – mio­tełkę z piór. Taką, jakiej używa się do ście­ra­nia kurzu.
– Czarna róża, sym­bol roz­pa­czy – zaczął Mar­ty­now.
Róża w rękach Bara­no­wej była biała. Ale Mar­ty­now miał rację: postać zmar­łej ema­no­wała tra­gi­zmem i trwogą. Jedwabna zasłona za nią pło­nęła szkar­ła­tem. Na jej tle sukienka wyda­wała się jesz­cze czar­niej­sza, a biała róża – ośle­pia­jąco biała. Kon­trast pomię­dzy szkar­łatną czer­wie­nią, czer­nią i bielą był pra­wie teatralny. Łago­dziły go poły­skli­wość jedwa­biu, głę­boka mięk­kość aksa­mitu i kru­chość płat­ków róży. Poza sie­dzą­cej była tak natu­ralna, że Zaj­ce­wowi wyda­wało się przez chwilę, że Bara­nowa żyje. Trup miał otwarte oczy.
– Pew­nie serce – stwier­dził Kracz­kin, naj­star­szy w bry­ga­dzie. – Nie nadą­żyła z odde­chem i pro­szę.
– Kracz­kin, ty już lepiej nie przy­kła­daj do wszyst­kich swo­jej miary. To nie była stara kobieta.
Kracz­kin wzru­szył kości­stymi ramio­nami.
– Nie stara, ale i nie pierw­szej mło­do­ści. To moż­liwa wer­sja.
– Zamów trans­port, Mar­ty­now.
Mar­ty­now wyszedł na kory­tarz zadzwo­nić, żeby przy­je­chali po ciało.
Zaj­cew zauwa­żył cienką kar­ma­zy­nową linię na szyi mar­twej kobiety.
– A jesz­cze dziś rano marzy­łeś o odej­ściu ze służby.
Odsu­nął pal­cem biały koł­nie­rzyk ofiary i ski­nął na Kracz­kina: na skó­rze czer­wie­nił się ostry, jakby nacięty ślad.
– Mąż, bez dwóch zdań – powie­dział natych­miast Samoj­łow.
– No, na to star­czy siły i męż­czyź­nie, i kobie­cie. Nie da się też wyklu­czyć ani dzie­ciaka, ani starca – zauwa­żył doświad­czony Kracz­kin, roz­sta­wia­jąc trój­nóg. – Ale mąż albo kon­ku­bent to naj­pew­niej, tak mówi sta­ty­styka. A sta­ty­styka to jest straszna siła. Wasiu – tu zmie­nił temat – ty wytłu­macz dowódz­twu, że zdro­wie mi nie pozwala na dźwi­ga­nie cię­ża­rów. Potrzebny nam w bry­ga­dzie foto­graf.
Kracz­kin nie­ustan­nie dopo­mi­nał się o foto­grafa i mogło się wyda­wać, że ma rację: w wydziale śled­czym bra­ko­wało pra­cow­ni­ków. Ale tak naprawdę wcale nie miał racji. Kiedy Zaj­cew dołą­czał do bry­gady, Kracz­kin przed­sta­wił mu się nastę­pu­jąco: „Kracz­kin, sta­ru­szek, hipo­chon­dryk, mizan­trop”. I ści­snął dłoń Zaj­cewa tak, że aż palce mu chrup­nęły.
Kracz­kin uniósł wysoko lampę bły­skową.
– Samoj­łow, szu­kaj struny albo cze­goś podob­nego – powie­dział Zaj­cew. I zauwa­żyw­szy powrót Mar­ty­nowa, rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na zega­rek naręczny z podra­paną szybką i zaczął dyk­to­wać: – Ciało odna­le­ziono o godzi­nie szó­stej minut czter­dzie­ści osiem…
Samoj­łow ze stu­ko­tem wysu­wał szu­flady z komody, toa­letki i szafy.
