Zwieńczenie „Trylogii z Korfu” Geralda Durrella. „Ogród bogów” to opowieść o chyba najbardziej ekscentrycznej brytyjskiej rodzinie, którą poznaliśmy w „Mojej rodzinie i innych zwierzętach” i w „Moich ptakach, zwierzakach i krewnych”.


Ogród bogów„Ogród bogów” to nie tylko pełna uroku opowieść o przyrodniczej pasji i miłości do natury, ale przede wszystkim pogodny i pełen humoru portret nietuzinkowej rodziny – nieznośnych braci (z których jeden targany jest nieustannymi twórczymi kryzysami, a drugi obsesją na punkcie broni i łowiectwa), kochliwej siostry i wiecznie roztargnionej – zdecydowanie zbyt pobłażliwej dla tej całej czeredy – matki rodu.

W toku barwnych perypetii i anegdot poznajemy zarówno członków rodziny, jak też prawdziwy korowód ekscentrycznych gości i sąsiadów, przenosimy się do domu, który przypomina zarazem pogrążoną w chaosie arkę Noego, jak i prawdziwie rajski ogród.

Wyruszmy raz jeszcze, by wspólnie z Gerrym odkrywać kolejne tajemnice greckiej wyspy. I jeszcze jedno – tak jak w przypadku dwóch poprzednich części cyklu Durrella – czytanie „Ogrodu bogów” może wywołać wybuchy niekontrolowanego śmiechu i niepohamowaną chęć pobytu na Korfu.

Gerald Durrell (ur. 7 stycznia 1925, zm. 30 stycznia 1995) pierwsze lata życia spędził w Indiach, potem przez jakiś czas wraz z rodziną mieszkał w Anglii, aby wreszcie na dłużej osiedlić się na greckiej wyspie Korfu. Podczas tego pobytu DURRELL na własną rękę poznawał miejscową florę i faunę oraz hodował całkiem sporą gromadę różnych zwierząt. Z wiekiem nie porzucił młodzieńczych fascynacji. Ukończył studia zoologiczne i już jako 22-latek zorganizował, sfinansował i poprowadził ekspedycję do Kamerunu. Kolejne wyprawy zaprowadziły go do Gujany Brytyjskiej, Paragwaju i Argentyny. Zawsze jednak lubił powracać wspomnieniami do Korfu, a co najważniejsze, wspomnienia te z wielkim humorem spisał w książkach: „Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni” oraz „Ogród bogów”. Jest uważany za jednego z najpopularniejszych brytyjskich pisarzy, był zoologiem, konserwatorem przyrody i propagatorem wiedzy przyrodniczej. Założył The Durrell Wildlife Conservation Trust oraz ogród zoologiczny na wyspie Jersey, obecnie przemianowany na Durrell Wildlife. Został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego. Gerald Durrell to najmłodszy brat powieściopisarza Lawrence’a Durrella.

Gerald Durrell
Ogród bogów
Przekład: Ewa Horodyska
Seria „Trylogia z Korfu”, tom 3
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Ogród bogów


Królewska wizyta

Królowie i niedźwiedzie często przysparzają zmartwień opiekunom.
SZKOCKIE PORZEKADŁO

Z sielskich dni spędzonych na Korfu każdy odznaczał się czymś szczególnym, miał własny koloryt i porządek, którymi odróżniał się od pozostałych i dzięki temu wart był zapamiętania. Jest jednak pewien dzień, który utkwił mi w pamięci, ponieważ dotyczył nie tylko rodziny i znajomych, ale wszystkich mieszkańców Korfu.
Był to dzień powrotu króla Jerzego[15] do Grecji i wyspa nie doświadczyła jeszcze takiego natłoku barw, wzruszeń i intryg. W obliczu tego wydarzenia zbladły nawet przygotowania do procesji ku czci św. Spirydona.
O zaszczycie, który miał spotkać wyspę, dowiedziałem się od mojego nauczyciela, pana Kralefsky’ego. Podniecony preceptor zlekceważył nawet samczyka makolągwy, którego zdobyłem z niemałym trudem.
