„Wegetarianka” to głośna powieść Han Kang – jednej z najwybitniejszych współczesnych koreańskich pisarek. Laureatka międzynarodowej nagrody The Man Booker Prize w 2016 r. przedstawia historię kobiety, która chciała wyrazić swój bunt wobec tradycji i zasad obowiązujących w jej społeczności i zmienić otaczającą ją codzienność.


WegetariankaYong-hye i jej mąż prowadzą zwykłe życie. Gdy jednak makabryczne obrazy senne zaczynają nękać Yong-hye, niespodziewanie kobieta postanawia zrezygnować z jedzenia mięsa.

W kraju, w którym społeczne obyczaje są ściśle przestrzegane, jej decyzja jest szokująca i zupełnie niezrozumiała. Wegetarianizm bohaterki spotka się ze sprzeciwem otoczenia i zburzy codzienny porządek jej życia.

W całkowitej metamorfozie zarówno umysłu, jak i ciała niebezpieczne przedsięwzięcie zabierze Yong-hye w nieznane dla niej rejony. Odrzucenie mięsa będzie jedynie początkiem głębokiej przemiany…

Han Kang (ur. 27 listopada 1970 w Gwangju) – koreańska pisarka; zdobywczyni nagrody The Man Booker Prize for Fiction za powieść Wegetarianka (2007), przetłumaczoną na wiele języków.

Han Kang
Wegetarianka
Przekład: Choi Jeong In, Justyna Najbar-Miller
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Wegetarianka


