Głęboka poetycka opowieść o dorastaniu, pasji i niemym krzyku wśród fal. Sophie Hardcastle proponuje nam przejmującą historię kobiety dotkniętej przemocą seksualną.


Pod pokłademOlivia ma 21 lat, kiedy rzuca staż w bankowości, aby żeglować wokół wybrzeży Australii w towarzystwie dwójki przyjaciół. Z fascynacją odkrywa, że życie oferuje szereg ekscytujących możliwości, i nie wyobraża już sobie powrotu do dawnej rutyny. Jest synestetyczką i życie na morzu działa magicznie na jej zmysły i postrzeganie świata.

Mija parę lat i Oli można już nazwać wilkiem morskim. Postanawia wziąć udział w rejsie w towarzystwie pięciu mężczyzn, aby dostarczyć jacht z Nowej Kaledonii do Auckland. Wkrótce przekona się, że na morzu, pod pokładem, nikt nie usłyszy jej krzyku…

Po przeprowadzce do Londynu morskie przygody Olivii to już przeszłość. Teraz ceni sobie poukładany tryb życia. Jednak kiedy poznaje Hugona, traumatyczne wspomnienia spod pokładu nagle w niej ożywają…

***

Swobodne porywy wiatru i łagodne fale nadające rytm życiu bohaterów Sophie Hardcastle ożywiają również jej zapadającą w pamięć prozę. Jej styl z zadziwiającą i wszechogarniającą siłą niesie nas przez morza i południki. To głęboko poruszająca opowieść o dziewczęcym dorastaniu, a Hardcastle jest pisarką o wyjątkowym talencie.
– Elleke Boehmer, Uniwersytet Oksfordzki

Trzy lata temu jako juror Nagrody Bookera przeczytałem sto pięćdziesiąt sześć powieści. Ta dorównuje dwudziestu najlepszym […]. Polecam Sophie nie tylko ze względu na jej talent, ale i wielką odwagę pisania o niezmiernie trudnych sprawach w sposób bezkompromisowy i głęboko poruszający. Napisanie powieści o traumie epoki #MeToo z dyskrecją i bez cienia mentorskiego tonu […] to nadzwyczajne osiągnięcie.
– sir Jonathan Bate

Sophie Hardcastle
Pod pokładem
Przekład: Ewa Borówka
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Pod pokładem


Ciemny róż


– MAŁO ROMANTYCZNIE tak umrzeć przed trzydziestką – rzucił, patrząc na mnie skrytymi w półmroku, intensywnie czarnymi oczami. Pokręcił głową. – Szkoda by cię było.
Pamiętam, że staliśmy wtedy w moim salonie i nic nie odpowiedziałam, lecz później myślałam o tym długo, a słowo „szkoda” rozpływało się w esy-floresy jak plama ropy. Wiedziałam, że ma rację. Ale kiedy oświadczyłam, że odejdę przed trzydziestką, zupełnie nie chodziło mi o romantyczny zryw, oklepany motyw młodej, przedwcześnie zmarłej artystki. To była raczej wiedza. Wiedza, że nadszedł mój czas.
Umieram jako dwudziestodziewięciolatka, prawie z trzydziestką na karku, bo w przededniu urodzin. Liczby dwa i dziewięć zawsze lubiłam o wiele bardziej niż trzy i zero: dwójka jest czerwona, a dziewiątka ciemnoróżowa, trójka to niepewna zieleń, a zero – czcza biel. Ale wbrew waszym przypuszczeniom nie robię tego celowo. Nie do końca.
A może jednak? Na nasz los składają się niezliczone decyzje, czyż nie?
Wzruszam ramionami. Dygoczę. Zimno tu na rufie, na przełomie dekad. Pode mną ciemność, góry lodowe zawieszone w strefie szarości. Wszystko się rozprzestrzenia. Spoglądam na Brooke: mruga, a ja się uśmiecham i bolą mnie od tego mięśnie twarzy.
Wstrzymuję oddech. Czy oddychanie to kwestia wyboru?
Nie wiem. Dalej nie wiem. Żałuję, że mi nie odpowiedziałaś. Żałuję, że nie powiedziałaś mi o tylu rzeczach.
Na przykład o tym, że gdy zobaczę wreszcie zielonkawy blask, okaże się zarazem niezwykły i nijaki.
Albo że życie to ciąg słów z niepoprawnie wstawionymi znakami przestankowymi, a gdy chcesz wziąć oddech okazuje się że ktoś usunął przecinek więc, musisz nabrać powietrza właśnie wtedy a jeśli ci się nie udało to wielka szkoda już za, późno.
Maggie, szkoda, że mi nie powiedziałaś. Na morzu nikt nie dosłyszy krzyku.