– Udu­szono oby­wa­telkę Bara­nową – powie­dział mimo­wol­nie Zaj­cew.
Trza­snęła lampa i na moment wypeł­niła pokój świa­tłem.
Żad­nej struny jed­nak nie zna­leźli.
„Nie pierw­szej mło­do­ści”. Zaj­cew przyj­rzał się aktom sprawy.
Faina Bara­nowa miała trzy­dzie­ści cztery lata. Następ­nie spoj­rzał na maleńką foto­gra­fię. Zasty­gły wzrok, zaci­śnięte wargi, typowe zdję­cie do prze­pustki. Miesz­kała sama. Kuzynka w Kijo­wie, innych krew­nych sąsie­dzi nie znali. Znowu ci sąsie­dzi!
Zaj­cew odsu­nął zdję­cie jak naj­da­lej, jakby sta­rał się zoba­czyć Fainę Bara­nową wła­snymi, a nie sąsiedz­kimi oczami.
Wła­ści­wie zga­dzał się z Kracz­ki­nem: jak na swój wiek Faina Bara­nowa wyglą­dała jeśli nie staro, to cho­ro­wi­cie. Miała opuch­niętą twarz i cie­nie pod oczami. Ale kto dzi­siaj wygląda zdrowo? Marne jedze­nie, wykań­cza­jąca służba. Odsto­isz swoje w kolej­kach, pokrę­cisz się chwilę po domu, a rano znowu paku­jesz się do tram­waju – i dawaj na służbę. „Ale brwi wysku­bała” – zauwa­żył.
I mio­tełka. Takimi mio­tełkami ście­rają kurz poko­jówki. Gospo­dy­nie wolą zwy­czajną ścierkę.
Pod­szedł do drzwi i krzyk­nął w kory­tarz:
– Sie­ra­fi­mow, słu­chaj!
Posłu­chał. Idzie. Zaj­cew wró­cił do zdjęć. W drzwiach poja­wił się Sie­ra­fi­mow.
– Simo, trzeba spraw­dzić, czy do Bara­no­wej nie przy­cho­dziła pomoc domowa. A bo to mało takich? Tutaj niby że poko­jówka, a tak naprawdę wspól­niczka zło­dziei.
– Sąsie­dzi zeznali, że niczego nie ukra­dziono.
– W tej komu­nałce wszy­scy wszystko o wszyst­kich wie­dzą – rzu­cił nie­za­do­wo­lony Zaj­cew. – Ależ oni tam zgod­nie żyją! To też trzeba by jesz­cze spraw­dzić.
Sie­ra­fi­mow nie odpo­wie­dział.
Zaj­cew przy­ci­snął pal­cami zamknięte oczy: żółte świa­tło elek­tryczne wwier­cało mu się w skroń. „Czer­wona róża – sym­bol miło­ści”. A kiedy otwo­rzył oczy, na teczce z aktami leżała sta­ran­nie zapi­sana kartka. Syl­wetka Sie­ra­fi­mowa maja­czyła w pobliżu. Na górze strony wyraź­nym urzę­do­wym pismem napi­sano: „Poda­nie”.
– Dosyć, Simo, ze wszyst­kimi poda­niami to jutro, dzi­siaj czas iść spać – powie­dział Zaj­cew, wsta­jąc. Krze­sło zaskrzy­piało. – Wymę­czył mnie ten dzień. Nie mogę już myśleć.
– To moje poda­nie.
– W spra­wie? – Zaj­cew wytę­żył wzrok: „…na wła­sne żąda­nie”. Spoj­rzał znowu na Sie­ra­fi­mowa.
– Żar­tu­jesz?