Wegetarianka


Zanim została wegetarianką, nigdy nie pomyślałbym, że jest wyjątkowa. Szczerze mówiąc, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nie zrobiła na mnie wrażenia. Przeciętny wzrost, włosy średniej długości, żółtawa, łuszcząca się skóra na twarzy, wąskie oczy i delikatnie wystające kości policzkowe. Ubranie w achromatycznych barwach, jakby się bała wyróżnić z tłumu. Kiedy podeszła do stolika, przy którym na nią czekałem, miała na sobie najpospolitsze czarne buty. Jej krok nie był ani szybki, ani wolny; ani energiczny, ani pozbawiony energii.
Zdecydowałem się na małżeństwo, bo mimo braku szczególnego powabu nie miała wyraźnych wad. Nie była oszałamiająca, błyskotliwa czy też wyrafinowana, ale w sumie odpowiadał mi jej zgodny charakter. Nie musiałem udawać erudyty, by zrobić na niej wrażenie, ani się denerwować, że nie zdążę na czas, gdy się z nią umawiałem. Nie musiałem też wpadać w przygnębienie, porównując się do mężczyzn z katalogów mody. Zupełnie nie zwracała uwagi na brzuch, który zaczął mi odstawać, gdy miałem dwadzieścia kilka lat. Nie przeszkadzały jej także chude nogi i ramiona, które mimo moich wysiłków pozostawały nieumięśnione, ani niewielki penis, przyprawiający mnie o ukryte kompleksy.
Nigdy nie starałem się walczyć o więcej niż to, na co zasługiwałem. W dzieciństwie wystarczała mi rola podwórkowego przywódcy wśród dzieci, które były ode mnie dwa, trzy lata młodsze. Kiedy dorosłem, zacząłem studia na uniwersytecie, na którym zaoferowano mi niezłe stypendium, a następnie podjąłem pracę w niewielkiej firmie, w której doceniono moje nie aż tak znowu wysokie kwalifikacje i wypłacano mi w miarę przyzwoitą pensję. Tak więc naturalnym wyborem było dla mnie małżeństwo z kobietą wyglądającą najzwyczajniej na świecie. Kobiety piękne i inteligentne, kobiety niezwykle zmysłowe albo pochodzące z bogatych rodzin wprawiały mnie zresztą w zakłopotanie.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami bez zarzutu wypełniała zadania przeciętnej żony. Codziennie wstawała o szóstej rano, by przygotować mi ryż, zupę i kawałek ryby na śniadanie. Wspierała też domowy budżet dzięki dorywczej pracy, którą zresztą zaczęła wykonywać, zanim się pobraliśmy. Pracowała jako asystentka nauczyciela w prywatnej szkole grafiki komputerowej, w której kiedyś sama przez rok się uczyła, a także brała do domu zlecenia polegające na uzupełnianiu tekstem chmurek w komiksach.
Mówiła niewiele. Rzadko mnie o coś prosiła i nie wtrącała się, kiedy późno wracałem do domu. Nie żądała też, byśmy gdzieś razem wychodzili w dni wolne od pracy. Kiedy przez całe popołudnie wylegiwałem się na kanapie, oglądając telewizję, ona siedziała zamknięta w swoim pokoju. Chyba pracowała albo czytała książkę – jeśli w ogóle miała jakieś hobby, to było to czytanie książek, które już na pierwszy rzut oka wydawały mi się śmiertelnie nudne. A kiedy nadchodziła pora posiłku, otwierała drzwi i w milczeniu zabierała się do przygotowania czegoś do jedzenia. Trudno powiedzieć, by mieszkanie z taką osobą było szczególnie interesujące. Cieszyłem się jednak, że nie jest taka jak żony moich przyjaciół i znajomych z pracy, które dzwoniły do nich kilka razy dziennie albo regularnie robiły im wyrzuty, prowokując burzliwe małżeńskie kłótnie.
Jeśli musiałbym wymienić jakąś cechę, która odróżniała ją od innych kobiet, byłaby to niechęć do noszenia biustonosza. Kiedyś, jeszcze w okresie naszego krótkiego, beznamiętnego narzeczeństwa, przypadkiem dotknąłem ręką jej pleców – gdy nie wyczułem pod swetrem ramiączka stanika, ogarnęło mnie podniecenie. Przez chwilę próbowałem wówczas spojrzeć na nią z zupełnie innej perspektywy, odgadnąć, czy w ten sposób próbuje mi coś zasygnalizować. Ostatecznie doszedłem jednak do wniosku, że nie był to żaden sygnał. Może lenistwo albo zobojętnienie? Nie potrafiłem tego zrozumieć. Mówiąc wprost: piersi mojej żony były zbyt mało atrakcyjne, aby mogła chodzić bez stanika. Ze względu na moich znajomych wolałbym wręcz, by nosiła biustonosz z grubymi wkładkami.
Po ślubie przestała nosić stanik w domu. Wkładała go czasem z konieczności, na przykład kiedy w lecie na chwilę gdzieś wychodziła – inaczej przez koszulkę widać było jej sutki – ale szybko rozpinała haczyk. Gdy miała na sobie cienkie jasne koszulki albo ubrania, które nieco opinały jej ciało, z łatwością można było zauważyć, że biustonosz jest rozpięty. Ale ona zupełnie się tym nie przejmowała. Kiedy zwracałem jej na to uwagę, wolała zastąpić stanik kamizelką. Zakładała ją na koszulkę nawet w największy skwar. Tłumaczyła, że biustonosze uciskają jej piersi i jest to nie do wytrzymania. Jako mężczyzna nie mogłem sobie tego wyobrazić. Jej nadwrażliwość wydawała mi się jednak podejrzana, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę, że inne kobiety nie żywiły takiej awersji do noszenia stanika.
Poza tym nie miałem uwag: wszystko układało się harmonijnie. Nigdy nie łączyła nas wyjątkowa namiętność, więc choć od ślubu minęło już prawie pięć lat, nie groziło nam szczególne wypalenie. Zastanawiałem się tylko, czy nie nadszedł czas, aby usłyszeć w domu szczebiot dzieci, które wołają do mnie „tato” – kwestię powiększenia rodziny odłożyliśmy do momentu przeprowadzki do większego mieszkania, a to udało nam się osiągnąć zeszłej jesieni. Nie przyszłoby mi do głowy, że coś w naszym życiu może ulec zmianie, dopóki w lutym ubiegłej zimy nie zobaczyłem, jak moja żona o świcie stoi w kuchni ubrana jedynie w nocną koszulę.