Ogród morski


Róża morska (orphium)

UTKWIONA POMIĘDZY ŚWIATAMI wyobrażam sobie, że ziemia się kołysze. W przód, w tył, w przód, w tył.
Ale już przytomnieję, na policzku mam zaschniętą ślinę, na zębach osad, rozczepiam opuchnięte powieki i widzę słońce w bulaju ledwie metr nad moją głową. Huśta się na niebie – uświadamiam sobie, że ziemia naprawdę się kołysze. Podpieram się na łokciu. Serce mi kołacze, jakby ktoś mnie zdzielił cegłą. Wnętrze nabiera ostrości, rozglądam się i czekam, aż coś się okaże. Na próżno. Pomieszczenie o zaokrąglonych ścianach jest niewiele szersze od łóżka, jeśli można to nazwać łóżkiem. Leżę na cienkim jak opłatek materacu, między brezentowym worem a wędką. Z zewnątrz dobiega dziwny łoskot, a gdy podnoszę wzrok, widzę, że słońce nadal się buja. Zapiera mi dech, czuję ostry ucisk w klatce piersiowej, jakby powietrze utknęło w niej na dobre. Ja pierdolę, gdzie ja jestem?
Przynajmniej jestem ubrana: mam na sobie jedwabną sukienkę, dżinsową kurtkę, dwie różowe skarpetki i jeden botek. Sięgam ręką pod sukienkę, majtki są. Na poduszce leży rozsypana zawartość torebki. Portmonetka, sprawdzić. Karty i pieniądze są. Chwytam telefon, trzęsą mi się ręce. Bateria padła. „Kurwa”, mamroczę.
Zwlekam się z posłania i obok stojącego na podłodze wiadra z gąbkami odnajduję drugi botek. Na miękkich nogach gramolę się w stronę wyjścia. Uderzam głową o sufit. Co za debil zaprojektował ten dom? Jestem wysoka, ale nie aż tak. Ziemia nadal się kołysze, gdy wchodzę chwiejnie do pomieszczenia z aneksem kuchennym, składanymi piętrowymi kojami, wąskimi podłużnymi oknami i przymocowanym do podłogi stołem. Chwytając się na chybił trafił narożników i krawędzi, żeby utrzymać równowagę i ustać na nogach, posuwam się w stronę drabiny pnącej się ku odsłoniętemu niebu.
Wdrapuję się po niej, a mój wzrok dopiero po chwili przyzwyczaja się do zmiany. Światło razi w oczy.
– O Jezu. – Słyszę nieledwie szept.
Widzę przed sobą starszego człowieka w sztormiaku i pomarańczowej włóczkowej czapce. Ma kędzierzawą brodę i ogorzałą, zaskorupiałą od soli, przebarwioną od słońca cerę. Za nim rozpościera się morze o ciemnej, lekko wzburzonej powierzchni. Wzdrygam się i kulę w sobie. Horyzont jest nieprawdopodobnie daleko.
– Dobry.
Patrzę na niego osłupiała.
Śmieje się.
– Gdzie ja jestem?
– Słucham? – pyta. – Musisz mówić głośniej. – Przystawia palec do ucha. – Przygłuchy.
– Gdzie ja jestem? – powtarzam, tym razem głośniej.
– Na Tasmanie.
U stóp mam liny nawinięte na metalowe pachołki, obok inne liny pną się po strzelistym maszcie. Mężczyzna ciągnie jedną z nich i fałdy na rozpostartym nade mną żaglu wygładzają się jak naprężona wokół kości skóra. Czuję, jak łódź napina się i nieznacznie unosi.
– Że co?
– Na Morzu Tasmana – mówi, wskazując bezkresną połać, jakbym umiała odróżnić tę wodę od jakiejkolwiek innej. – A ściślej mówiąc, na jachcie. – Opiera dłoń na pokładzie. – Nazywa się Róża Morska.
Czuję się, jakby ktoś zacisnął mi dłoń na gardle. Chyba się porzygam.
– Muszę zejść na ląd.
