Czerpiąc garściami z afrykańskiej historii i mitologii oraz z własnej wyobraźni, Marlon James opowiada historię o niesamowitym rozmachu, której akcja dzieje się w starożytnym świecie, dziwnie przypominającym nasz współczesny.


Czarny Lampart, Czerwony WilkDziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej…

Tropiciel jest myśliwym, znanym w trzynastu królestwach jako ten, który ma nos. I choć zawsze pracuje sam, ten jeden jedyny raz musi zrobić wyjątek. By odnaleźć zaginione dziecko, sprzymierza się z grupą podobnych sobie najemników. A są tam wszyscy: od wiedźmy, przez smutnego olbrzyma, aż do zmiennokształtnego Lamparta. Każde z nich jest śmiertelnie niebezpieczne. Każde z nich pilnie strzeże swoich tajemnic.

Podążając za zapachem dziecka, grupa przejdzie przez potężne miasta, groźne rzeki i zaklęte puszcze, na każdym kroku tropiona przez istoty, które pragną ich śmierci. Wątpliwości nie opuszczają Tropiciela ani przez chwilę.

Kim jest tajemniczy chłopiec, którego muszą odnaleźć? Dlaczego tak wiele osób chce przerwać ich poszukiwania? I przede wszystkim – kto kłamie, a kto mówi prawdę?

***

«Czarny Lampart, Czerwony Wilk» to powieść, z której braku nie zdawałem sobie sprawy – dopóki jej nie przeczytałem. Niebezpieczna i fantasmagoryczna starożytna Afryka staje się światem dorównującym skomplikowaniem wszystkiemu, co kiedykolwiek wyszło spod pióra Tolkiena. Nie mogę się doczekać następnej części.
Neil Gaiman

Pierwszy tom zapowiedzianej trylogii (…), w którym słychać echa Tolkiena, George’a R.R. Martina i Czarnej Pantery, a jednocześnie wciąż niezwykle oryginalny, pisany językiem pełnym mocy, wszechogarniającą wyobraźnią (…). Marlon to pisarz, którego trzeba czytać.
Salman Rushdie, „TIME”

Porywająca, napakowana akcją (…). Literacki odpowiednik kinowego uniwersum Marvela.
Michiko Kakutani, „The New York Times”

Kiedy James ogłosił, że będzie pisał trylogię fantasy, wydawało mi się, że po osiągnięciu wszystkiego w oczach krytyków i zdobyciu Bookera idzie w stronę typowego bestsellera. Nic bardziej mylnego. Nie tylko napisał afrykańską powieść fantasy – to afrykańska powieść fantasy literacka i złożona do wręcz niemożliwego stopnia.
„The New Yorker”

Marlon James
Czarny Lampart, Czerwony Wilk
Przekład: Robert Sudół
Seria „The Dark Star Trilogy”, tom 1
Wydawnictwo Echa
Premiera: 24 marca 2021
 
 