– Wspaniałe wieści, mój chłopcze, wspaniałe! Dzień dobry, dzień dobry – powitał mnie, a jego wielkie, uduchowione oczy napełniły się łzami wzruszenia. Trzepotał kształtnymi dłońmi, kołysząc w podnieceniu pochyloną głową. – Na Jowisza, dla wyspy nadszedł wielki dzień! W istocie jest to wielki dzień dla całej Grecji, lecz w szczególności dla naszej wyspy. Co? Aha, makolągwa… Miły ptaszek, cip cip. Jak już wspomniałem, to zaszczyt dla naszego małego królestwa wtopionego w błękitne morze, jak rzecze Szekspir, gościć tu króla.
To już lepiej, pomyślałem. Mogłem wzbudzić w sobie pewną dozę entuzjazmu w obliczu prawdziwego króla, choćby z uwagi na drobne korzyści wiążące się z jego wizytą. Spytałem, co to za król i czy zostanę zwolniony z lekcji, kiedy przyjedzie.
– Król Jerzy, władca Grecji – odparł pan Kralefsky, zgorszony moją niewiedzą. – Nie znasz go?
Zaznaczyłem, że nie korzystamy z wątpliwych dobrodziejstw radia, w związku z czym znajdujemy się na ogół w stanie błogiej nieświadomości.
– No cóż – rzekł Kralefsky, rzucając mi strapione spojrzenie, jak gdyby obwiniał się za moje nieuctwo – wiesz, że przedtem rządził nami Metaksas[16], który był dyktatorem. Teraz, na szczęście, ten wstrętny człowiek został obalony i Jego Królewska Mość może powrócić.
Spytałem, kiedy Metaksas został obalony. Nikt mi o tym nie powiedział.
– Musisz pamiętać! – wykrzyknął Kralefsky. – Na pewno pamiętasz rewolucję. Pociski z karabinów maszynowych zniszczyły wtedy ciastkarnię. Zawsze uważałem, że na tych karabinach nie można polegać.
Pamiętałem rewolucję, ponieważ przez trzy dni nie miałem lekcji, a ciastkarnia należała do moich ulubionych sklepów. Nie łączyłem tego jednak z Metaksasem. Zapytałem z nadzieją, czy z okazji powrotu króla zostanie ostrzelany jakiś sklep.
– Skądże – zaprzeczył ze zgorszeniem Kralefsky. – To bardzo radosne wydarzenie. Każdy en fête, jak się to mówi. Z powodu tak poruszającej wiadomości możemy chyba zrobić sobie wolny dzień. Chodź na górę, pomożesz mi nakarmić ptaki.
Weszliśmy na rozległy strych, gdzie Kralefsky trzymał dzikie ptactwo oraz kanarki, i przedpołudnie upłynęło nam na ich karmieniu. Kralefsky pląsał po strychu, wymachując konewką i miażdżąc stopami rozsypane nasiona niczym muszelki na plaży, a przy tym podśpiewywał pod nosem Marsyliankę.
Przy lunchu podzieliłem się z rodziną nowinami o wizycie króla. Każdy odebrał je na własny sposób.
– To miło – powiedziała matka. – Przygotuję jakieś specjalne dania.
– Dzięki Bogu, nie zatrzyma się u nas – zaznaczył Larry.
– Wiem, kochanie – odparła matka – ale… hm… ludzie będą wydawali przyjęcia i tak dalej.
– Nie rozumiem dlaczego – zdziwił się Larry.
– Zawsze tak jest – zapewniła matka. – W Indiach zawsze odbywały się przyjęcia na cześć władców.
– To nie są Indie – wytknął Larry – i nie zamierzam tracić czasu na szukanie stajni dla słoni. Zapamiętajcie moje słowa: ten cały rozgardiasz zakłóci cichy bieg naszego życia.
– Czy mogę sobie kupić nowe sukienki, skoro urządzamy przyjęcie? – wtrąciła żarliwie Margo. – Naprawdę nie mam co na siebie włożyć.
– Ciekawe, czy oddadzą salwę honorową – zastanawiał się Leslie. – Mają tylko te stare weneckie działa, a one są cholernie niebezpieczne. Może powinienem zajrzeć do komendanta twierdzy.
– Nie wtrącaj się – doradził Larry. – Oni chcą go przywitać, a nie zamordować.