– Zejdziesz. Za kilka dni… jak dopłyniemy do Nowej Zelandii.
Krew odpływa mi z twarzy.
– Co?!
– Płynę do Nowej Zelandii i potrzebowałem pomocnika. Mówiłaś, że chcesz dołączyć.
– Co takiego? Kiedy tak powiedziałam?
– Wczoraj wieczorem.
Wpadam na nowo w odmęty wczorajszego alkoholu i próbuję wypatrzyć coś pod powierzchnią, cokolwiek. Miniony wieczór to jednak ziejąca czarna dziura.
– Dlaczego pan pozwolił na coś takiego? Załatwiłam się wczoraj na amen!
Łódź unosi się na fali i opada z trzaskiem. Kłuje mnie w piersi. W przełyku wzbiera mi żółć.
– Pan mnie w zasadzie porywa.
– Że co?
– Porywa mnie pan! Pójdzie pan siedzieć.
– Hmm – mruczy, rozsiadając się wygodnie. – Tylko jeśli ktoś się dowie… Wygląda na to, że będę musiał cię po prostu zabić.
Cofam się o pół kroku i potykam o zwiniętą linę. Upadam ciężko na plecy i tracę dech w piersi.
Starszy człowiek wybucha znienacka śmiechem, oczy giną mu między głębokimi zmarszczkami.
– Nic ci nie jest, młoda? – pyta między jednym a drugim parsknięciem.
Próbuję coś powiedzieć. Ale nie mogę.
– Obejrzyj się za siebie – mówi.
Wstaję niezgrabnie, odwracam się i widzę ląd. Długą plażę, zieleń upstrzoną domami, skalisty cypel, latarnię morską… Znam tę latarnię. To Barrenjoey. Sydney. Nadal jesteśmy w Sydney.
Oglądam się na mężczyznę.
– Już wiesz, gdzie jesteśmy?
Kiwam głową.
– Płyniemy do klubu żeglarskiego w Newport, muszę zostawić tam Różę na czyszczenie. Przy tym wietrze za jakąś godzinę powinniśmy być na miejscu. Podrzucę cię autem do miasta.
– Aha, teraz dżentelmen… ale to niczego nie… – Dostaję napadu kaszlu, jeszcze nie odzyskałam tchu po upadku. – Pan… mnie porwał.
– Byłaś zalana w trupa, pannico. Nie umiałaś się nawet przedstawić. Miałem cię wysłać w takim stanie do domu? Nie. Jane i ja musieliśmy cię przenieść do łodzi.
– Co za Jane?
– Menadżerka restauracji w porcie. Podobno znalazła cię w damskiej toalecie. Zgodziłem się, żebyś się przespała na pokładzie… Obudziłem cię rano, powiedziałem, że muszę ruszać, a ty kazałaś się zostawić w spokoju.
– Ja tego nie pamiętam. – Zimny wiatr spowija całe moje ciało. Krzyżuję ramiona na piersi i próbuję sobie przypomnieć cokolwiek z wczorajszego wieczoru. – A pan gdzie spał?
Przechwytuje moje spojrzenie.
– We własnym łóżku – odpowiada. – W domu. – Śmiertelna powaga tego stwierdzenia, jego niezachwianie sprawiają, że mu wierzę. Uśmiecha się łagodnie. – Nie musisz się mną przejmować, młoda. Kochałem w życiu tylko jedną kobietę. – Uśmiech blednie i mężczyzna wpatruje się w horyzont. – A jej już nie ma.
Opuszczam ręce.
– Jak się nazywała?
Znów dotyka dłonią powierzchni pokładu i gładzi ją jak skórę kochanki.
– Robynne. Robynne Rose. – Odchrząkuje. – W każdym razie nie miałem zamiaru cię porywać, ale muszę być w szkutni o dziesiątej i domyśliłem się, że się wynurzysz, zanim tam dotrzemy.
Ogarnia mnie przemożna ulga.
– To jakiś absurd – mówię i z wyciągniętą ręką człapię w jego stronę. – Ale co tam… Jestem Olivia.
Podaje mi swoją stwardniałą, skórzastą dłoń i wymieniamy uścisk.
– Mac.