Czarny Lampart, Czerwony Wilk


PIES, KOT, WILK I LIS

1
Dziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wie­dzieć nic wię­cej.
Mówią, że na połu­dniu jest kró­lowa, która zabija posłańca przy­no­szą­cego złe wie­ści. Czy pod­pi­suję więc wyrok na sie­bie, gdy gło­szę nowinę o śmierci chłopca? Prawda pożera kłam­stwo, jak kro­ko­dyl pożera księ­życ, a moje świa­dec­two będzie dziś takie samo jak jutro. Nie, nie ja go zabi­łem. Choć życzył­bym mu śmierci. Pra­gną­łem jej jak żar­łok koź­liny. Och, napiąć łuk i strze­lić wprost w jego czarne serce, zoba­czyć, jak try­ska czarną krwią, zoba­czyć, jak prze­staje mru­gać oczami i patrzy, ale już nie widzi, słu­chać, jak char­ko­cze, sły­szeć, jak w piersi mu rzęzi ago­nia i jak mówi, patrz­cie, mój nie­szczę­sny duch opusz­cza to naj­bar­dziej nie­szczę­sne ciało, uśmiech­nąć się na taką nowinę, zatań­czyć z rado­ści nad taką stratą. Och, jakże pła­wię się w tej pysze. Ale nie, nie ja go zabi­łem.
Bi odżu ri enu a pamo.
Nie o wszyst­kim, co widzi oko, winny opo­wie­dzieć usta.
Ta cela jest więk­sza od poprzed­niej. Czuję woń zakrze­płej krwi zgła­dzo­nych ludzi; sły­szę krzyki ich duchów. W waszym chle­bie miesz­kają chrząsz­cze, w waszej wodzie miesz­kają szczyny dzie­się­ciu i dwóch straż­ni­ków i kozy, którą ruchają oni dla ucie­chy. Opo­wie­dzieć ci histo­rię?
Jestem czło­wie­kiem przez nie­któ­rych zwa­nym wil­kiem. Dziecko nie żyje. Wiem, że sta­ru­cha przy­nio­sła ci inne wie­ści. Okrzyk­nij­cie go mor­dercą, mówi. Choć mój jedyny smu­tek to tylko, że jej nie zabi­łem. Rudo­włosa powie­działa, że głowę dziecka nawie­dzały dia­bły. Jeśli wie­rzysz w dia­bły. Ja wie­rzę w złą krew. Wyglą­dasz na czło­wieka, który ni­gdy nie prze­lał niczy­jej krwi. A jed­nak krew klei ci palce. Chło­piec, któ­re­goś obrze­zał, dziew­czynka za mała dla two­jego wiel­kiego… Popatrz, jak drżysz z ucie­chy. Spójrz na sie­bie.
Opo­wiem ci histo­rię.
Zaczyna się od Lam­parta.
I wiedźmy.
Wielki inkwi­zy­to­rze.
Kapła­nie fety­szowy.
Nie, nie wezwiesz straż­ni­ków.
Być może moje usta powie­dzą za dużo, zanim tamci zawrą mi je pał­kami.
Przyj­rzyj się sobie. Czło­wiek z dwu­stoma kro­wami, co roz­ko­szuje się skraw­kiem chło­pię­cej skórki i pipką dziew­czynki, która nie powinna być kobietą żad­nego męż­czy­zny. Bo tego wła­śnie pra­gniesz, czy nie tak? Małej mrocz­nej rze­czy, któ­rej nie znaj­dziesz w trzy­dzie­stu wor­kach złota ani u dwu­stu krów, ani dwu­stu żon. Pra­gniesz tego, co utra­ci­łeś – nie, co ci ode­brano. Tego świa­tła, widzisz i pra­gniesz – świa­tła nie od słońca ani od boga gro­mów na noc­nym nie­bie, lecz świa­tła bez skazy, świa­tła w chłopcu, który nie zaznał kobiety, w dziew­czynce, którą kupi­łeś z myślą o ożenku, ale nie dla­tego, że potrze­bu­jesz żony, bo prze­cież masz dwie­ście krów, ale po to, żeby mieć żonę, którą możesz roz­po­ło­wić, bo tego świa­tła szu­kasz w dziu­rach, czar­nych, mokrych, nie­wy­ro­śnię­tych, świa­tła, za któ­rym uga­niają się wam­piry, i będziesz je miał, wystro­jone w rytuał, obrze­za­nie dla chłopca, kon­su­ma­cja dla dziew­czynki, a gdy uto­czysz z nich krew, ślinę, spermę i szczyny, ponie­siesz to na swo­jej skó­rze, żeby pójść do drzewa iroko i wyko­rzy­stać byle dziurę, co tam znaj­dziesz.