Wygląd Sie­ra­fi­mowa w pełni zga­dzał się z jego nazwi­skiem – było w nim coś pas­chal­nego. Błę­kitne oczy i deli­katne rumieńce były jed­nak zwod­ni­cze. Sie­ra­fi­mow prze­niósł się do bry­gady przed pię­cioma laty. W ciem­nych ulicz­kach Lenin­gradu sły­chać było jesz­cze wtedy wystrzały, a ban­dyci pano­szyli się wszę­dzie. Sie­ra­fi­mow odsie­dział swoje, szy­ku­jąc obławy, i nie stro­nił od ban­dyc­kich kul.
Zaj­cew prze­czy­tał poda­nie. Rzu­cił kartkę na stół.
– Simo, ty się chyba ciutkę prze­pra­co­wa­łeś. To się zda­rza. Nie ma co od razu wypi­sy­wać podań. No, zabie­raj. Idź, wyśpij się. Nie widzia­łem tego.
Ale Sie­ra­fi­mow zła­pał go za ramię:
– Ja na serio, Wasiu.
Zaj­cew nie miał jesz­cze trzy­dziestki. Jak pra­wie wszy­scy w wydziale śled­czym lenin­gradz­kiej mili­cji. Ale w tym przy­padku wła­śnie rok czy dwa zna­czyły wię­cej niż gdzie indziej dzie­sięć lat. Zaj­cew był „tym sław­nym” śled­czym Wasi­li­jem Zaj­cewem. Towa­rzy­szem Zaj­cewem. I tylko dla swo­jej dru­giej bry­gady pozo­sta­wał Wasią.
– Simo, bra­kuje nam ludzi. Mar­tyszka całe noce spę­dza na obser­wa­cji, a rano rusza pro­sto na wezwa­nia. Kracz­kin robi zdję­cia, cho­ciaż powi­nien w tym cza­sie prze­słu­chi­wać sąsia­dów, a ty chcesz się zwol­nić?
Wyraz twa­rzy Sie­ra­fi­mowa go zdzi­wił.
– Ja na serio – powtó­rzył cicho Sie­ra­fi­mow.
Zaj­cew spoj­rzał na niego: tak, wygląda na to, że tak.
– No sia­daj, Simo. Sia­daj.
Zaj­cew zamknął drzwi gabi­netu, odci­na­jąc siną mackę dymu tyto­nio­wego kłę­bią­cego się w kory­ta­rzu. Sie­ra­fi­mow opadł na kanapę z ciem­nej sztucz­nej skóry – wszy­scy nazy­wali ją „dia­bel­ską”, bo była wła­ści­wie nie­znisz­czalna. Zaj­cew usiadł na para­pe­cie. Okno było otwarte na oścież. Sły­chać było cichy, rów­no­mierny plusk fal ude­rza­ją­cych o gra­ni­towe nabrzeże. Od Fon­tanki pach­niało naraz zgni­li­zną i świe­żo­ścią.
– Wasiu, szkoda two­jego czasu. Sprawa jest zamknięta – zaczął smutno Sie­ra­fi­mow.
Spod lichej mary­narki wysta­wał przy­pięty pisto­let. Kiedy patrzyło się na Sie­ra­fi­mowa z jego locz­kami, oczkami i policz­kami, pisto­let mógł się wyda­wać dzie­cięcą zabawką.
– Jak zde­cy­do­wa­łeś, tak zde­cy­do­wa­łeś. Nie będę się kłó­cił. Jesteś dużym chłop­cem. Po pro­stu mnie to cie­kawi. I dokąd pój­dziesz? Zosta­niesz motor­ni­czym? Urzęd­ni­kiem? Czy zna­la­złeś sobie dziew­czynę, co chce wyjść za księ­go­wego? Byle tylko bez noc­nych dyżu­rów i całego tego podej­rza­nego ele­mentu?
Sie­ra­fi­mow wstał. Pod­szedł do okna. Wska­zał oczami na zamknięte drzwi. Zaj­cew zesko­czył z para­petu i zamknął okno.
– Wszy­scy pomy­ślą, że to na wła­sne życze­nie. Czy­ścić mnie będą – wyja­śnił cicho Sie­ra­fi­mow.
