Julija Jakowlewa napisała zaskakujący kryminał retro w realiach Związku Radzieckiego lat trzydziestych XX wieku. Narastająca atmosfera terroru, czystek i strachu stanowi tło dla ciekawej kryminalnej fabuły, a perypetie śledczego Zajcewa przykuwają uwagę czytelnika.
Leningrad w 1930 roku to nie jest miasto, w którym chciałoby się żyć. Rewolucja zrobiła swoje, po dawnej świetności pozostały wspomnienia, gustowne kamienice przedrewolucyjnej burżuazji zamieniono na klitki mieszkalne dla mas pracujących, a swoje krwawe żniwo zbiera walka z wrogami – prawdziwymi i wyimaginowanymi – jedynie słusznego systemu. Ludzie znikają z domu, z miejsca pracy, w przepełnionych mieszkaniach i mrocznych zaułkach co rusz znajdywane są ofiary pobić i zabójstw. Dla przeciętnego Leningradczyka kolejne zwłoki czy nawet seria morderstw, wywołująca kiedyś poruszenie i temat sąsiedzkich rozmów, nie stanowi już żadnego zaskoczenia. Ale obok wielkiego zła państwowego nadal istnieją drobne zbrodnie: obywatele radzieccy nie przestają kraść i zabijać, nawet w cieniu budowanego z mozołem nowego ładu.
Śledczy Zajcew jest typem milicjanta, który niezbyt pasuje do rzeczywistości. Dociekliwy, inteligentny i uparty w dążeniu do prawdy nie ma łatwego życia, a jego poczucie sprawiedliwości nie przysparza mu popularności u zwierzchników. Kolejne śledztwo w sprawie morderstw w różnych częściach miasta, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, postawi go przed dylematem – czy zgodnie z sugestiami zwierzchników odłożyć sprawy do szuflady jako niewyjaśnione z racji niewykrycia sprawców czy podążyć tropem swojej intuicji i poczucia sprawiedliwości, by za wszelką cenę odnaleźć sprawcę zbrodni. Zajcew, praktycznie sam, otoczony atmosferą podejrzliwości we własnym wydziale śledczym, musi zmierzyć się także ze strachem potencjalnych świadków, inwigilacją przez różne służby a nawet aresztowaniem przez osławione OGPU – państwo w państwie brutalnych strażników czystości rewolucji. Ale tak to jest, gdy nadepnie się komuś ważnemu na odcisk i nie słucha dobrych rad starszych i bardziej doświadczonych milicjantów.
Koniec końców Zajcew, wypuszczony nagle po pół roku odsiadki w więzieniu bezpieki, wraca do pracy i lawirując pośród zastawianych na niego pułapek, kontynuuje śledztwo. Jak się okazuje, za szybkim zwolnieniem stoi towarzysz Kirow, władający niepodzielnie Leningradem z ramienia partii, dla którego priorytetem staje się wyjaśnienie morderstwa w będącym oczkiem w głowie władzy parku Jełagina, gdzie cztery ofiary ułożono w sposób będący odzwierciedleniem znanego obrazu znajdującego się w zbiorach Ermitażu. Nowe fakty i inne morderstwa popełnione w trakcie nieobecności Zajcewa w pracy kierują dochodzenie na nowe tory, a sprawy zaczynają zmierzać w kierunku, którego i śledczy i czytelnik bynajmniej się nie spodziewają.
W powieści autorka znakomicie przedstawia niuanse systemu, w którym nie można nikomu zaufać, każdy może stać się łatwo podejrzanym, a dowody winy, jeśli trzeba, znajdą się bez problemu.
Julija Jakowlewa osadzając fabułę „Towarzysza” w Leningradzie początku lat trzydziestych XX wieku pokusiła się o głębsze spojrzenie na panujący ówcześnie system społeczno-polityczny, ewoluujący ciągle od śmierci wodza rewolucji Włodzimierza Iljicza pod światłym przywództwem towarzysza Stalina. Jakowlewa bardzo sprawnie wplotła główne wątki kryminalne w tło codziennego życia Leningradu. System, w którym dominują strach, terror, inwigilacja, czystki i publiczne spowiadanie się z grzechów przeciwko słusznej władzy, nie sprzyjał indywidualnościom typu śledczego Zajcewa, dla których ciągle najważniejsze były przedrewolucyjne wartości, uznane obecnie za przeżytek. Walka o sprawiedliwość, stawianie na równi wobec prawa zarówno szarego obywatela z mieszkania komunalnego, jak i wysoko postawionego działacza partyjnego, dążenie do skazania winnych zbrodni, niezależnie od posiadanego przez nich parasola ochronnego w moskiewskich urzędach – to z punktu widzenia władzy rzeczy złe i występne, prowadzące prostą drogą do szykan, a nawet śmierci.