Dziecko nie żyje i tak samo wszy­scy inni.
Wędro­wa­łem długo pośród trzę­sa­wisk much na Krwa­wych Bagnach i skał o ostrych kra­wę­dziach na sol­ni­skach, dniem i nocą. Dotar­łem na połu­dnie aż do Omo­roro, nic nie wie­dzia­łem, nie dba­łem o nic. Ludzie wię­zili mnie jako żebraka, brali za zło­dzieja, tor­tu­ro­wali jako zdrajcę, a gdy wieść o śmierci dziecka dosię­gła two­jego kró­le­stwa, aresz­to­wali jako zabójcę. Wiesz, że w mojej celi sie­działo pię­ciu innych? Cztery dni temu. Chu­sta na mojej szyi nale­żała do tego, który jako jedyny opu­ścił celę o wła­snych siłach. Być może pew­nego dnia znów doj­rzy świat pra­wym okiem.
A pozo­stali? Zako­no­tuj sobie, co mówię.
Sta­rzy ludzie powia­dają, że noc jest głup­cem. Nie osą­dza, ale też nie ostrzeże, kiedy coś nad­cho­dzi. Pierw­szy zakradł się do mojego posła­nia. Obu­dziło mnie wła­sne przed­śmiertne rzę­że­nie, bo ten tam dła­wił mi gar­dło. Niż­szy niż ogo, ale wyż­szy od konia. Śmier­dział, jakby zaszlach­to­wał kozę. Chwy­cił mnie za szyję i pod­niósł do góry, a pozo­stali mil­czeli. Chcia­łem ode­rwać jego palce, ale demona miał w uści­sku. Kopa­łem go w pierś i czu­łem, że kopię w głaz. Trzy­mał mnie w powie­trzu, jakby podzi­wiał dro­go­cenny klej­not. Ude­rzy­łem go kola­nem w szczękę tak mocno, że zęby roz­pła­tały mu język. Puścił mnie, zaszar­żo­wa­łem jak byk, ata­ku­jąc jądra. Upadł, zła­pa­łem jego nóż, ostry jak brzy­twa, i pode­rżną­łem mu gar­dło. Drugi chwy­cił mnie za ramiona, ale byłem nagi i śli­ski. Nóż – mój nóż – wbi­łem mu mię­dzy żebra i usły­sza­łem syk serca. Trzeci wywi­jał pię­ściami i sto­pami, jak nocna mucha, świsz­czał jak moskit. Pięść zaci­sną­łem, a potem wysta­wi­łem dwa palce jak kró­li­cze uszy. Dźgną­łem go szybko w lewe oko i wydłu­ba­łem wszystko na wierzch. Wrza­snął. Patrząc, jak z krzy­kiem szuka oka na pod­ło­dze, zapo­mnia­łem o pozo­sta­łych dwóch. Ten gru­bas z tyłu wziął zamach, ja zro­bi­łem unik, potknął się, upadł, sko­czy­łem, chwy­ciłem kamień słu­żący mi za poduszkę i grzmo­ci­łem go w głowę tak długo, aż twarz zaśmier­działa mu mię­sem.
Ostatni był chłop­cem. Roz­pła­kał się. Był nazbyt roz­dy­go­tany, żeby bła­gać o litość. Powie­dzia­łem mu, żeby w przy­szłym życiu był męż­czy­zną, bo w tym jest wart mniej niż robak, i wbi­łem mu nóż w szyję. Krew szyb­ciej niż kolana dotknęła pod­łogi. Pół­śle­pemu daro­wa­łem życie, bo potrze­bu­jemy opo­wie­ści, żeby żyć, czy nie tak, kapła­nie? Inkwi­zy­to­rze. Nie wiem, jak cię zwać.
Ale to nie byli twoi ludzie. Dobrze. Nie masz pie­śni śmierci do zaśpie­wa­nia wdo­wom po tych czte­rech.
Przy­sze­dłeś po opo­wieść, a mnie nagli do opo­wia­da­nia, więc bogo­wie uśmiech­nęli się do nas obu.