– Aha? – zdzi­wił się Zaj­cew. – I co takiego ta komi­sja będzie czy­ścić w twoim życio­ry­sie? Że zosta­łeś ranny pod­czas obławy? Że ryzy­ku­jąc wła­sne życie, wynio­słeś spod ban­dyc­kich kul jed­nego ze swo­ich towa­rzy­szy Gowo­rusz­kina? Czy że nie dosy­pia­łeś po nocach? Wszy­scy znają twoją bio­gra­fię, Simo. A tacy ludzie jak ty są w wydziale na wagę złota.
– Łatwo ci mówić! – zawo­łał ze zło­ścią Sie­ra­fi­mow.
– A niby dla­czego? Co nas różni?
– Dla cie­bie to wszystko jest prost­sze.
– A co dla cie­bie jest tu trudne?
W tym momen­cie zadzwo­nił tele­fon. Zaj­cew pod­niósł słu­chawkę i dał Sie­ra­fi­mo­wowi znak ręką: cze­kaj.
– Zaj­cew przy tele­fo­nie. Zapi­suję. Aha. Dzię­kuję.
Przez cały ten czas Sie­ra­fi­mow patrzył zagnie­wany w okno. Zaj­cew odwie­sił słu­chawkę. Oży­wił się.
– Cie­kawa sprawa. Sąsiadka Bara­no­wej dzwo­niła wła­śnie, żeby powie­dzieć, że coś jej się przy­po­mniało. Chcia­łaby się jutro spo­tkać i poroz­ma­wiać.
Zaj­rzał do teczki:
– Olga Zabot­kina. Hm, nauczy­cielka muzyki. Dobrze. Inte­li­gentne stare panny obser­wują swoje sąsiadki i ich absz­ty­fi­kan­tów znacz­nie uważ­niej, niż się wszyst­kim wydaje.
Sie­ra­fi­mow nie podzie­lał jego entu­zja­zmu.
– Co tu jest trudne!? – powtó­rzył sar­ka­stycz­nie. – Wszystko! Mam spe­cy­ficzne pocho­dze­nie.
– A co jest z nim nie tak? – Zaj­cew zdą­żył już wła­ści­wie zapo­mnieć, o czym roz­ma­wiali. Cał­ko­wi­cie pochło­nęło go myśle­nie o Oldze Zabot­ki­nie.
Postu­kał pli­kiem zdjęć o stół, wyrów­nał. Zawią­zał teczkę z aktami sprawy.
– Mam ojca księ­dza.
– Sie­ra­fi­mow, prze­cież nie ukry­wa­łeś swo­jego pocho­dze­nia przed wła­dzą radziecką. Wypeł­ni­łeś ankietę zgod­nie z prawdą – Zaj­cew wło­żył teczkę w głąb sejfu – kiedy wstę­po­wa­łeś do mili­cji. Niech boją się ci, któ­rzy mają coś do ukry­cia.
– Wtedy! Wtedy to nie miało zna­cze­nia. A teraz ma. Wyczysz­czą mnie, Wasiu, wyczysz­czą mnie stąd. Dadzą wil­czy bilet. Wtedy to mnie nikt nawet na motor­ni­czego nie weź­mie. Wtedy mogą i z mia­sta ode­słać. Za sto pierw­szy kilo­metr. Jako ele­ment anty­ra­dziecki. Klasę wrogą ustro­jowi sowiec­kiemu. A jeśli odejdę teraz sam, to potem nikt mi nie będzie zada­wał pytań. Zostanę choćby i eks­pe­dien­tem, choćby i mecha­ni­kiem.
Sie­ra­fi­mow prze­stra­szył się, że oczy zacho­dzą mu łzami. Było mu szkoda samego sie­bie. Nie­spra­wie­dli­wość bolała.