W powieści autorka znakomicie przedstawia niuanse systemu, w którym nie można nikomu zaufać, każdy może stać się łatwo podejrzanym, a dowody winy, jeśli trzeba, znajdą się bez problemu. To bardzo rosyjska powieść, z fascynująco oddaną atmosferą początku lat trzydziestych w Moskwie, a przede wszystkim w Leningradzie, jeszcze niedawno najpiękniejszym mieście carskiej Rosji, teraz zalewanym przaśnymi zwyczajami przybyszów z prowincji. Symbolem dawnych, bardziej wysublimowanych czasów pozostał jeszcze balet i bogate zbiory Ermitażu, lecz nie wiadomo, na jak długo, gdyż rodowici mieszkańcy miasta, przemęczeni i niedożywieni, żyjący w ścisku mieszkań komunalnych, nękani przez tajniaków – kulturą wysoką raczej się nie interesują, a władzy kultura oczywiście nie jest na rękę. Po co miałaby pobudzać ludzi do jakichś głębszych przemyśleń i zastanowienia?
Powieść „Towarzyszu mój”, pierwszy tom trylogii Juliji Jakowlewej o Zajcewie, to atrakcyjna propozycja dla miłośników nietuzinkowych kryminałów retro, zwłaszcza że osadzenie fabuły w miejscu i czasie do tej pory praktycznie nie eksplorowanym przez autorów wydawanych w Polsce, wnosi powiew świeżości, a mocnym punktem są walory literackie – styl pisania, umiejętność konstruowania ciekawej kryminalnej fabuły, kreacji bohaterów i szczegółowość detali historycznych. ■Robert Wiśniewski
Towarzyszu mój
Przekład: Michał Rogalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 kwietnia 2021
Rozdział 1
1
Zajcew przeniósł spojrzenie na początek strony. Poczuł, jakby ktoś potarł mu oczy papierem ściernym. Opuścił wzrok. Nie wychwycił z protokołu żadnego słowa.
Zabita: Faina Baranowa, lat trzydzieści cztery, bezpartyjna. Księgowa w spółdzielni przemysłowej. Panna.
Wielka szkoda, zazwyczaj małżonek to pierwszy podejrzany. A tak podejrzanych brak. Nie ma się czego chwycić.
Zajcew zapalił lampę pod zielonym kloszem. Nie zrobiło się od tego jaśniej. Jasnobłękitne niebo zaglądało w okna. Zwykłe czerwcowe złudzenie: leningradzka biała noc już dawno zamknęła drzwi sklepów, zmiotła z ulic wozy, tramwaje i samochody; zasunęła grube zasłony w mieszkaniach leningradczyków, próbujących zmieścić odrobinę płytkiego snu pomiędzy dwoma klocami światła, w które na miesiąc zamieniły się dzień i noc. Na śpiących ulicach było jasno i świetliście.
Zajcew rozłożył fotografie pod lampą. Fainę Baranową zabito w jej własnym pokoju. Na czarno-białych zdjęciach różowawa tapeta przybrała jasnoszary kolor. Ofiara siedziała w fotelu przy oknie. Ciężka solidna zasłona była odsunięta. Przez okno widać było budynek biblioteki publicznej. Zajcew przerzucił stronę. Sprawdził adres: prospekt 25 Października. Albo po prostu: róg prospektu Newskiego i ulicy Sadowej.
Litery znowu zamieniły się w bezsensowne znaczki. Zajcew stłumił ziewnięcie. Nie był w stanie wyostrzyć wewnętrznego słuchu, dobiegał go nieprzerwany szum. Przeszkadzał mu. Na wszystkich piętrach wydziału śledczego leningradzkiej milicji tętniło zwyczajne nocne życie. Kogoś przesłuchiwano, kogoś innego prowadzono, ktoś ryczał, ktoś jeszcze inny klął siarczyście. Na wszystkich korytarzach i we wszystkich gabinetach niepotrzebnie paliły się żółte lampy. Pachniało dymem papierosowym.