Był pewien kupiec w Pur­pu­ro­wym Mie­ście, który mówił, że stra­cił żonę. Zagi­nęła z pię­cioma zło­tymi pier­ście­niami, dzie­się­cioma i dwiema parami kol­czy­ków, dwu­dzie­stoma i dwiema bran­so­let­kami i dwu­dzie­stoma bez jed­nej obrę­czami na kostki. Mówią, że masz nos do odnaj­dy­wa­nia tego, co ina­czej pozo­sta­łoby zagi­nione, powie­dział. W latach zbli­ża­łem się do dwu­dziestki, od dawna wygnany z ojcow­skiego domu. Tam­ten myślał, że ze mnie jakiś ogar, odpar­łem jed­nak, że tak, mówią o mnie, że mam nos. Rzu­cił mi bie­li­znę żony. Woń była tak słaba, że pra­wie wywie­trzała. Może kobieta prze­czuła, że pew­nego dnia ludzie będą ją tro­pić, bo miała chatę w trzech wio­skach i nikt nie wie­dział, w któ­rej mieszka. W każ­dej cha­cie była dziew­czyna, która wyglą­dała tak samo jak ona, a nawet odpo­wia­dała na jej imię. Dziew­czyna w trze­cim domu zapro­siła mnie do środka i wska­zała sto­łek, bym usiadł. Spy­tała, czy chcę pić, i się­gnęła po dzban z piwem z masuku, jesz­cze zanim przy­tak­ną­łem. Przy­po­mnę ci, że oczy u mnie zwy­kłe, tylko nos mam inny, tak mówią. Kiedy więc przy­nio­sła kubek z piwem, wyczu­łem tru­ci­znę, którą wlała, tru­ci­znę żon zwaną śliną kobry, co traci smak, gdy roz­pu­ścić ją w wodzie. Dała mi kubek, a jak go wzią­łem, chwy­ci­łem ją za rękę i wykrę­ci­łem do tyłu. Przy­sta­wi­łem jej kubek do ust i wci­sną­łem na siłę kra­wędź mię­dzy zęby. Łzy spły­nęły jej po policz­kach, a ja odsu­ną­łem dłoń.
Zabrała mnie do swo­jej pani, która miesz­kała w cha­cie nad rzeką. Mąż bił mnie tak mocno, że dzie­ciątko ze mnie wypa­dło, powie­działa kobieta. Mam pięć zło­tych pier­ścieni, dzie­sięć i dwie pary kol­czy­ków, dwa­dzie­ścia i dwie bran­so­lety i dwa­dzie­ścia bez jed­nej obrę­cze na kostki, które ci dam, wraz z jedną nocą w moim łożu. Wzią­łem cztery obrę­cze i zabra­łem ją do męża, bo bar­dziej pra­gną­łem jego pie­nią­dza niż jej bły­sko­tek. A potem powie­dzia­łem jej, żeby kazała dziew­czy­nie w trze­ciej cha­cie uwa­rzyć mu piwa z masuku.
Druga opo­wieść.
Pew­nego wie­czoru mój ojciec wró­cił do domu, pach­nąc rybaczką. Miał na sobie jej woń, tak samo drew­nianą plan­szę bao na ramie­niu. I krew obcego męż­czy­zny. Sta­nął prze­ciw binga, mistrzowi bao, i prze­grał. Binga zażą­dał jego wygra­nych, a ojciec chwy­cił plan­szę i roz­trza­skał mu ją na czole. Powie­dział, że był w gospo­dzie daleko stąd, żeby pić, pod­szczy­py­wać kobiety i grać w bao. Mój ojciec walił i walił, aż tam­ten prze­stał się ruszać, potem wyszedł z gospody. Ale nie miał na sobie odoru potu, kurzu ani woni piwa w chu­chu, nic. Nie był w gospo­dzie, tylko w norze mni­cha opiu­mi­sty.
Wró­cił więc ojciec i zawo­łał mnie ze spi­chle­rza, w któ­rym miesz­ka­łem, bo wtedy już prze­pę­dził mnie z domu.
– Chodź, synu mój – powie­dział. – Zagraj ze mną w bao.
Plan­sza leżała na pod­ło­dze. Bra­ko­wało wielu kulek. Za mało na dobrą par­tię. Ale ojciec nie chciał grać, tylko wygrać.