– Parę dni temu widziałam w mieście prześliczny czerwony jedwab – podjęła Margo. – W sklepiku… no wiesz, za rogiem, skręcając w prawo od laboratorium Teodora.
– To świetnie, kochanie – rzuciła matka, nie słuchając. – Zastanawiam się, czy Spiros mógłby zdobyć kilka indyków?
Wrażenie, jakie królewska wizyta wywarła na naszej rodzinie, zbladło jednak w porównaniu ze wstrząsem, jakiego doznała cała wyspa Korfu. Dobrze poinformowane osoby zwróciły uwagę na to, że monarcha nie tylko zaszczyci wyspę swą obecnością, ale będzie to akt o wymiarze symbolicznym, ponieważ przybywając na Korfu, król po raz pierwszy od chwili wygnania postawi stopę na greckiej ziemi. Gdy mieszkańcy zdali sobie z tego sprawę, rzucili się w wir gorączkowych przygotowań, które stały się wkrótce tak skomplikowane i pełne wzajemnych animozji, że byliśmy zmuszeni jeździć codziennie do miasta i przesiadywać na Esplanadzie wraz z resztą wyspy, aby wysłuchać wieści o najnowszym skandalu.
Esplanada, zbudowana według projektu francuskich architektów, gdy Francuzi rozpoczęli okupację Korfu, i wyposażona w okazałe łuki, mające przypominać Rue de Rivoli, stanowiła serce wyspy. Można było usiąść przy stoliku pod arkadami lub przesiewającymi światło konarami drzew i prędzej czy później spotkać się z wszystkimi mieszkańcami, a także wysłuchać najdrobniejszych szczegółów każdego skandalu. Gdy człowiek siedział sobie spokojnie, popijając jakiś napój, w pewnej chwili wszyscy bohaterowie dramatu lądowali przy jego stoliku.
– Korfu to ja – oświadczyła hrabina Malinopoulos. – Dlatego właśnie na mnie spoczywa obowiązek powołania komitetu, który ustali, jak mamy powitać naszego miłościwego króla.
– Rzeczywiście, rozumiem panią – zgodziła się nerwowo matka.
Hrabina, podobna do podskubanej wrony w pomarańczowej peruce, reprezentowała bez wątpienia potężną siłę, lecz w tak ważnej sprawie nie można było jej pozwolić na pomiatanie innymi. Wkrótce pojawiło się aż sześć komitetów powitalnych, przy czym każdy z nich usiłował przekonać nomarchę[17], że ma lepszy plan niż pozostałe. Podobno nomarcha zatrudnił uzbrojonego strażnika i zaczął zamykać drzwi sypialni na klucz po tym, jak pewna członkini komitetu gotowa była poświęcić swe dziewictwo w zamian za zatwierdzenie planów jej współpracowników.
– Ohyda! – zatrąbiła Lena Mavrokondas, przewracając czarnymi oczyma i cmokając czerwonymi wargami, jakby żałowała, że sama nie wpadła na ten pomysł. – Wyobraźcie sobie, moi drodzy, kobietę w jej wieku, usiłującą wedrzeć się nago do sypialni nomarchy!
– To istotnie osobliwy sposób nakłaniania kogoś, by przychylił ucha – przyznał niewinnym tonem Larry.
– Nie, nie, to niedorzeczne – podjęła Lena, zręcznie wrzucając sobie oliwki do jaskrawo umalowanych ust, jak gdyby ładowała broń palną. – Widziałam się z nomarchą i jestem pewna, że nada urzędową rangę mojemu komitetowi. Wielka szkoda, że nie ma tu brityjskiej floty; moglibyśmy załatwić straż honorową. Ach, ci uroczy marynarze, oni w swoim mundurze wyglądają zawsze tak czysto i krzepliwie.
– Odsetek hemofilityków w Marynarce Królewskiej… – zaczął Larry, lecz matka przerwała mu pospiesznie.
– Opowiedz nam o waszych planach, Leno – poprosiła, gromiąc spojrzeniem Larry’ego, który kończył właśnie ósmy kieliszek ouzo i nie można było mieć do niego zaufania.
– Coż za plany, moi drodzy, coż za plany mamy! Cała Esplanada będzie dekorowana w błękit i biel. Ale ten głupiec Markos Paniotissa ciągle sprawia kłopot. – Lena w rozpaczy przewróciła oczyma.