A więc Faina Baranowa. Zajcew wziął do rąk fotografię. W jego mózgu biało-czarny obrazek nabrał kolorów. Obrzeża fotografii przekształciły się we framugę drzwi – to przez nią Zajcew zobaczył tę kobietę po raz pierwszy. A właściwie – jej ciało.
– To co, Wasiu, otwieramy?
Martynow zsunął kaszkiet ze spoconego czoła na potylicę. Miał zaczerwienione oczy. Spędził noc na obserwacji jednej z wielkich kamienic czynszowych na Ligowce. Później cały ranek pisał raport. Nie zdążył wrócić do domu – zaczął się nowy dzień. Wkrótce brygadę wezwano na prospekt 25 Października. „Odpoczniesz po chwili, poczekaj troszeczkę” – zaśpiewał Kraczkin fałszywym dyszkantem. Taszczył na górę walizeczkę zawierającą w sobie wszystko, co niezbędne do oględzin miejsca przestępstwa. W drugiej ręce trzymał złożony trójnóg do aparatu fotograficznego.
– A pójdziesz ty – odezwał się Martynow ponuro, mrużąc oczy. Korytarz komunałki spowijały kuchenne opary pochodzące z dobrego tuzina lokatorskich kuchenek. Nie było jak się ruszyć. Wszędzie leżało pełno gratów, sąsiedzi wystawili je byle jak ze swoich pokojów. Dawniej było tu przestronne jaśniepańskie mieszkanie. Teraz mieszkało się nawet po siedem osób w jednym pokoju. Zwyczajna leningradzka komunałka. Przybycie oficerów wykonujących czynności sprawiło, że w korytarzu zrobiło się jeszcze ciaśniej. Sąsiedzi wysunęli głowy zza drzwi. Na plecy Zajcewa napierał jakiś leśny dziadek.
– Towarzyszu, czy ja wam nie przeszkadzam? – Zajcew obrócił się rozzłoszczony.
– Towarzysze, tu nie ma nic do oglądania! – zwrócił się do wszystkich Kraczkin.
Teraz przez drzwi wyjrzeli także ci, którzy początkowo zamierzali przeczekać przyjazd milicji w swoich pokojach.
Zajcew spojrzał na lichy zamek. Za nim wśród oparów majaczyli świadkowie – miejscowy dozorca i zarządca wspólnoty mieszkaniowej. „Od wczoraj nie otwiera” – mruknął po raz kolejny leśny dziadek. To on wezwał milicję. Z dymu wyłonił się Samojłow.
– Dzwoniłem do jej spółdzielni. Baranowa nie pojawiała się ostatnio w pracy.
Zajcew skinął głową. Martynow oparł się o ścianę i przymknął oczy. „Trzeba było go puścić do domu” – pomyślał Zajcew. Z Martynowa nie było dziś żadnego pożytku.
– Może gdzieś wyszła? – podsunął Sierafimow.
– Nic nam nie wiadomo – wypalił któryś z facetów w tłumie – żeby wychodziła.
– Zaszła wam za skórę, co? – Zajcew bez wahania spojrzał mu prosto w oczy.
– Fuj, ale wybałuszył te gały – powiedziała cicho jedna ze starych bab.
Zajcew udał, że nie słyszy.
– Jak to „zaszła”? – obruszył się facet. – Nic na ten temat nie wiemy. Jesteśmy sąsiadami. Żyjemy tu zgodnie, a bo co… Każdy to potwierdzi. I z Fainą Borisowną to samo. Wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem, nie zważając na jej żydowskie pochodzenie. Była uczciwą kobietą, poważną.
– Pies, ej, popatrz, pies – rozległo się na korytarzu.
Sąsiedzi pomruczeli, poszeptali, powzdychali i przepuścili owczarka o czarnym grzbiecie. Był to potomek Tuza Trefla, który przed dziesięcioma laty zyskał niezwykłą sławę wśród leningradzkich śledczych. Nosił zresztą to samo imię.
Przewodnik psa wydał cichą komendę.
Tuz Trefl na sekundę zamarł – jakby jego węch był słuchem, któremu niezbędna jest absolutna cisza – a następnie zadrapał pazurami.
– Wyłamuj, Martynow – rozkazał Zajcew krótko.
Przewodnik chwycił psa za obrożę.