Z pew­no­ścią znasz bao, kapła­nie, a skoro nie, to muszę ci wyja­śnić. Cztery rzędy po osiem otwo­rów, każdy gracz ma dwa rzędy. Trzy­dzie­ści dwa ziarna dla każ­dego gra­cza, ale było mniej, nie pamię­tam ile. Każdy wkłada sześć zia­ren w otwór nyumba, ale ojciec zagrał ośmioma. Spy­tał­bym, ojcze, czy grasz sty­lem połu­dnio­wym, osiem zamiast sze­ściu? Ale kiedy ojciec może ude­rzyć pię­ścią, wtedy nie odpo­wiada, a bił mnie za mniej niż to. Za każ­dym razem, gdy wkła­da­łem ziarno, mówił „prze­chwyt” i mi je zabie­rał. Lecz był spra­gniony napitku i zawo­łał o wino pal­mowe. Moja matka przy­nio­sła mu wodę, a on pocią­gnął ją za włosy, ude­rzył dwa razy w twarz i powie­dział: do zachodu słońca twoja skóra wyzbę­dzie się tych śla­dów. Matka odmó­wiła mu rado­ści z jej łez, wyszła tylko i wró­ciła z winem. Wącha­łem w poszu­ki­wa­niu tru­ci­zny i nie dał­bym po sobie poznać, gdyby była. Ale kiedy ojciec bił matkę za to, że używa cza­rów, by opóź­nić swoje sta­rze­nie albo przy­śpie­szyć jego, wtedy prze­ga­pił grę. Roz­sia­łem swoje ziarna, dwa w otwór na samym końcu plan­szy, i prze­ją­łem jego kulki. To mu się nie spodo­bało.
– Prze­nio­słeś grę na etap mta­dżi – powie­dział.
– Nie, dopiero zaczę­li­śmy – odpar­łem.
– Jak śmiesz odzy­wać się do mnie bez sza­cunku? Mów „ojcze”, gdy się do mnie zwra­casz.
Nie odpo­wie­dzia­łem, tylko zablo­ko­wa­łem go na plan­szy.
W środ­ko­wym rzę­dzie nie zostało mu żadne ziarno i nie mógł już wyko­nać ruchu.
– Oszu­ki­wa­łeś – rzekł. – Po two­jej stro­nie jest wię­cej niż trzy­dzie­ści dwie kulki.
– Albo ośle­płeś od wina, albo nie umiesz liczyć – odrze­kłem. – Rzu­ca­łeś ziarna, a ja je prze­chwy­ci­łem. Ja roz­sia­łem ziarna po całym swoim rzę­dzie i zbu­do­wa­łem mur, któ­rego nie prze­ła­miesz, bo nic ci nie zostało.
Ude­rzył mnie pię­ścią w usta, zanim zdą­ży­łem powie­dzieć choćby słowo wię­cej. Spa­dłem ze stołka, a ojciec chwy­cił plan­szę, żeby mnie nią grzmot­nąć, jak grzmot­nął tam­tego binga. Lecz był pijany i powolny, a ja pod­glą­da­łem mistrzów ngolo przy prak­ty­ko­wa­niu rze­mio­sła wojen­nego nad rzeką. Zamach­nął się plan­szą, roz­sy­pu­jąc ziarna po nie­bie. Zro­bi­łem trzy­krot­nie wywrotkę do tyłu na podo­bień­stwo tam­tych i przy­kuc­ną­łem niby przy­cza­jony gepard. Ojciec roz­glą­dał się za mną, jak­bym znik­nął.
– Wyłaź, tchó­rzu – powie­dział. – Tchórz jesteś jak twoja matka. Dla­tego wła­śnie radość mi spra­wia, gdy ją upa­dlam. Naj­pierw zbiję cie­bie, potem zbiję ją za to, że cię wycho­wała, i zosta­wię ślad, żeby­ście oboje pamię­tali, że wycho­wała syna na kochankę męż­czyzn.
Wście­kłość jest chmurą, która opróż­nia mi umysł i czerni serce. Ska­ka­łem, wywi­ja­jąc nogami w powie­trzu, za każ­dym razem wyżej.
– A teraz fika jak byle małpa – rzekł.
Zaata­ko­wał mnie, ale już wyro­słem z chło­pięc­twa. Natar­łem w małym domu, zanur­ko­wa­łem, stopy zamie­ni­łem na ręce, pod­rzu­ci­łem ciało, zawi­ro­wa­łem jak koło, z nogami w powie­trzu, obró­ci­łem się w jego kie­runku i zamkną­łem w uchwy­cie łydki na jego szyi, oba­la­jąc go gwał­tow­nie na zie­mię. Wyrżnął głową tak mocno, że matka na dwo­rze usły­szała huk. Z wrza­skiem wpa­dła do środka.
– Odstąp od niego, dziecko – powie­działa. – Ścią­gną­łeś zgubę na nas oboje.
Spoj­rza­łem na nią i splu­ną­łem. Potem odsze­dłem.