*

– Dlaczego tutaj stoisz? – zapytałem.
Miałem właśnie zapalić światło w łazience. Była mniej więcej czwarta nad ranem. Obudziło mnie parcie na pęcherz i pragnienie wywołane przez wino ryżowe, którego półtorej butelki wypiłem poprzedniego dnia podczas kolacji firmowej.
– Przecież o coś cię pytam!
Drżąc z zimna, spojrzałem w jej stronę. Zupełnie uszła ze mnie senność i odurzenie alkoholowe. Moja żona stała bez ruchu ze wzrokiem wbitym w lodówkę. Nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy, bo profil miała zanurzony w mroku, ale coś mnie zaniepokoiło. Jej naturalnie czarne, gęste włosy były potargane. Miała na sobie sięgającą do stóp koszulę nocną, której dolna krawędź jak zwykle nieznacznie się podwinęła.
W kuchni panował chłód. Żona źle znosiła niskie temperatury i normalnie w takiej sytuacji szybko narzuciłaby na siebie rozpinany sweter i włożyła futrzane kapcie. Jednak wtedy, gdy ją zobaczyłem, już od jakiegoś czasu stała tam prosto jak trzcina: boso, w cienkiej letniej koszuli nocnej. I najwyraźniej nie słyszała, co do niej mówię. Zachowywała się tak, jak gdyby w miejscu lodówki tkwił niewidzialny dla mnie człowiek. Albo duch.
Co jej się stało? Czy właśnie tak zachowują się lunatycy?
Zbliżyłem się do niej. Stała nieruchomo jak kamienny posąg.
– Co się z tobą dzieje?!
Nie przestraszyła się, gdy złapałem ją za ramię. Była świadoma, że wyszedłem z sypialni, że próbowałem ją o coś zapytać i że do niej podszedłem. Zwyczajnie mnie ignorowała. Już wcześniej zdarzało się, że kiedy wracałem do domu późną nocą, nie zwracała na mnie uwagi, pochłonięta oglądaniem seriali. Jakiej jednak rozrywki może dostarczyć gapienie się na czterystulitrową lodówkę, na jej jasne drzwi rysujące się w mroku kuchni o czwartej nad ranem?!
– Kochanie!
Spojrzałem na profil żony rysujący się w ciemności. Jej oczy lśniły dziwnym lodowatym blaskiem; mocno zagryzała usta.
– Miałam sen – oznajmiła dobitnie.
– Sen? O czym ty mówisz?! Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina?
Odwróciła się i wolnym krokiem udała do sypialni. Przekraczając próg, wyciągnęła ramię do tyłu i cicho zamknęła za sobą drzwi. Zostałem sam w mrocznej kuchni, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła jej biała postać.
Zapaliłem światło w łazience i wszedłem do środka. Od kilku dni temperatura sięgała mniej więcej dziesięciu stopni poniżej zera. Kilka godzin wcześniej brałem prysznic, więc leżące tam klapki kąpielowe wciąż były mokre i zimne. Czułem samotność tej zimowej pory, która wyzierała z ciemnego otworu wentylacyjnego wydrążonego nad wanną i przenikała przez podłogę, przez ściany pokryte białymi płytkami.
Kiedy wróciłem do sypialni, moja żona leżała w milczeniu, zwinięta w kłębek. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem tam zupełnie sam. Oczywiście było to tylko złudzenie. Gdy wytężyłem słuch, dobiegł mnie jej niewyraźny oddech. Nie przypominał oddechu śpiącego człowieka. Gdybym wtedy wyciągnął dłoń, mógłbym dotknąć jej ciepłego ciała. Nie potrafiłem jednak tego zrobić. Nie miałem nawet ochoty się do niej odezwać.