Martynow wsunął krótki łom, nacisnął. Pręt na początku wyskoczył, wyrwawszy z drzwi tylko jedną długą szczapę. Martynow chyba się obudził, spojrzał na Zajcewa półprzytomnie. Przyłożył łom zręczniej.
Drzwi do pokoju Fainy Baranowny chrupnęły na pożegnanie i otwarły się na oścież. Gapie z tyłu zamruczeli i zagwizdali.
– Sąsiedzi, proszę się cofnąć! – ryknął Zajcew. – Towarzysze świadkowie, czy to obywatelka Baranowa?
– To ona. – Dozorca niestrudzenie wyglądał zza pleców Zajcewa.
– Dziękuję, towarzyszu. Obywatele sąsiedzi, tu się nie ma na co gapić! – rzucił Zajcew głośno w kierunku drzwi. – Wszyscy będą proszeni po kolei.
– Cofnąć się, towarzysze. – Sierafimow skutecznie i stanowczo odepchnął ciekawskich w głąb korytarza.
– Idź, Sierafimow, przesłuchaj sąsiadów – szepnął mu Zajcew.
Sierafimow skinął głową i wyszedł, przymykając za sobą drzwi.
Zajcew poczuł, że jest w pokoju sam na sam z Fainą Baranową. I zanim Kraczkin zabierze się do posypywania przedmiotów czarnym proszkiem, aby zdjąć odciski, a Martynow z Samojłowem zaczną tarmosić walizki i skrzypieć drzwiami podczas przeszukania, on spróbuje ogarnąć miejsce przestępstwa jednym spojrzeniem. Pierwsze wrażenie mówi wiele.
Pokój był bardzo zagracony, ale duży, z dwoma wysokimi oknami.
Faina Baranowa siedziała w fotelu pod oknem.
Jedna z jej rąk leżała na oparciu. Druga była swobodnie oparta na brzuchu. W prawej trzymała białą różę. W lewej – miotełkę z piór. Taką, jakiej używa się do ścierania kurzu.
– Czarna róża, symbol rozpaczy – zaczął Martynow.
Róża w rękach Baranowej była biała. Ale Martynow miał rację: postać zmarłej emanowała tragizmem i trwogą. Jedwabna zasłona za nią płonęła szkarłatem. Na jej tle sukienka wydawała się jeszcze czarniejsza, a biała róża – oślepiająco biała. Kontrast pomiędzy szkarłatną czerwienią, czernią i bielą był prawie teatralny. Łagodziły go połyskliwość jedwabiu, głęboka miękkość aksamitu i kruchość płatków róży. Poza siedzącej była tak naturalna, że Zajcewowi wydawało się przez chwilę, że Baranowa żyje. Trup miał otwarte oczy.
– Pewnie serce – stwierdził Kraczkin, najstarszy w brygadzie. – Nie nadążyła z oddechem i proszę.
– Kraczkin, ty już lepiej nie przykładaj do wszystkich swojej miary. To nie była stara kobieta.
Kraczkin wzruszył kościstymi ramionami.
– Nie stara, ale i nie pierwszej młodości. To możliwa wersja.
– Zamów transport, Martynow.
Martynow wyszedł na korytarz zadzwonić, żeby przyjechali po ciało.
Zajcew zauważył cienką karmazynową linię na szyi martwej kobiety.
– A jeszcze dziś rano marzyłeś o odejściu ze służby.
Odsunął palcem biały kołnierzyk ofiary i skinął na Kraczkina: na skórze czerwienił się ostry, jakby nacięty ślad.
– Mąż, bez dwóch zdań – powiedział natychmiast Samojłow.
– No, na to starczy siły i mężczyźnie, i kobiecie. Nie da się też wykluczyć ani dzieciaka, ani starca – zauważył doświadczony Kraczkin, rozstawiając trójnóg. – Ale mąż albo konkubent to najpewniej, tak mówi statystyka. A statystyka to jest straszna siła. Wasiu – tu zmienił temat – ty wytłumacz dowództwu, że zdrowie mi nie pozwala na dźwiganie ciężarów. Potrzebny nam w brygadzie fotograf.
Kraczkin nieustannie dopominał się o fotografa i mogło się wydawać, że ma rację: w wydziale śledczym brakowało pracowników. Ale tak naprawdę wcale nie miał racji. Kiedy Zajcew dołączał do brygady, Kraczkin przedstawił mu się następująco: „Kraczkin, staruszek, hipochondryk, mizantrop”. I ścisnął dłoń Zajcewa tak, że aż palce mu chrupnęły.