Histo­ria ta ma dwa zakoń­cze­nia. W pierw­szym prze­wra­cam ojca, nogi zaci­śnięte na szyi łamią mu kark. Kona na miej­scu, a matka daje mi pięć kauri i sorgo zawi­nięte w liść pal­mowy i odsyła z domu. Mówię jej, że odejdę bez niczego, co było wła­sno­ścią ojca, nawet bez odzie­nia.
W dru­gim zakoń­cze­niu nie łamię mu karku, ale pada­jąc, i tak roz­bija sobie głowę o zie­mię i krwawi. Budzi się jako imbe­cyl. Matka daje mi pięć kauri i sorgo zawi­nięte w liść bana­nowca i mówi: opuść ten dom, wszy­scy twoi wujo­wie są gorsi od niego.
Moje imię było wła­sno­ścią ojca, więc porzu­ci­łem je w progu domo­stwa. Ubie­rał się w ładne szaty, jedwa­bie z krain, któ­rych ni­gdy nie widział, nosił san­dały od ludzi, któ­rzy winni mu byli pie­niądz, wszystko, byle zapo­mnieć, że pocho­dził z ple­mie­nia w doli­nie rzeki. Opu­ści­łem dom ojca mego, nie chcąc mieć nic, co by mi go przy­po­mi­nało. Stary oby­czaj mnie wzy­wał, zanim jesz­cze odsze­dłem, chcia­łem pozbyć się wszyst­kich ele­men­tów stroju. Chcia­łem cuch­nąć jak męż­czy­zna, roz­ta­czać smród i odór, a nie woń pach­ni­deł miesz­czek i eunu­chów. Ludzie patrzyli na mnie z pogardą zastrze­żoną dla miesz­kań­ców bagnisk. Wcho­dzi­łem do mia­sta albo alkie­rza, z głową wysu­niętą do przodu jak dumny zwierz. Lew nie potrze­buje szat, tak samo kobra. Wędro­wa­łem do Ku, skąd pocho­dził mój ojciec, cho­ciaż nie zna­łem drogi.
Tro­pi­ciel moim imie­niem. W prze­szło­ści mia­łem inne, ale dawno je zapo­mnia­łem.
Trze­cia opo­wieść.
Kró­lowa wła­da­jąca na zacho­dzie powie­działa, że sowi­cie mnie wyna­gro­dzi, jeśli odnajdę jej króla. Dwo­rza­nie myśleli, że postra­dała zmy­sły, bo król nie żył, uto­nął przed pię­cioma laty, ale ja bez trudu odnaj­duję umar­łych. Wzią­łem zapłatę z góry i wyru­szy­łem tam, gdzie żyją topielcy.
Sze­dłem i sze­dłem, aż napo­tka­łem sta­ru­chę nad rzeką, sie­działa z dłu­gim kijem na brzegu. Włosy na skro­niach posi­wiałe, głowa u góry łysa. W twa­rzy bruzdy jak ścieżki wydep­tane w lesie, żółte zęby zwia­sto­wały cuch­nący oddech. Legenda głosi, że wstaje co rano młoda i piękna, w połu­dnie roz­kwita w pełni dorodna, z zapad­nię­ciem zmierz­chu zmie­nia się w zgrzy­białą sta­ru­chę i umiera o pół­nocy, żeby naro­dzić się na powrót w nowej godzi­nie. Garb z ple­ców wyra­stał nad głowę, ale w oczach miała iskierki, więc umysł bystry. Ryby pod­pły­wały do samego końca kija, ale nie bli­żej.
– Po coś tu przy­szedł? – spy­tała.
– Bo to droga do Monono – odpar­łem.
– Po coś tu przy­szedł? Ty, żywy czło­wiek.
– Życie to miłość, a miło­ści we mnie nie zostało. Miłość ze mnie wycie­kła, popły­nęła do rzeki takiej jak ta.
– Nie miłość stra­ci­łeś, ale ród swój. Pozwolę ci przejść. Lecz gdy legnę z męż­czy­zną, żyję bez umie­ra­nia przez sie­dem­dzie­siąt księ­ży­ców.