*

Leżąc opatulony kołdrą, na chwilę straciłem poczucie rzeczywistości. Bezmyślnie wpatrywałem się w zimowe promyki słońca przenikające przez białe zasłony i wpadające do pokoju. Nagle lekko uniosłem głowę i spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Zerwałem się z łóżka i wybiegłem z sypialni, głośno trzaskając drzwiami. Moja żona siedziała obok lodówki.
– Odbiło ci?! Dlaczego mnie nie obudziłaś? Wiesz, która jest teraz… – przerwałem nagle, bo poczułem, że nadepnąłem na coś gąbczastego. Nie wierzyłem własnym oczom.
Żona siedziała w kucki na podłodze ze spuszczonymi w dół, potarganymi włosami, wciąż ubrana w tę samą koszulę nocną co minionej nocy. Dookoła niej leżały czarne i białe worki foliowe oraz hermetycznie zamykane plastikowe pojemniki: wołowina na shabu-shabu, boczek, para ogromnych nóżek cielęcych, zapakowane w folię spożywczą kalmary, dokładnie wypatroszony i przysłany niedawno przez teściową węgorz, związane żółtym sznurkiem suszone kulbiny, nierozpieczętowane jeszcze opakowanie mrożonych pierożków i wiele innych pakunków, których zawartości nie znałem. Nie było gdzie postawić nogi. Szeleszcząc torbami, wkładała je wszystkie po kolei do ogromnego worka na śmieci.
– Co robisz, do licha?! – wydarłem się, tracąc nad sobą kontrolę.
Podobnie jak zeszłej nocy całkowicie mnie ignorowała i nadal wkładała pakunki z mięsem do śmieci. Wołowinę oraz wieprzowinę, poćwiartowanego na kawałki kurczaka, morskiego węgorza wartego przynajmniej dwieście tysięcy wonów.
– Straciłaś rozum? Po co to wszystko wywalasz?
Podbiegłem do niej, rozrzucając na boki leżące na podłodze foliówki, i chwyciłem ją za nadgarstek. Nie oczekiwałem, że będzie się tak opierać. Musiałem się porządnie nasiłować, żeby puściła worek. Dopiero wtedy, pocierając lewą ręką zaczerwienioną prawą dłoń, zwróciła się do mnie spokojnym tonem, tak jak zwykle:
– Miałam sen.
Znowu ta sama historia. Spojrzała mi prosto w oczy. Na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. W tym momencie zadzwonił mój telefon.
– Do diabła! – Zacząłem przeszukiwać płaszcz, który ubiegłej nocy rzuciłem na kanapę w salonie. W końcu udało mi się znaleźć komórkę w wewnętrznej kieszeni, z której dobiegał świdrujący uszy dźwięk. – Bardzo przepraszam. W domu wydarzyło się coś pilnego… Naprawdę bardzo mi przykro. Postaram się przyjechać jak najszybciej. Ależ nie, zaraz tam będę. Proszę tylko… Nie, bardzo proszę tego nie robić. Proszę na mnie chwilkę poczekać. Najmocniej przepraszam. Naprawdę nie mam nic na swoje usprawiedliwienie… – Zakończyłem rozmowę i natychmiast pobiegłem do łazienki. Z pośpiechu aż dwa razy zaciąłem się przy goleniu. – Nie ma wyprasowanej koszuli?
Nie opowiedziała. Rzucając przekleństwami, wygrzebałem w stojącym przed łazienką koszu na pranie koszulę, którą wczoraj tam włożyłem. Na szczęście nie była bardzo pognieciona. Niczym szal zarzuciłem na szyję krawat, wciągnąłem na stopy skarpety, przygotowałem portfel i notatnik. Moja żona przez cały czas siedziała w kuchni. Po raz pierwszy w ciągu tych pięciu lat, które minęły od ślubu, wychodziłem do pracy bez jej asysty.
– Zwariowała. Zupełnie jej odbiło.
Z trudem włożyłem przyciasne buty, które niedawno kupiłem. Wyszedłem na zewnątrz, trzasnąwszy drzwiami. Gdy zorientowałem się, że winda stoi na ostatnim piętrze budynku, zbiegłem po schodach z drugiego na parter. Kiedy udało mi się wsiąść do odjeżdżającego już pociągu metra, spojrzałem na swoją twarz odbijającą się w ciemnym oknie wagonu. Poprawiłem fryzurę, zawiązałem krawat, wygładziłem wygniecioną koszulę. Zaraz potem przypomniała mi się przerażająco obojętna twarz mojej żony i jej nieprzejednany ton.
„Miałam sen”. Powiedziała to dwa razy. Nagle za oknem jadącego pociągu, w mroku tunelu metra, pojawiło się na chwilę jej oblicze. Było obce jak twarz nieznanego człowieka. Ponieważ zostało mi zaledwie trzydzieści minut, by wymyślić sensowne wytłumaczenie spóźnienia oraz przygotować wstępny plan dla klienta, nie miałem już czasu zastanawiać się nad jej dziwacznym zachowaniem. Przemknęło mi tylko przez głowę, że powinienem dzisiaj być wcześniej w domu, bo od kiedy kilka miesięcy temu przeniesiono mnie do nowego działu, nie zdarza mi się wracać z pracy przed północą.