Kraczkin uniósł wysoko lampę błyskową.
– Samojłow, szukaj struny albo czegoś podobnego – powiedział Zajcew. I zauważywszy powrót Martynowa, rzucił krótkie spojrzenie na zegarek naręczny z podrapaną szybką i zaczął dyktować: – Ciało odnaleziono o godzinie szóstej minut czterdzieści osiem…
Samojłow ze stukotem wysuwał szuflady z komody, toaletki i szafy.
– Uduszono obywatelkę Baranową – powiedział mimowolnie Zajcew.
Trzasnęła lampa i na moment wypełniła pokój światłem.
Żadnej struny jednak nie znaleźli.
„Nie pierwszej młodości”. Zajcew przyjrzał się aktom sprawy.
Faina Baranowa miała trzydzieści cztery lata. Następnie spojrzał na maleńką fotografię. Zastygły wzrok, zaciśnięte wargi, typowe zdjęcie do przepustki. Mieszkała sama. Kuzynka w Kijowie, innych krewnych sąsiedzi nie znali. Znowu ci sąsiedzi!
Zajcew odsunął zdjęcie jak najdalej, jakby starał się zobaczyć Fainę Baranową własnymi, a nie sąsiedzkimi oczami.
Właściwie zgadzał się z Kraczkinem: jak na swój wiek Faina Baranowa wyglądała jeśli nie staro, to chorowicie. Miała opuchniętą twarz i cienie pod oczami. Ale kto dzisiaj wygląda zdrowo? Marne jedzenie, wykańczająca służba. Odstoisz swoje w kolejkach, pokręcisz się chwilę po domu, a rano znowu pakujesz się do tramwaju – i dawaj na służbę. „Ale brwi wyskubała” – zauważył.
I miotełka. Takimi miotełkami ścierają kurz pokojówki. Gospodynie wolą zwyczajną ścierkę.
Podszedł do drzwi i krzyknął w korytarz:
– Sierafimow, słuchaj!
Posłuchał. Idzie. Zajcew wrócił do zdjęć. W drzwiach pojawił się Sierafimow.
– Simo, trzeba sprawdzić, czy do Baranowej nie przychodziła pomoc domowa. A bo to mało takich? Tutaj niby że pokojówka, a tak naprawdę wspólniczka złodziei.
– Sąsiedzi zeznali, że niczego nie ukradziono.
– W tej komunałce wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą – rzucił niezadowolony Zajcew. – Ależ oni tam zgodnie żyją! To też trzeba by jeszcze sprawdzić.
Sierafimow nie odpowiedział.
Zajcew przycisnął palcami zamknięte oczy: żółte światło elektryczne wwiercało mu się w skroń. „Czerwona róża – symbol miłości”. A kiedy otworzył oczy, na teczce z aktami leżała starannie zapisana kartka. Sylwetka Sierafimowa majaczyła w pobliżu. Na górze strony wyraźnym urzędowym pismem napisano: „Podanie”.
– Dosyć, Simo, ze wszystkimi podaniami to jutro, dzisiaj czas iść spać – powiedział Zajcew, wstając. Krzesło zaskrzypiało. – Wymęczył mnie ten dzień. Nie mogę już myśleć.
– To moje podanie.
– W sprawie? – Zajcew wytężył wzrok: „…na własne żądanie”. Spojrzał znowu na Sierafimowa.
– Żartujesz?
Wygląd Sierafimowa w pełni zgadzał się z jego nazwiskiem – było w nim coś paschalnego. Błękitne oczy i delikatne rumieńce były jednak zwodnicze. Sierafimow przeniósł się do brygady przed pięcioma laty. W ciemnych uliczkach Leningradu słychać było jeszcze wtedy wystrzały, a bandyci panoszyli się wszędzie. Sierafimow odsiedział swoje, szykując obławy, i nie stronił od bandyckich kul.
Zajcew przeczytał podanie. Rzucił kartkę na stół.
– Simo, ty się chyba ciutkę przepracowałeś. To się zdarza. Nie ma co od razu wypisywać podań. No, zabieraj. Idź, wyśpij się. Nie widziałem tego.
Ale Sierafimow złapał go za ramię:
– Ja na serio, Wasiu.