Na pierwszy rzut oka Mac przypomina skałę łupkową. Twardą i chłodną. Ale potem parska śmiechem i skała się marszczy. Zauważam, że ma w sobie niebywałą głębię, jak czarne morze. Atramentowe opowieści wiją się w jego głowie jak węże morskie w podwodnych pieczarach.
Historie, które opowiadał mi z rzadka ojciec, były boleśnie przewidywalne. Jakby grawerując słowa na metalowej tabliczce, bez końca sunął po nich rylcem, aż do krwi.
Mac jest inny. Wiedzie mnie przez usiane pąklami i zdobne w rozgwiazdy szczeliny. Ożywione pląsającymi wodorostami. Od razu przypomina mi się dziadek, którego historie potrafiły ubarwić każde pomieszczenie.
Mac opowiada mi, jak kiedyś z Robynne tak się załatwili rumem na barbadoskiej plaży, że dotoczyli się do nie swojej łodzi i kochali się w cudzym kokpicie.
Przysuwam się bliżej. Jego głos przypomina grzmot dobiegający spod wału rotorowego, śmiały i fascynujący. Pełen napięcia. Mogłabym go słuchać godzinami.
– Zimno ci? – pyta.
Kręcę głową.
– Nie, herbata mi pomaga.
– To dobrze. – Uśmiecha się.
Siedzę z Makiem w kokpicie, ubrana w jeden z jego sztormiaków. Jest olbrzymi: gdy podnoszę ręce, żeby upić herbaty, tkanina marszczy się i składa.
– Dziękuję.
– Proszę.
Spoglądam ponad jego ramieniem. Powierzchnia morza jest wyniesiona jak nakłuta skóra, powłoka gęsiej skórki zwiastuje przejście jesieni w zimę.
– Ile masz lat? – pyta.
– Kobiety nie należy pytać o wiek.
Prycha.
– Ty nie jesteś kobietą, młoda.
– Słucham?
– Przynajmniej jeszcze nie. – Przyciąga do siebie koło sterowe i łódź przechyla się mocniej na bok. – Wolno ci już w ogóle pić?
– Mam dwadzieścia jeden lat – odpowiadam. Dwójka czerwona. Jedynka bladożółta. – Mogę pić nawet w Ameryce.
Przewraca oczami, a wargi wykrzywia mu kpiący uśmiech.
– Jak tam głowa?
– Boli.
Mac parska śmiechem.
– Nie dziwota. Wczoraj ledwie stałaś na nogach.
Czuję ciarki na karku.
– Nie… nie chcę wiedzieć.
– Słusznie – przyznaje. – Przepraszam. Zdaje się, zresztą, że to nie była twoja wina.
– Co? – Przekrzywiam głowę.
– Ten chłopak, z którym byłaś… Niezgorszy z niego cwaniak.
Wspomnienie minionego wieczoru spływa na mnie jak fala obmywająca pokład.
Kolacja w restauracji klubu żeglarskiego w Zatoce Sydney. I Adam. Gładko ogolony Adam z rolexem na przegubie.
– To mój chłopak.
– Zostawił cię nieprzytomną w toalecie.
– Pokłóciliśmy się. – Chodziło mi chyba o to, że Adam kłócił się z Adamem. A ja znalazłam się zarazem pomiędzy i poza. Milcząca. Ze stłumionym głosem.
– O co?
– O… chyba o moją pracę. Kończymy studia ekonomiczne i dostałam propozycję stażu w Lazardzie, tym wielkim banku inwestycyjnym, ale powiedziałam mu, że nie wiem, czy ją przyjmę – wyjaśniam. Przygotowana na zwyczajową odpowiedź „Co za okazja!” nie słyszę z początku odpowiedzi Maca.
– Przepraszam, co mówiłeś?
– Spytałem, co jemu do tego.
– Powiedział, że marnuję życiową szansę – odpowiadam, zatrzymując dla siebie ciąg dalszy: „Znam z dziesięciu kolesi, który daliby się za coś takiego pokroić”. Oraz: „Masz fart, że w ogóle ci to zaproponowali”.
„Fart”, myślę. Po całej tej harówie.
Łut szczęścia. Istny fuks.
Mac kręci głową, po czym z przekonaniem, które wywraca mój świat do góry nogami, oświadcza:
– Sama o sobie decydujesz, Oli. Może tego się obawia.
Śmieję się.
– Nikt tak nigdy do mnie nie mówił.
– Oli?
– Hm?
– A pasuje ci to?
– Pasuje – odpowiadam z uśmiechem.