*

Ciemny las. Nie było w nim żywej duszy. Pokaleczyłam twarz i ramiona, próbując się przez niego przedostać. Rosły w nim drzewa o spiczastych liściach. Chyba przyszłam tam z jakimiś ludźmi, ale straciłam =ich z oczu i zgubiłam drogę. Bałam się. Było mi zimno. Minęłam zamarznięty wąwóz. Zaraz potem zauważyłam jasny budynek, który przypominał stodołę. Uniosłam słomianą matę i weszłam do środka. Wtedy ujrzałam to wszystko: kilkaset wielkich, intensywnie czerwonych brył mięsa wiszących na długich bambusowych kijach. Z niektórych skapywała krew, która nie zdążyła jeszcze zastygnąć. Próbowałam się przez nie przedrzeć do drzwi po przeciwnej stronie, ale nie mogłam ich znaleźć. Moje białe ubranie było całkiem mokre od krwi.
Nie wiem, jak udało mi się stamtąd wydostać. Biegłam, długo biegłam z powrotem przez wąwóz. Nagle las się przejaśnił, zazieleniły się liście wiosennych drzew. Usłyszałam głosy bawiących się dzieci, poczułam zapach smacznej potrawy. Wiele rodzin z dziećmi urządzało sobie piknik. To był przepiękny widok. W strumieniu, szemrząc, płynęła woda. Ludzie siedzieli na matach, jedli kimbap, piekli mięso na grillu, śpiewali i śmiali się radośnie.
A ja tak bardzo się bałam. Moje ubranie było ciągle splamione krwią. Przykucnęłam za drzewem, żeby nikt mnie nie dostrzegł. Moje dłonie były splamione krwią. Moje wargi były splamione krwią. Wcześniej, w stodole, wkładałam do ust mięso, które spadło na ziemię. W dziąsłach i na podniebieniu czułam smak krwi i gąbczaste kawałki mięsa. W kałuży krwi, która zbierała się na podłodze, zobaczyłam swoje odbicie, swoje błyszczące oczy.
To niemożliwe, że tak wyraźnie wszystko pamiętam. Teksturę surowego mięsa. Swoją twarz, blask oczu. Wydawało mi się, że widzę ją po raz pierwszy, ale to była niewątpliwie moja twarz. Nie, było na odwrót: wydawało mi się, że to twarz, którą widziałam wiele razy, ale to nie była moja twarz. Nie potrafię wytłumaczyć tego uczucia. Znajomego, a zarazem obcego… Tak wyraźnego i dziwnego, bardzo dziwnego uczucia.