Zajcew nie miał jeszcze trzydziestki. Jak prawie wszyscy w wydziale śledczym leningradzkiej milicji. Ale w tym przypadku właśnie rok czy dwa znaczyły więcej niż gdzie indziej dziesięć lat. Zajcew był „tym sławnym” śledczym Wasilijem Zajcewem. Towarzyszem Zajcewem. I tylko dla swojej drugiej brygady pozostawał Wasią.
– Simo, brakuje nam ludzi. Martyszka całe noce spędza na obserwacji, a rano rusza prosto na wezwania. Kraczkin robi zdjęcia, chociaż powinien w tym czasie przesłuchiwać sąsiadów, a ty chcesz się zwolnić?
Wyraz twarzy Sierafimowa go zdziwił.
– Ja na serio – powtórzył cicho Sierafimow.
Zajcew spojrzał na niego: tak, wygląda na to, że tak.
– No siadaj, Simo. Siadaj.
Zajcew zamknął drzwi gabinetu, odcinając siną mackę dymu tytoniowego kłębiącego się w korytarzu. Sierafimow opadł na kanapę z ciemnej sztucznej skóry – wszyscy nazywali ją „diabelską”, bo była właściwie niezniszczalna. Zajcew usiadł na parapecie. Okno było otwarte na oścież. Słychać było cichy, równomierny plusk fal uderzających o granitowe nabrzeże. Od Fontanki pachniało naraz zgnilizną i świeżością.
– Wasiu, szkoda twojego czasu. Sprawa jest zamknięta – zaczął smutno Sierafimow.
Spod lichej marynarki wystawał przypięty pistolet. Kiedy patrzyło się na Sierafimowa z jego loczkami, oczkami i policzkami, pistolet mógł się wydawać dziecięcą zabawką.
– Jak zdecydowałeś, tak zdecydowałeś. Nie będę się kłócił. Jesteś dużym chłopcem. Po prostu mnie to ciekawi. I dokąd pójdziesz? Zostaniesz motorniczym? Urzędnikiem? Czy znalazłeś sobie dziewczynę, co chce wyjść za księgowego? Byle tylko bez nocnych dyżurów i całego tego podejrzanego elementu?
Sierafimow wstał. Podszedł do okna. Wskazał oczami na zamknięte drzwi. Zajcew zeskoczył z parapetu i zamknął okno.
– Wszyscy pomyślą, że to na własne życzenie. Czyścić mnie będą – wyjaśnił cicho Sierafimow.
– Aha? – zdziwił się Zajcew. – I co takiego ta komisja będzie czyścić w twoim życiorysie? Że zostałeś ranny podczas obławy? Że ryzykując własne życie, wyniosłeś spod bandyckich kul jednego ze swoich towarzyszy Goworuszkina? Czy że nie dosypiałeś po nocach? Wszyscy znają twoją biografię, Simo. A tacy ludzie jak ty są w wydziale na wagę złota.
– Łatwo ci mówić! – zawołał ze złością Sierafimow.
– A niby dlaczego? Co nas różni?
– Dla ciebie to wszystko jest prostsze.
– A co dla ciebie jest tu trudne?
W tym momencie zadzwonił telefon. Zajcew podniósł słuchawkę i dał Sierafimowowi znak ręką: czekaj.
– Zajcew przy telefonie. Zapisuję. Aha. Dziękuję.
Przez cały ten czas Sierafimow patrzył zagniewany w okno. Zajcew odwiesił słuchawkę. Ożywił się.
– Ciekawa sprawa. Sąsiadka Baranowej dzwoniła właśnie, żeby powiedzieć, że coś jej się przypomniało. Chciałaby się jutro spotkać i porozmawiać.
Zajrzał do teczki:
– Olga Zabotkina. Hm, nauczycielka muzyki. Dobrze. Inteligentne stare panny obserwują swoje sąsiadki i ich absztyfikantów znacznie uważniej, niż się wszystkim wydaje.
Sierafimow nie podzielał jego entuzjazmu.
– Co tu jest trudne!? – powtórzył sarkastycznie. – Wszystko! Mam specyficzne pochodzenie.
– A co jest z nim nie tak? – Zajcew zdążył już właściwie zapomnieć, o czym rozmawiali. Całkowicie pochłonęło go myślenie o Oldze Zabotkinie.