Z restauracji przy klubie żeglarskim patrzymy, jak dźwig wyciąga Różę Morską z wody i przenosi ją na teren szkutni. Mac kupił mi dużego shake’a truskawkowego i porcję frytek. Mieszam na talerzu majonez z sosem pomidorowym, aż staje się łososiowym kleksem z drobinkami pieprzu.
– A twój akcent? Nie spędziłaś tu dzieciństwa, prawda?
Kręcę głową.
– Do piątego roku życia mieszkałam w Manly, a potem w Hongkongu i Singapurze. – Siorbię shake’a.
– Jak to się stało? Praca rodziców?
– Tata jest szefem południowo-wschodnioazjatyckiego oddziału koncernu naftowego.
– Naftowego, powiadasz?
– Uhm.
Mac chce coś powiedzieć, ale najwidoczniej gryzie się w język. Patrzy na Różę Morską, która kołysze się właśnie nad powierzchnią ziemi.
– Mieszkam teraz z dziadkiem w Manly – wyjaśniam. – Tata odesłał mnie tu na studia.
Mac odwraca się do mnie.
– Handel?
– Ekonomia.
– I co teraz zamierzasz?
– Czy ja wiem. Chyba pójdę do Lazardu…
Rzuca mi ostre spojrzenie.
– Myślałem, że nie chcesz tego stażu?
– Gdyby to zależało ode mnie, wybrałabym uczelnię artystyczną, ale tata stwierdził, że za coś takiego nie zapłaci.
Milczenie gęstnieje.
Wzdycham.
– Zresztą ze sztuki i tak się nie da wyżyć.
Mac się śmieje.
– Poznam cię z jedną znajomą.
– Kto to?
– Ma na imię Maggie. – Jego usta układają się w jej imię tak życzliwie, jak ręka obejmuje ramię przyjaciela. – Przez lata pracowała w Londynie jako kuratorka sztuki. Przeszła na emeryturę i mieszka teraz ze mną tutaj, w Sydney.
Przysuwam się bliżej.
– Ale fajnie.
– Polubisz ją – zapewnia mnie Mac. – To cudowna kobieta.
– Kiedy mogę ją poznać?
– Wracam tu w środę, żeby odstawić Różę do portu. Maggie popłynie ze mną. Może dołączysz?
Przypominam sobie nasz poranny rejs do Pittwater i to, jak się ubawiłam.
– Jasne. – Uśmiecham się. – Bardzo chętnie.
– Tylko pamiętaj, młoda, zero picia we wtorek, dobra?
– W ogóle zero picia – mówię i czuję, jak płoną mi policzki.
– Ha! Każdy tak mówi. – Częstuje się resztką moich frytek. – Chodź, spadamy stąd.
Idziemy parkingiem, słońce prześwieca przez dziurę w chmurach, a Mac przeprasza mnie znienacka, obiecuje, że za moment wróci, i rusza w stronę szkutni. Podchodzi do Róży Morskiej, przykłada dłoń do kadłuba – pełnego, krągłego, białego, nie licząc wąsów brązowych glonów. Gładzi laminat, całuje go delikatnie i szepcze coś pod nosem. A ja czuję się nagle niezręcznie, przestępuję z nogi na nogę, jakbym śledziła parę kochanków, była świadkiem sceny nieprzeznaczonej dla moich oczu.