*

Na kolację moja żona podała jedynie liście sałaty, pastę sojową, kimchi i wodnistą zupę z wodorostów, do której nie dodała ani mięsa, ani małży.
– Chyba żartujesz. Wyrzuciłaś mięso z powodu głupiego snu?! Czy ty wiesz, ile to wszystko kosztuje?
Wstałem od stołu i otworzyłem drzwi zamrażarki. Była praktycznie pusta. Została w niej tylko mielona czerwona papryka, mączka wielozbożowa misutkaru, młode papryczki i torebka posiekanego czosnku.
– Zrób mi chociaż jajko sadzone. Jestem dziś naprawdę zmęczony. Prawie nic nie zjadłem na obiad.
– Jajka też wyrzuciłam.
– Co?
– I anulowałam dostawy mleka.
– Brak mi słów. Ja też mam sobie odmawiać mięsa? Ze względu na ciebie?
– Nie mogę dłużej trzymać mięsa w lodówce. Czuję do niego wstręt.
Co za egocentryzm! Spojrzałem jej prosto w oczy. Spuściła wzrok, ale widać było, że panuje nad emocjami bardziej niż kiedykolwiek. Nie podejrzewałem, że potrafi być tak samolubna i samowolna. Że może być aż tak nierozsądna.
– A więc w tym domu nie będzie się już jadało mięsa?
– Przecież i tak zwykle jesz w domu tylko śniadanie. Na obiad i kolację często jadasz mięso… Nic ci się nie stanie, jeśli raz dziennie zrezygnujesz z mięsnych dań – odpowiedziała z namysłem, zachowując się tak, jak gdyby jej wybór był całkowicie racjonalny i słuszny.
– W porządku. Załóżmy, że tak zrobię. A ty? Nie będziesz już więcej jadła mięsa?
Przytaknęła.
– Naprawdę? Jak długo?
– Już na zawsze…
Zatkało mnie. Wiedziałem, że wegetarianizm jest ostatnio w modzie. Niektórzy przechodzą na wegetarianizm, bo chcą żyć długo i zdrowo albo pozbyć się schorzeń, takich jak alergia czy atopia. Inni pragną w ten sposób chronić środowisko. Z kolei mnisi buddyjscy ślubują nie zabijać. Ale moja żona nie jest przecież nastolatką, więc skąd jej się to wzięło?! Nie robi tego ze względu na dietę albo zdrowie, nic jej też nie opętało. Całkowicie zmieniać swoje zwyczaje ze względu na jeden koszmarny sen?! I co za upór! Żeby zupełnie nie brać pod uwagę opinii męża!
Mógłbym zrozumieć jej zachowanie, gdybym od początku wiedział, że nie znosi mięsa, ale jeszcze przed ślubem miała dobry apetyt, co zresztą bardzo mi się podobało. Miło było popatrzeć, jak jedną ręką zręcznie obracała szczypcami nad grillem żeberka bez kości, a drugą cięła je kuchennymi nożycami na małe kawałki. Od kiedy się pobraliśmy, co niedziela przyrządzała dla mnie wyśmienite dania. Smażony na słodko, aromatyczny boczek przyprawiony zawczasu posiekanym imbirem i syropem kukurydzianym. Wyłączna specjalność mojej żony: plastry wołowiny na shabu-shabu doprawione olejem sezamowym, czarnym pieprzem i solą bambusową, obtoczone w mące ryżowej i pieczone nad ogniem jak placki albo ciastka ryżowe. Pibimbap z kiełkami soi i mieloną wołowiną smażoną na oleju sezamowym wraz z namoczonym ryżem. I doskonały taktorit’ang – kurczak na ostro z ziemniakami pokrojonymi w duże kawałki – potrafiłem za jednym razem zjeść aż trzy talerze tej potrawy przesiąkniętej smakiem ostrego wywaru.
Naprawdę niewiele to miało wspólnego z kolacją, którą teraz dla mnie przygotowała. Siedząc pochylona na krześle, moja żona jadła zupę z wodorostów, która już na pierwszy rzut oka wydawała się bez smaku. W liście sałaty zawijała natomiast ryż z odrobiną pasty sojowej i włożywszy sporą porcję do ust, powoli ją przeżuwała.
Nagle uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nic o niej nie wiem. Zupełnie nic o niej nie wiem.
– Nie jesteś głodny? – zapytała niedbale tonem kobiety w średnim wieku, która urodziła i odchowała już kilkoro dzieci. Chrupiąc głośno soczyste kawałki kimchi, nie zwróciła uwagi, że stoję przed nią i w zdumieniu się jej przyglądam.