Wiedzieliśmy, że Markos jest kimś w rodzaju nawiedzonego szaleńca, i zastanawialiśmy się, w jaki sposób mógł zostać członkiem komitetu.
– A czego Markos chce? – spytał Larry.
– Osłów! – syknęła Lena takim tonem, jakby to było nieprzyzwoite słowo.
– Osłów? – powtórzył Larry. – Chce przyprowadzić osły? Co on myśli, że to wystawa rolnicza?
– Ja mu to tłumaczę – odparła Lena – ale on wciąż chce osłów. Mówi, że to symbol, jak wjazd Chrystusa do Jerozolimy, więc chce mieć białe i niebieskie osły.
– Białe i niebieskie? To znaczy farbowane? – upewniła się matka. – Ale po co?
– Żeby pasowały do greckich flag – wyjaśniła Lena i wstała z ponurą miną, prostując ramiona i zaciskając pięści – ale ja mu mówię: „Markos, powiadam, ty masz osły po moim martwym trupie”.
To rzekłszy, oddaliła się Esplanadą, córa Grecji w każdym calu.
Następną osobą, która przystanęła przy naszym stole, był pułkownik Velvit, wysoki i przystojny starszy pan o bajronowskim profilu i kanciastej sylwetce, poruszającej się niczym szarpana wiatrem marionetka. Jego faliste białe włosy i roziskrzone ciemne oczy nie licowały ze skautowskim mundurem, nosił go jednak z godnością. Odkąd przeszedł w stan spoczynku, interesował się jedynie miejscową drużyną skautów i choć znaleźli się tacy, którzy napomykali nieżyczliwie, że jego zainteresowanie skautami niekoniecznie wypływa z pobudek altruistycznych, pracował rzetelnie i nigdy nie został na niczym przyłapany.
Przyjął kieliszek ouzo i usiadł, ocierając twarz chustką pachnącą lawendą.
– Ci chłopcy – zaczął płaczliwie – ci moi chłopcy wpędzą mnie do grobu. Rozsadza ich energia.
– Czego im potrzeba, to gromadki apetycznych skautek-przewodniczek – podsunął Larry. – Nie myślał pan o tym?
– To nie żarty, mój drogi – rzekł pułkownik, mierząc Larry’ego posępnym spojrzeniem. – Są tak pełni energii, że boję się, aby nie spłatali jakiegoś psikusa. Dzisiaj zrobili coś takiego, że byłem po prostu przerażony, a nomarcha bardzo się zirytował.
– Widzę, że biedny nomarcha obrywa z każdej strony – zauważył Leslie.
– Co takiego zrobili pańscy skauci? – spytała matka.
– Jak pani wie, droga pani Durrell, prowadzę z nimi ćwiczenia przed specjalnym pokazem, który mają zademonstrować Jego Królewskiej Mości w dniu przybycia. – Pułkownik delikatnie jak kot upił łyk ze swego kieliszka. – Najpierw przemaszerują, ubrani na biało i niebiesko, przed… no, jakże to się nazywa… podium! Właśnie, podium. Utworzą kwadrat i oddadzą honory królowi. A następnie na moją komendę zmienią pozycje, by uformować grecką flagę. Wygląda to bardzo widowiskowo, choć może nie wypada mi tak mówić. – Przerwał, opróżnił kieliszek i odchylił się na oparcie krzesła. – Nomarcha chciał się przyjrzeć naszym ćwiczeniom i wszedł na podium, tam, gdzie ma stać król. Wydałem komendę i drużyna rozpoczęła marsz. – Zamknął oczy i wstrząsnął nim lekki dreszcz. – I wiecie, co oni zrobili? – spytał zdławionym głosem. – Jeszcze nigdy nie przeżyłem takiego wstydu. Podeszli, stanęli przed nomarchą i oddali mu faszystowskie pozdrowienie. Skauci! Faszystowskie pozdrowienie!
– A czy zakrzyknęli „Heil nomarcha”? – spytał Larry.