W samochodzie Mac włącza radio.
Moje ciało przeszywa prąd stonowanych czerwieni.
– Uwielbiam tę piosenkę – mówię. – Odbieram ją na różowo.
– Słucham?
– Powiedziałam, że odbieram ją na różowo. – Dociera do mnie, że to dziwnie brzmi, i śmieję się zakłopotana. – Sama nie wiem. Tak to czuję.
Mac kręci głową. Uśmiecha się.
– Nie mogę się doczekać, aż poznasz Maggie.

Lawenda morska (zatrwian)

NIE MOGĘ ZNALEŹĆ KLUCZY i wysypuję zawartość torebki na wycieraczkę dziadka. WITAJ W RAJU – głosi napis.
Przeglądam na klęczkach cały ten bajzel.
– Szlag – mamroczę i wstaję, żeby zapukać. Dziadek tego szczerze nie znosi.
Przypominam sobie, jak przyjechałam cztery lata temu, rozstrojona długim lotem, lepka od potu, z całym życiem zawieszonym na barkach. Pukałam, ale nikt nie otwierał, choć słyszałam grający na cały regulator telewizor.
– Halo! – zawołałam.
– CO JEST?!
Jego krzyk oślepił mnie na limonkowo.
Swego czasu to babcia, stonowana jak brzoskwinia, otwierała drzwi, jakby rozchylała płatki. Kiedyś parzyła się herbata, a w piekarniku czekała blacha z ciasteczkami. Kiedyś dziadek podnosił mnie i obracał się w koło, trzymając mnie czule w ramionach. Pamiętam wesołe spojrzenie babci i jej zabawne przekomarzania. Dziadkowe opowieści o dawnych wybrykach i jego donośny rechot.
„CO JEST” – jak zgrzytliwie.
– To ja, Olivia! – zawołałam.
– KTO?! – próbował przekrzyczeć ryczący telewizor.
Załomotałam pięścią w drzwi.
– Olivia!
Usłyszałam niezdarne szuranie i drzwi uchyliły się nieznacznie.
– Nie jestem zainteresowany. Won stąd.
Chwyciłam drzwi, nim zdążył je zamknąć.
– Dziadku, przestań. To ja, Olivia.
Drzwi się otworzyły i mężczyzna o skórze bardziej poszarzałej, niż ją zapamiętałam z ostatniego spotkania, otaksował mnie spojrzeniem od stóp do głów. Miał na sobie czapeczkę z daszkiem, odprasowaną białą koszulę, beżowe spodnie i skórzane buty.
– Myślałem, że przyjeżdżasz po południu – powiedział cichym głosem.
Spojrzałam na zegarek.
– Jest piętnasta.
Wzruszył ramionami i cofnął się, żeby mnie wpuścić.
– Chyba ciężki – stwierdził, wskazując mój plecak. – Pomógłbym ci, ale mam rozpieprzony kręgosłup. – Potarł biodro.
– Nie trzeba – rzuciłam i poszłam za nim. Poruszał się żałośnie powoli.
– Tu jest salon – wyjaśnił, jakbym tam nigdy nie była. – Kuchnia. – Wskazał ciasne pomieszczenie z gumolitową podłogą, z pustą misą na owoce. – Na balkonie jest najprzyjemniej rano.