*

Nadeszła wiosna, a moja żona trwała przy swojej decyzji. Codziennie rano musiałem przez to jeść zieleninę, ale już dłużej na to nie narzekałem. Jeśli jeden człowiek przejdzie gruntowną przemianę, drugi nie ma wyjścia – musi się dostosować.
Z dnia na dzień robiła się coraz chudsza. Jej wystające kości policzkowe niekorzystnie się zaostrzyły. Bez makijażu jej skóra była blada jak skóra chorego człowieka. Gdyby wszystkie osoby, które rezygnują z mięsa, opadały z ciała tak samo jak moja żona, nikt nie musiałby się martwić o sylwetkę. Wiedziałem jednak, gdzie tkwi prawdziwa przyczyna jej stanu. Moja żona nie chudła dlatego, że nie jadła mięsa. Traciła na wadze z powodu swoich snów. Choć prawdę mówiąc, niemal zupełnie przestała sypiać.
Nigdy nie była nadgorliwa. Często szła spać, zanim wróciłem z pracy późną nocą. Jednak teraz, kiedy docierałem do domu grubo po północy, myłem się i kładłem do łóżka, ona długo jeszcze nie przychodziła do sypialni. Wcale nie dlatego, że czytała książki, rozmawiała z kimś przez internet albo oglądała telewizję. Trudno było również uwierzyć, że miała tyle pracy z uzupełnianiem chmurek w komiksach.
Kładła się spać około piątej nad ranem, przewracała w łóżku przez godzinę, a potem, wzdychając, wstawała, by towarzyszyć mi przy śniadaniu. Jej włosy były potargane, twarz wymęczona, oczy zaczerwienione. Nie była w stanie przełknąć ani kęsa.
Co gorsza, zupełnie straciła ochotę na seks. Dawniej oddawała mi się bez zbędnych słów, a czasem sama inicjowała zbliżenie. Jednak teraz, gdy próbowałem dotknąć jej ramienia, w milczeniu się odsuwała. Pewnego dnia zapytałem ją o przyczynę.
– Czemu nie?
– Jestem zmęczona.
– Powinnaś lepiej się odżywiać. Jesteś słaba, bo nie jesz mięsa. Wcześniej tak się nie czułaś.
– Szczerze mówiąc…
– Tak?
– To przez ten zapach…
– Zapach?
– Zapach mięsa. Czuć od ciebie mięsem.
Parsknąłem śmiechem.
– Nie widziałaś? Przecież przed chwilą brałem prysznic. Jak możesz czuć jakiś zapach?
Była poważna.
– Ulatnia się przez pory w twojej skórze…
Czasami nachodziły mnie złe przeczucia. Może to dopiero początek jakiejś poważnej choroby? Co, jeśli to pierwsze symptomy znanych mi tylko ze słyszenia paranoi, urojeń czy neurastenii?
Nie wyglądała jednak na osobę, która ma problemy psychiczne. Jak dawniej była małomówna i bez zarzutu zajmowała się domem. W weekendy przyrządzała kilka rodzajów warzywnych sałatek i gotowała chapch’ae, do którego zamiast mięsa dodawała grzyby. Biorąc pod uwagę modę na wegetarianizm, nie było w tym nic dziwnego. Tyle tylko że nie mogła spać w nocy, a kiedy rano pytałem, co się z nią dzieje, widząc, jak bardzo jest nieobecna i wyraźnie czymś przygnębiona, odpowiadała krótko: „Miałam sen”. Nie pytałem jaki. Nie miałem ochoty wysłuchiwać kolejnej opowieści o stodole znajdującej się w ciemnym lesie albo o twarzy odbijającej się w kałuży krwi.
W dalszym ciągu traciła na wadze, zanurzona w cierpieniu i snach, do których nie miałem dostępu, których nie mogłem i nie chciałem zrozumieć. Najpierw wyszczuplała niczym tancerka, potem chorobliwie wychudła. Za każdym razem, gdy miałem złe przeczucia, tłumaczyłem sobie, że to niemożliwe, by miała skłonność do chorób psychicznych, że wystarczy popatrzeć na teściów, którzy prowadzą tartak i mały sklep w niewielkim miasteczku, albo ujmującą rodzinę jej siostry i brata.
Kiedy myślałem o jej krewnych, w moim wyobrażeniu samoistnie pojawiał się zapach gęstego dymu i grillowanego czosnku. Podczas gdy mężczyźni pili wino ryżowe, a z grillowanego mięsa skapywał tłuszcz, kobiety zbierały się w kuchni, gdzie prowadziły głośne rozmowy. Cała jej rodzina – szczególnie teść – uwielbiała tatara. Teściowa potrafiła własnoręcznie oporządzić rybę na sashimi, a moja żona i jej siostra In-hye wiedziały, jak poćwiartować kurczaka za pomocą ogromnego prostokątnego noża rzeźnickiego. Podobała mi się witalność mojej żony, która umiała zabić kilka karaluchów jednym uderzeniem dłoni. Taka była właśnie kobieta, którą dla siebie wybrałem: najzwyczajniejsza na świecie, twardo stąpająca po ziemi.
Nawet jeśli jej zachowanie wydawało mi się czasem niepokojące, nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że moja żona powinna poddać się leczeniu albo przynajmniej skonsultować ze specjalistą. „To tylko rodzaj choroby, a nie wada charakteru” – tak mógłbym powiedzieć jedynie o kimś nieznajomym. Serio, nie miałem obycia z takimi dziwactwami.