Tak oto wyru­cha­łem sta­ru­chę. Leżała na wznak obok rzeki, ze sto­pami w wodzie, sama skóra i kości, ale byłem prężny i pełen wigoru. Coś pły­wało mię­dzy moimi nogami, czu­łem jakby ryby. Dotknęła dło­nią mojej piersi i białe paski nary­so­wane gliną prze­mie­niły się w fale wokół serca. Wbi­łem się w nią, roz­stro­jony jej mil­cze­niem. W mroku czu­łem, że młod­nieje, cho­ciaż się sta­rzała. Pło­mień roz­go­rzał we mnie, się­gnął koniusz­ków pal­ców i koniuszka tkwią­cego w jej środku. Powie­trze gro­ma­dziło się dokoła wody, woda gro­ma­dziła się dokoła powie­trza, a ja wrza­sną­łem i wysu­ną­łem się i try­sną­łem desz­czem na jej brzuch, ramiona i piersi. Dygot tar­gnął mną pięć razy. Na­dal była sta­ru­chą, ale nie czu­łem gniewu. Zgar­nęła mój deszcz z sie­bie i strzą­snęła go do rzeki. Ryby natych­miast wysko­czyły z wody i dały nura, znów wysko­czyły. Była to noc, kiedy ciem­ność pożarła księ­życ, ale ryby miały w sobie świa­tło. Miały kobiece głowy, ręce i piersi.
– Podą­żaj ich śla­dem – powie­działa sta­ru­cha.
Podą­ża­łem więc, dzień, noc, kolejny dzień. Nie­kiedy woda była nisko do kostek. Kiedy indziej wysoko po szyję. Obmyła mnie z całej bieli, oszczę­dza­jąc tylko twarz. Kobiety-ryby, ryby-kobiety wio­dły mnie rzeką przez dłu­gie dni, aż dotar­li­śmy do miej­sca, któ­rego opi­sać nie umiem. Była to albo ściana wody, która stała twardo, choć mogłem prze­pchnąć rękę na wylot, albo rzeka wygięła się i mogłem dalej iść, doty­ka­jąc sto­pami ziemi, ciało wypro­sto­wane, bez upadku.
Cza­sem jedyna droga naprzód pro­wa­dzi na drugą stronę. Więc prze­sze­dłem. Nie bałem się.
Nie potra­fię powie­dzieć, czy prze­sta­łem oddy­chać, czy oddy­cha­łem pod wodą. Wędro­wa­łem dalej. Oto­czyły mnie ryby rzeczne, jakby chciały pytać, co mam za sprawę. Sze­dłem, woda dokoła roz­plą­ty­wała mi włosy, obmy­wała ręce od dołu. A potem natkną­łem się na coś, czego nie widzia­łem w żad­nym kró­le­stwie. Zamek na pustym polu trawy, posta­wiony z kamie­nia, wysoki na dwie, trzy, cztery, pięć, sześć kon­dy­gna­cji. Na każ­dym rogu wieża przy­kryta kopułą, też kamienna. Na każ­dym pozio­mie okna wykute w kamie­niu, a pod nimi pod­łoga ze zło­tymi porę­czami zwana tara­sem. Z zamku cią­gnął się kory­tarz łączący go z inną budowlą i kolejny kory­tarz łączący ją z inną budowlą, stały więc cztery zamki spięte w kwa­drat.
Żaden z zam­ków nie był tak ogromny jak pierw­szy, a ostatni popadł w ruinę. Woda zni­kła, pozo­sta­wia­jąc kamie­nie, trawę i niebo, aż nie da się opo­wie­dzieć. Jak okiem się­gnąć cią­gnęły się drzewa w jed­nej linii, ogrody na pla­nie kwa­dratu, kwiaty w krę­gach. Nawet bogo­wie nie mają takich ogro­dów. Minęło połu­dnie i w kró­le­stwie było pusto. Wie­czo­rem, który nad­szedł rychło, wiatr się zerwał i podmu­chy trą­cały mnie bru­tal­nie jak gru­basy w pośpie­chu. O zacho­dzie słońca na widoku poja­wili się męż­czyźni, kobiety i zwie­rzęta, uka­zu­jąc się w cie­niu, prze­pa­da­jąc w ostat­nich pro­mie­niach świa­tła, znowu uka­zu­jąc. Usia­dłem na stop­niach przed naj­więk­szym zam­kiem i patrzy­łem na to, gdy słońce umy­kało przed mro­kiem. Męż­czyźni, idący obok kobiet, i dzieci, które wyglą­dały jak męż­czyźni, i kobiety, które wyglą­dały jak dzieci. I męż­czyźni nie­bie­scy, i kobiety zie­lone, i dzieci żółte, z czer­wo­nymi oczami i skrze­lami w szy­jach. I stwory o wło­sach z trawy, i konie o sze­ściu nogach, i stada jed­no­roż­ców o zebrzych kopy­tach, oślim grzbie­cie i z rogiem noso­rożca na czole, bie­gnące z kolej­nymi dziećmi.