– Na szczęście nie – odparł pułkownik Velvit. – Wstrząs sparaliżował mnie na chwilę, a potem, mając nadzieję, że nomarcha nic nie zauważył, rozkazałem utworzyć flagę. Chłopcy zmienili miejsca i ku mojej zgrozie oczom nomarchy ukazała się niebiesko-biała swastyka. Był wściekły. Omal nie zabronił nam udziału w uroczystości. Cóż to byłby za cios dla ruchu skautowskiego!
– Istotnie – wtrąciła matka – ale, bądź co bądź, to tylko dzieci.
– Słusznie, droga pani Durrell, lecz nie mogę dopuścić, aby ludzie zaczęli mówić, że prowadzę ćwiczenia z faszystowskim ugrupowaniem – dowodził żarliwie pułkownik. – Powiedzieliby, że chcę przeprowadzić zamach na Korfu.
Z biegiem dni, im bardziej zbliżało się wielkie wydarzenie, mieszkańcy wyspy popadali w coraz głębsze szaleństwo i stawali się niezmiernie drażliwi. Hrabina Malinopoulos nie rozmawiała już z Leną Mavrokondas, a Lena nie odzywała się do pułkownika Velvita, ponieważ jego skauci, przechodząc obok jej domu, uczynili gest o niedwuznacznie biologicznym charakterze. Wszyscy wiejscy kapelmistrze, którzy zawsze uczestniczyli w procesji ku czci świętego Spirydona, wdali się w zażarty spór o kolejność przemarszu i pewnego wieczoru na Esplanadzie ujrzeliśmy trzech rozjuszonych trębaczy, którzy w strojach galowych i z instrumentami w ręku gonili dobosza. Trębacze, najwyraźniej wyprowadzeni z równowagi, otoczyli dobosza, wydarli mu instrument i zaczęli deptać. W jednej chwili Esplanadę wypełniła skłębiona masa rozwścieczonych muzykantów, którzy rzucili się w wir walki. Pan Kralefsky, niewinny świadek tej sceny, odniósł przykrą ranę ciętą głowy, gdy uderzył go talerz perkusyjny, a stara pani Kukudopoulos, spacerująca wśród drzew z dwoma spanielami, zmuszona była zakasać spódnicę i salwować się ucieczką. Incydent ten (jak powszechnie twierdzono, gdy zmarła rok później) znacznie skrócił jej życie; ponieważ jednak miała dziewięćdziesiąt pięć lat, trudno było w to uwierzyć. Niebawem nikt już do nikogo się nie odzywał, choć wszyscy rozmawiali z nami, ponieważ zachowywaliśmy całkowitą neutralność. Kapitan Creech, którego nikt by nie podejrzewał o jakiekolwiek zapędy patriotyczne, zdradzał wielkie podniecenie i ku powszechnej irytacji krążył od komitetu do komitetu, roznosząc plotki, wyśpiewując sprośne piosenki, podszczypując znienacka i bez skrupułów bezbronne biusty oraz pośladki i w ogóle uprzykrzając wszystkim życie.
– Obrzydliwy starzec! – powiedziała matka z błyskiem w oku. – Czy on nie może zachowywać się przyzwoicie? Mimo wszystko jest przecież Brytyjczykiem.
– Przez niego wszystkie komitety chodzą na palcach, jeśli mogę się tak wyrazić – odparł Larry. – Lena mówiła mi, że po ostatnim zebraniu z jego udziałem miała granatowe pośladki.
– Wstrętny stary brutal – osądziła matka.
– Nie bądź taka opryskliwa, mamo – upomniał ją Larry. – Sama wiesz, że to zazdrość przez ciebie przemawia.
– Zazdrość! – pisnęła matka, jeżąc się niczym miniaturowy terier. – Zazdrość o tego… starego… starego rozpustnika! Nie mów takich obrzydliwych rzeczy, Larry, nawet żartem.
– Ale to przez nieodwzajemnioną miłość do ciebie kapitan topi smutki w winie i kobietach – nie ustępował Larry. – Poprawiłby się, gdybyś sprowadziła go na uczciwą drogę.
– Topił smutki w winie i kobietach na długo, zanim mnie poznał – odparła matka – i jeżeli chodzi o mnie, może to robić dalej. Jest jedyną osobą, której nie mam ochoty sprowadzać na uczciwą drogę.
Żadne uwagi krytyczne nie docierały jednak do kapitana.