*

Zanim jeszcze przyśnił mi się ten sen, poprzedniego dnia rano kroiłam na kawałki zamarznięte mięso. Nerwowo mnie poganiałeś.
– Do licha! Czemu tak się ociągasz?
Sam zresztą wiesz. Nie mogę się skupić, kiedy mnie ponaglasz. Spieszę się, jak gdybym nie była sobą, i w rezultacie nic mi nie wychodzi. „Szybciej, szybciej!”. Kroiłam mięso tak prędko, że zrobiło mi się gorąco. Nagle deska do krojenia przesunęła się do przodu, a ja przecięłam sobie palec. Wtedy właśnie ukruszyło się ostrze kuchennego noża.
Kiedy uniosłam palec wskazujący, zobaczyłam, jak rozkwita na nim czerwona kropla krwi. Okrągła, coraz bardziej okrągła. Włożyłam palec do ust i uspokoiłam się. Może to dziwne, ale ukoił mnie szkarłatny kolor krwi i jej słodkawy smak.
Niedługo potem jadłeś pulgogi. Wyplułeś drugi kęs mięsa i podnosząc błyszczący kawałek metalu, krzyknąłeś:
– Co to jest?! To przecież fragment noża!
Bez emocji patrzyłam na twoją wykrzywioną ze złości twarz.
– Wiesz, co by było, gdybym to połknął?! Mogłem się tym udławić!
Dlaczego nie zrobiło to na mnie wrażenia? Co więcej, wskutek tego zajścia jeszcze bardziej się uspokoiłam. Jak gdyby czyjaś chłodna dłoń dotknęła mojego czoła. Nagły odpływ zabrał ze sobą wszystko, co mnie otaczało. Ciebie, stół, pozostałe meble kuchenne. Zdawało mi się, że w bezgranicznej przestrzeni zostałam tylko ja i krzesło, na którym siedziałam.
Następnego dnia o świcie zaczęły się koszmary. Po raz pierwszy zobaczyłam kałużę krwi na podłodze stodoły, a w niej odbicie własnej twarzy.

 
Wesprzyj nas