Żółte dzie­cię pode­szło do mnie i spy­tało:
– Jak się tu zna­la­złeś?
– Prze­sze­dłem przez rzekę.
– Itaki ci pozwo­liła?
– Nie znam żad­nej Itaki, tylko starą kobietę, która pach­nie mchem.
Żółte dziecko zmie­niło się w czer­wone, a jego oczy zbie­lały. Przy­szli rodzice i zabrali malca. Wsta­łem i wsze­dłem po scho­dach na dwa­dzie­ścia kro­ków w głąb zamku, gdzie śmiało się i roz­ma­wiało, i plot­ko­wało jesz­cze wię­cej męż­czyzn, kobiet, dzieci i zwie­rząt. Na końcu sieni była ściana kase­to­nów z woj­nami i wojow­ni­kami odla­nymi w brą­zie i roz­po­zna­łem jedną jako bitwę o środ­kowy kraj, w któ­rej pole­gło cztery tysiące ludzi, i inną jako bitwę pół­śle­pego księ­cia, który popro­wa­dził całą swoją armię w prze­paść z urwi­ska postrze­ga­nego jako wzgó­rze. Pod ścianą stał tron z brązu, który spra­wiał, że sie­dzący na nim męż­czyzna wyglą­dał jak małe dziecko.
– To nie są oczy bogo­boj­nego czło­wieka – rzekł.
Wie­dzia­łem, że jest to król, bo któż inny mógł to być?
– Przy­sze­dłem, żeby zabrać cię z powro­tem do żywych – odpar­łem.
– Sły­szano o tobie nawet na zie­miach umar­łych, Tro­pi­cielu. Ale na próżno poświę­ci­łeś czas i ryzy­ko­wa­łeś życie. Nie ma powodu, aby wra­cać, nie ma powodu dla mnie, nie ma powodu dla cie­bie.
– U mnie nie ma powodu do niczego. Odnaj­duję to, co ludzie stra­cili, a twoja kró­lowa stra­ciła cie­bie.
Król się roze­śmiał.
– Tutaj jeste­śmy w Monono, ty jedyna żywa dusza, a jed­nak naj­bar­dziej mar­twa na całym moim dwo­rze.
Inkwi­zy­to­rze, pra­gnę, aby ludzie pojęli, że nie mam czasu na takie roz­prawy. O nic nie wal­czę, o nic się nie spie­ram, nie należy więc mar­no­wać mojego czasu na takie zwady. Zacznij wywi­jać pię­ścią, to ci ją wyrwę z prze­gubu. Zacznij wywi­jać jęzo­rem, to ci go wytnę z ust.
Król nie miał straży w sali tro­no­wej, ruszy­łem więc ku niemu, patrząc na tłum na mnie patrzący. Nie był poru­szony ani zlęk­niony, miał puste obli­cze, które mówiło: wła­śnie tak musi się stać. Cztery stop­nie pro­wa­dziły na pod­wyż­sze­nie, na któ­rym stał tron. U stóp króla dwa lwy, tak nie­po­ru­szone, że wciąż nie wie­dzia­łem, czy to krew i kości, duch czy kamień. Miał okrą­głą twarz z pod­bród­kiem wyglą­da­ją­cym spod pod­bródka, duże czarne oczy, pła­ski nos z dwoma pier­ście­niami i wąskie wargi, jakby wschod­nia krew pły­nęła w jego żyłach. Nosił złotą koronę na bia­łej chu­ście, pod którą ukrył włosy, biały płaszcz ze srebr­nymi pta­kami i pur­pu­rowy śli­niak nad szatą, obla­mo­wany złotą nicią. Zgar­nął­bym tego króla jed­nym pal­cem.
Pod­sze­dłem wprost do tronu. Lwy nie drgnęły. Dotkną­łem mosięż­nego pod­ło­kiet­nika, wyrzeź­bio­nego jak lwia łapa, a wtedy nade mną prze­to­czył się grzmot, ciężki, powolny, czarne brzmie­nie, które pozo­sta­wiło swąd zgni­li­zny na wie­trze. Ale u sufitu nic. Wciąż patrzy­łem do góry, gdy król wbił mi szty­let w dłoń tak mocno, że ostrze wdarło się w pod­ło­kiet­nik, przy­gważ­dża­jąc rękę.
Wrza­sną­łem. Zaśmiał się i roz­siadł wygod­nie.

 
Wesprzyj nas