Zajrzałam na balkon i zobaczyłam terakotową doniczkę z zeschniętym sukulentem.
– Myślałam, że sukulenty hoduje się dlatego, że nie zdychają – powiedziałam.
Dziadek się zaśmiał, ale dźwięk osiadł na mieliźnie.
– Wszystko zdycha. – Stuknął palcem w zamknięte drzwi. – To mój pokój. Kiedy tam siedzę, masz mi nie przeszkadzać. Zrozumiano?
Przytaknęłam.
Pokazał mi łazienkę i pokój, który miał należeć do mnie – pouczył mnie, żebym nie tykała kartonów ustawionych pod biurkiem i na dnie szafy – a następnie przeprosił i wrócił do oglądania krykieta.
Rozpakowałam się i poszłam do salonu, zapytałam, czy chce herbaty, ale zostałam zignorowana.
Odwrócił się do mnie dopiero, gdy w telewizji pokazała się reklama.
– Przepraszam, że nie wyjechałem po ciebie na lotnisko. Byłem zajęty.
Rozejrzałam się i zobaczyłam wypełnioną do połowy krzyżówkę na stoliku, ciąg dalszy meczu na ekranie i trzy puste butelki po piwie.
– Nic nie szkodzi – odpowiedziałam. – Fajna czapka.
Ale dziadek zdążył już przekierować uwagę na krykieta. Sięgnął pod blat stolika, wyjął paczkę papierosów i zapalił. Coś takiego.
Stałam w kuchni i obserwowałam, jak się zaciąga, jak żarzy się końcówka papierosa. Wypuścił powietrze z płuc i pokój wypełniła chmura dymu. Odchrząknął flegmę. Ręce mu drżały. Patrzyłam na jego palce, cienkie i guzowate, z pożółkłymi paznokciami i luźną obrączką. Już wtedy widziałam, że przymiera bez niej głodem. Czas przeżera mu ciało. Ale nie dość szybko.
Zagwizdał czajnik na kuchence. Zalewałam sobie herbatę i patrzyłam, jak woda zmienia barwę, zmienia formę. Na stole leżał bukiecik lawendy z brązowymi łodyżkami i zwiotczałymi, zakurzonymi kwiatkami. Mogłam się jedynie domyślać, kiedy się tam znalazł.
Gdy przyjeżdżałam tu w dzieciństwie, babcia wkładała mi do szuflad lawendę, żeby wszędzie niosła się za mną jej woń. Jak w bajce, myślałam. Ale te kwiatki więdły – tak samo powoli jak on.
Dołączyłam do dziadka w salonie i wyjrzałam przez okno na wzgórze, gdzie rozświetlały się ściany Seminarium Świętego Patryka.
– Pamiętasz, jak mi opowiadałeś, że u Świętego Patryka mieszkają elfy i dlatego przez całą noc palą się tam światła? – spytałam, stanąwszy nad dziadkiem.
Pokręcił głową.
– Nie wiem, po co miałbym mówić coś takiego.
Przysiadłam się do niego. I tak po raz pierwszy i nie ostatni na przestrzeni naszych wspólnych czterech lat dziadek spiął się cały, gdy zajęłam fotel babci.

 
Wesprzyj nas