– Moja maleńka! – powitał matkę przy następnym spotkaniu. – Nie ma pani przypadkiem brytyjskiej flagi gdzieś w kuferku z wyprawą?
– Niestety nie, kapitanie – odparła z godnością matka. – I nie mam też kuferka.
– Co? Taka pyszna kobitka nie ma kuferka? Żadnego kompletu czarnych majteczek z koronkami, żeby doprowadzić przyszłego męża do szaleństwa? – wypytywał kapitan Creech, wlepiając w matkę lubieżne spojrzenie kaprawych oczu.
Matka zesztywniała i spłonęła rumieńcem.
– Nie mam zamiaru doprowadzać nikogo do szaleństwa, w majtkach czy bez – odrzekła wyniośle.
– To mi kobitka jak się patrzy – zauważył kapitan. – Śmiała z pani niewiasta, ot co. Szczerze mówiąc, sam lubię popatrzeć na kawałek gołego ciała.
– Po co panu brytyjska flaga? – spytała ozięble matka, zmieniając temat.
– Do machania, rzecz jasna – wyjaśnił kapitan. – Te wszystkie bambusy będą wymachiwały swoją flagą, więc musimy im pokazać, że dobre stare Imperium jeszcze się trzyma.
– Był pan u konsula? – zapytała matka.
– U niego? – parsknął wzgardliwie kapitan. – Powiedział, że ma tylko jedną, przeznaczoną wyłącznie na specjalne okazje. Taka jego mać! Jeśli to nie jest specjalna okazja, to, na jaja świętego Wita, co nią jest? Powiedziałem mu, żeby sobie wsadził swoją flagę.
– Wolałabym, Larry, żebyś nie zachęcał tego obleśnego starca do siadania przy naszym stole – odezwała się zbolałym tonem matka, gdy kapitan wyruszył chwiejnym krokiem na poszukiwanie flagi. – Wyraża się w sposób nieprzyzwoity i nie życzę sobie, aby mówił takie rzeczy przy Gerrym.
– To twoja wina, sama go zachęcasz – odparł Larry. – Po co opowiadasz o zdejmowaniu majtek?
– Larry! Doskonale wiesz, co miałam na myśli. Przejęzyczyłam się.
– Ale przez to nabrał nadziei – kontynuował Larry. – Lepiej uważaj, bo inaczej wytropi twój kuferek i zacznie wybierać koszulki odpowiednie na noc poślubną.
– Och, cicho bądź! – rozgniewała się matka. – Doprawdy, Larry, złościsz mnie czasami.
Na wyspie wzrastało napięcie. Wszędzie wrzało jak w ulu, począwszy od zapadłych górskich wiosek, w których kobiety czyściły ozdoby z krowiego rogu i prasowały chusteczki do nosa, a skończywszy na miasteczku, gdzie przycinano wszystkie drzewa i malowano każdy stół i krzesło Esplanady. W starszej części miasta, której uliczki były tak wąskie, że dwa osły z trudem mogły się minąć, a w powietrzu zawsze unosiła się woń świeżego chleba, owoców, słonecznego ciepła i rynsztoków, mieściła się kawiarenka należąca do mojego znajomego, Kostisa Avgadramy.
Kawiarenka cieszyła się zasłużoną sławą najlepszej lodziarni na Korfu, ponieważ Kostis spędził pewien czas we Włoszech i zgłębił wszelkie tajniki wytwarzania lodów. Jego wyroby były bardzo poszukiwane i żadne przyjęcie na wyspie nie mogło obejść się bez ogromnych, chybotliwych, wielobarwnych dzieł Kostisa. Zawarłem z nim korzystną umowę: trzy razy w tygodniu przychodziłem do jego kawiarenki, żeby wyłapać w kuchni karaluchy, którymi karmiłem moje ptaki i zwierzaki, a w zamian za to podczas pracy mogłem zjeść tyle lodów, ile chciałem. Stwierdziwszy, że jego zakład powinien zostać oczyszczony z okazji królewskiej wizyty, udałem się tam na trzy dni przed tym ważnym wydarzeniem i zastałem Kostisa pogrążonego w rozpaczy bliskiej samobójstwa, w którą zdolny jest popaść – a potem ją znieść – jedynie Grek, wspomagający się pewną ilością ouzo. Zapytałem go, co się stało.