Postukał plikiem zdjęć o stół, wyrównał. Zawiązał teczkę z aktami sprawy.
– Mam ojca księdza.
– Sierafimow, przecież nie ukrywałeś swojego pochodzenia przed władzą radziecką. Wypełniłeś ankietę zgodnie z prawdą – Zajcew włożył teczkę w głąb sejfu – kiedy wstępowałeś do milicji. Niech boją się ci, którzy mają coś do ukrycia.
– Wtedy! Wtedy to nie miało znaczenia. A teraz ma. Wyczyszczą mnie, Wasiu, wyczyszczą mnie stąd. Dadzą wilczy bilet. Wtedy to mnie nikt nawet na motorniczego nie weźmie. Wtedy mogą i z miasta odesłać. Za sto pierwszy kilometr. Jako element antyradziecki. Klasę wrogą ustrojowi sowieckiemu. A jeśli odejdę teraz sam, to potem nikt mi nie będzie zadawał pytań. Zostanę choćby i ekspedientem, choćby i mechanikiem.
Sierafimow przestraszył się, że oczy zachodzą mu łzami. Było mu szkoda samego siebie. Niesprawiedliwość bolała.
Zajcew nieprzerwanie patrzył przed siebie wesołymi chłodnymi oczyma. Tyle że w tej chwili były bardziej chłodne niż wesołe.
– Nie ma co się tak przejmować, Simo.
Czyli: nie powstrzymał łez. Sierafimow się odwrócił.
– Kiedy to boli, Wasiu – wydusił z siebie. – Co ma do tego mój tato?
– No co ty, chłopaku, co jest? Niech inni się przejmują. Ci, którzy dopuszczają się niegodziwości. Powiem ci tak – odpowiedział Zajcew. – Pochodzenie masz jedno, milicyjne, najbardziej radzieckie z radzieckich. I kropka. – Zajcew dostrzegł, że na Sierafimowie nie zrobiło to wrażenia. – Posłuchaj, Simo. Przyszedł mi do głowy taki pomysł. Szarpać się z towarzyszami z komisji nie ma po co. Oni nie rozumieją specyfiki naszej pracy. A tłumaczyć im tego nie ma kiedy.
Sierafimow spojrzał na niego z nadzieją.
Zajcew po raz kolejny przycisnął palcami powieki. Tym razem ból w skroni nie zniknął.
– Zobacz, ja ci w tej chwili wypiszę na maszynie rozkaz. Towarzyszu Sierafimow, udajecie się w delegację.
Zajcew dorzucił coś jeszcze:
– Dzielić się doświadczeniem z miejscowymi towarzyszami. Czy zadanie jest jasne?
Na policzki Sierafimowa powoli powracały paschalne rumieńce.
– Tak jest.
– A kiedy wrócisz, nie wiadomo. Poczyszczą sobie, coś tam wyczyszczą, i do widzenia. Pociąg odjechał. Zrozumiano, towarzyszu Sierafimow?
– Zrozumiano. A dokąd?
– Co „dokąd”?
– Dokąd jadę?
Zajcew się zamyślił.
– Do Kijowa może? Mówią, że to dziwne miasto.
– Może być do Kijowa.
Zajcew z trzaskiem włożył kartkę do swojego remingtona, zaczął uderzać palcem w klawisze. Litery odskakiwały ze stukotem. Wiadomość do towarzyszy z Kijowa była krótka. Zajcew pokręcił wałkiem, wyciągnął kartkę i nakreślił na niej zamaszysty podpis.
– Ogarnij tylko jutro wszystkie druczki, to wypiszą ci bilety. Tę czystkę będziemy mieć…
Zajcew przewrócił kartkę w kalendarzu na stole.
– O proszę. O jedenastej. A więc równo o ósmej rano załatw wszystkie formalności i w drogę.
– A…?
– A ja pójdę na tę czystkę zamiast ciebie. Niech mnie czyszczą, jeśli mają ochotę. Mam wzorową proletariacką biografię. Nie ma w co zaglądać. No chyba że w spodnie.
Sierafimow otworzył usta, ale zanim wydobyło się z nich „dziękuję”, Zajcew się skrzywił.
– Dziękują to dziewczęta za kwiaty.
Sierafimowa zatkało.
– Z przyjemnością posiedzę z nimi zamiast ciebie. Dam nogom odpocząć. No dosyć, pora spać!