Zaj­cew nie­prze­rwa­nie patrzył przed sie­bie weso­łymi chłod­nymi oczyma. Tyle że w tej chwili były bar­dziej chłodne niż wesołe.
– Nie ma co się tak przej­mo­wać, Simo.
Czyli: nie powstrzy­mał łez. Sie­ra­fi­mow się odwró­cił.
– Kiedy to boli, Wasiu – wydu­sił z sie­bie. – Co ma do tego mój tato?
– No co ty, chło­paku, co jest? Niech inni się przej­mują. Ci, któ­rzy dopusz­czają się nie­go­dzi­wo­ści. Powiem ci tak – odpo­wie­dział Zaj­cew. – Pocho­dze­nie masz jedno, mili­cyjne, naj­bar­dziej radziec­kie z radziec­kich. I kropka. – Zaj­cew dostrzegł, że na Sie­ra­fi­mo­wie nie zro­biło to wra­że­nia. – Posłu­chaj, Simo. Przy­szedł mi do głowy taki pomysł. Szar­pać się z towa­rzy­szami z komi­sji nie ma po co. Oni nie rozu­mieją spe­cy­fiki naszej pracy. A tłu­ma­czyć im tego nie ma kiedy.
Sie­ra­fi­mow spoj­rzał na niego z nadzieją.
Zaj­cew po raz kolejny przy­ci­snął pal­cami powieki. Tym razem ból w skroni nie znik­nął.
– Zobacz, ja ci w tej chwili wypi­szę na maszy­nie roz­kaz. Towa­rzy­szu Sie­ra­fi­mow, uda­je­cie się w dele­ga­cję.
Zaj­cew dorzu­cił coś jesz­cze:
– Dzie­lić się doświad­cze­niem z miej­sco­wymi towa­rzy­szami. Czy zada­nie jest jasne?
Na policzki Sie­ra­fi­mowa powoli powra­cały pas­chalne rumieńce.
– Tak jest.
– A kiedy wró­cisz, nie wia­domo. Poczysz­czą sobie, coś tam wyczysz­czą, i do widze­nia. Pociąg odje­chał. Zro­zu­miano, towa­rzy­szu Sie­ra­fi­mow?
– Zro­zu­miano. A dokąd?
– Co „dokąd”?
– Dokąd jadę?
Zaj­cew się zamy­ślił.
– Do Kijowa może? Mówią, że to dziwne mia­sto.
– Może być do Kijowa.
Zaj­cew z trza­skiem wło­żył kartkę do swo­jego reming­tona, zaczął ude­rzać pal­cem w kla­wi­sze. Litery odska­ki­wały ze stu­ko­tem. Wia­do­mość do towa­rzy­szy z Kijowa była krótka. Zaj­cew pokrę­cił wał­kiem, wycią­gnął kartkę i nakre­ślił na niej zama­szy­sty pod­pis.
– Ogar­nij tylko jutro wszyst­kie druczki, to wypi­szą ci bilety. Tę czystkę będziemy mieć…
Zaj­cew prze­wró­cił kartkę w kalen­da­rzu na stole.
– O pro­szę. O jede­na­stej. A więc równo o ósmej rano załatw wszyst­kie for­mal­no­ści i w drogę.
– A…?
– A ja pójdę na tę czystkę zamiast cie­bie. Niech mnie czysz­czą, jeśli mają ochotę. Mam wzo­rową pro­le­ta­riacką bio­gra­fię. Nie ma w co zaglą­dać. No chyba że w spodnie.
Sie­ra­fi­mow otwo­rzył usta, ale zanim wydo­było się z nich „dzię­kuję”, Zaj­cew się skrzy­wił.
– Dzię­kują to dziew­częta za kwiaty.
Sie­ra­fi­mowa zatkało.
– Z przy­jem­no­ścią posie­dzę z nimi zamiast cie­bie. Dam nogom odpo­cząć. No dosyć, pora spać!

 
Wesprzyj nas