– Jestem zrujnowany – oświadczył grobowo, stawiając przede mną kamionkową flaszkę z piwem imbirowym i białą, połyskliwą górę lodów, o którą mógłby się rozbić „Titanic”. – Jestem człowiekiem przegranym, kyria Gerry. Wystawiłem się na pośmiewisko. Ludzie już nie będą mówili: „Ach, Korfu, to tam Kostis robi swoje lody”. Nie, zamiast tego powiedzą: „Korfu? To tam ten głupiec Kostis robi swoje lody”. Nie mam innego wyjścia, muszę opuścić wyspę. Pojadę do Zante albo Aten, a może wstąpię do klasztoru. Moja żona i dzieci będą przymierać głodem, moi biedni, starzy rodzice z palącym wstydem w sercach pójdą żebrać o kawałek chleba…
Przerwałem te mroczne przepowiednie, ponawiając pytanie, co przywiodło go do tak wielkiej rozpaczy?
– Jestem geniuszem – oznajmił Kostis z prostotą i bez śladu chełpliwości, sadowiąc się przy stole i w roztargnieniu dolewając sobie ouzo. – Nikt na Korfu nie potrafi robić takich lodów jak ja, tak smakowitych, tak pięknych, tak… tak zimnych.
Potwierdziłem. A ponieważ wyraźnie potrzebował pocieszenia, dodałem, że jego lody są sławne w całej Grecji, może nawet w całej Europie.
– To prawda – zajęczał Kostis. – Jest więc rzeczą naturalną, że nomarcha zapragnął, aby król podczas wizyty na Korfu skosztował moich lodów.
Wywarło to na mnie duże wrażenie, czemu dałem wyraz.
– Tak – podjął Kostis – miałem dostarczyć dwanaście kilo lodów do pałacu Mon Repos i jeden specjalny tort lodowy na wielki bankiet w dniu przybycia Jego Królewskiej Mości. Aach! i właśnie ten tort mnie zgubił. To przez niego moja żona i dzieci będą musiały głodować. O, nieubłagany i okrutny losie!
– Dlaczego? – spytałem bez ogródek, z ustami pełnymi lodów. Nie miałem ochoty wysłuchiwać ozdobników; chciałem prędko dotrzeć do sedna.
– Uznałem, że lody muszą być czymś nowym, niepowtarzalnym, przekraczającym najśmielsze marzenia – ciągnął Kostis, opróżniając kieliszek. – Nie spałem przez całą noc i oczekiwałem znaku. – Przymknął oczy i poruszył z boku na bok głową spoczywającą na rozgrzanej, twardej, wyimaginowanej poduszce. – Leżałem bezsennie, jak w gorączce. Wtem, gdy pierwsze koguty zapiały „kukuryku”, olśnił mnie błysk natchnienia. – Pacnął się w czoło z taką siłą, że omal nie spadł z krzesła. Drżącą dłonią nalał sobie ouzo. – Moje piekące, zmęczone oczy ujrzały wizję flagi, greckiej flagi, za którą przyszło nam cierpieć i ginąć, lecz była to flaga zrobiona z moich najlepszych, pierwszorzędnych, pełnowartościowych lodów! – oznajmił z tryumfem i odchylił się, sprawdzając, jakie to na mnie wywarło wrażenie.
Powiedziałem, że nigdy w życiu nie zetknąłem się z równie znakomitym pomysłem. Kostis rozpromienił się, lecz zaraz powrócił do rzeczywistości i jego twarz znowu przybrała wyraz pełen rozpaczy.
– Wyskoczyłem z łóżka – kontynuował ze smutkiem – i pobiegłem do kuchni. Tam odkryłem, że brak mi składników, dzięki którym mógłbym wcielić w życie mój plan. Miałem czekoladę nadającą lodom brązowy kolor, miałem barwnik czerwony, zielony, nawet żółty, ale nie miałem nic, zupełnie nic, żeby zabarwić pasy flagi na niebiesko. – Umilkł, pociągnął głęboki łyk i dumnie wstał z krzesła.
– Człowiek pośledniejszej miary… jakiś Turek czy Albańczyk… zrezygnowałby z tego planu. Ale nie Kostis Avgadrama. Czy wiesz, co zrobiłem?
Pokręciłem głową i łyknąłem haust imbirowego piwa.
– Poszedłem do mojego kuzyna Michaelego. On pracuje w aptece niedaleko doków. No i Michalis, oby klątwa świętego Spirydona spadła na niego i jego potomstwo, dał mi coś, co miało zabarwić pasy na niebiesko. Spójrz!
Kostis zniknął w głębi swej chłodni i wytoczył się stamtąd po chwili, dźwigając olbrzymi talerz, który postawił przede mną. Na talerzu spoczywała góra lodów w niebieskie i białe pasy, istotnie bardzo podobna do greckiej flagi, choć błękit miał nieco fioletowy odcień. Powiedziałem, że według mnie są wspaniałe.
– Śmiercionośne! – syknął Kostis. – Śmiercionośne jak bomba.
Usiadł i wbił w talerz złowrogie spojrzenie. Nie miałem lodom nic do zarzucenia, może tylko to, że niebieskie pasy bardziej przypominały w odcieniu denaturat niż prawdziwy błękit.
– Zhańbiony! Przez własnego kuzyna, przez tego nieprawego syna swego ojca! – wybuchnął Kostis. – Dał mi proszek i powiedział, że świetnie się do tego nada; obiecał mi, przebiegły wąż, że proszek poskutkuje.
Zauważyłem, że przecież poskutkował, więc w czym problem?
– Dzięki łasce Bożej i świętego Spirydona – rzekł nabożnie Kostis – wpadłem na pomysł przygotowania nieco mniejszej flagi dla mojej rodziny, aby mogli uczcić ojcowskie osiągnięcie. Drżę na myśl o tym, co by się stało, gdybym tego nie zrobił. – Wstał i otworzył drzwi oddzielające kawiarnię od prywatnego mieszkania. – Pokażę ci, do czego doprowadził ten potwór, mój kuzyn – oznajmił, po czym zawołał w stronę schodów: – Katarina! Petros! Spiros! Chodźcie tutaj!
Żona i dwaj synowie Kostisa zeszli niechętnie na dół i stanęli przede mną. Zauważyłem ze zdumieniem, że wszyscy mają fioletowe usta; był to głęboki, nasycony fiolet, podobny do barwy pokryw chrząszcza liszkarza.
– Wystawcie języki – rozkazał Kostis.
Rodzina otworzyła usta i pokazała języki koloru rzymskiej togi. Przypominały makabryczne orchidee lub może jakiś gatunek mandragory. Zrozumiałem problem Kostisa. Jego kuzyn z typową dla mieszkańców Korfu niefrasobliwą życzliwością dał mu gencjanę w proszku. Kiedyś byłem zmuszony posmarować tą substancją ranę na nodze i wiedziałem, że do jej rozlicznych właściwości należy niezwykła trwałość barwnika. Zanosiło się na to, że przez kilka tygodni rodzina Kostisa będzie paradować w fiolecie.
– Wyobraź sobie – odezwał się najcichszym szeptem, odesławszy na górę swą ufarbowaną żonę wraz z potomstwem – wyobraź sobie tylko, co by było, gdybym kazał to zanieść do pałacu. Wyobraź sobie dostojników kościelnych z fioletowymi brodami! Fioletowego nomarchę i fioletowego króla! Zostałbym rozstrzelany.
Odparłem, że wydaje mi się to dość zabawne. Kostis był niezmiernie zgorszony. Oświadczył surowo, że kiedy dorosnę, zrozumiem, że pewne sprawy są bardzo poważne i nie należy się z nich śmiać.
– Wyobraź sobie, co by się stało z reputacją wyspy… z moją reputacją, gdybym ufarbował króla na fioletowo – powiedział, nakładając mi kolejną porcję lodów na dowód, że nie żywi urazy. – Wyobraź sobie, jak wyśmiewaliby się z nas cudzoziemcy, gdyby król Grecji stał się fioletowy. Po! po! po! po! Święty Spirydonie, zachowaj!
Zapytałem, jak kuzyn przyjął tę wiadomość.
– Jeszcze nic nie wie – odparł Kostis ze złowróżbnym uśmiechem – ale wkrótce się dowie. Posłałem mu lody w kształcie greckiej flagi.

 
Wesprzyj nas