“Kwarantanna” to umieszczona w niedalekiej przyszłości dystopia i jednocześnie głęboko poruszająca powieść psychologiczna. I choć powstała pięć lat przed wybuchem pandemii Covid-19, to współcześnie jej wymowa jest jeszcze bardziej aktualna.


KwarantannaJak żyć w świecie, w którym nie wolno nikogo dotykać?

Ceniony chirurg plastyczny Tomas Augustus jest jedną z niewielu osób, którym udaje się przeżyć, kiedy jego kraj paraliżuje zakaźna śmiertelna choroba. Ukryty we własnym domu, Tomas wraca wspomnieniami do życia sprzed pandemii.

Z jego opowieści wyłania się historia życia zimnego i cynicznego człowieka, który nie przejmuje się niczym: ani groźnym wypadkiem z dzieciństwa, ani antypatią rówieśników czy nawet śmiercią matki. Pogardza ludźmi, a swojej żony nienawidzi. Pewnego dnia, ku własnemu zaskoczeniu, dopada go granicząca z obsesją fascynacja dużo młodszą Marią. Czy to szansa, by odejść od kłamstwa, w jakim żyje? Czy będzie na to czas?

***

Kunszt Versteeg tkwi w tym, że z próżnego naczynia udaje jej się wyczarować intrygującą postać, że potrafi napisać bajkę, nie popadając przy tym w moralizatorstwo. Nieważne, jak szaleńczo to zabrzmi: ostatecznie czytelnik współczuje potworowi. A to właśnie współczucia nam trzeba.
„de Volkskrant”

Prawdziwa czytelnicza uczta (…). Swoją trzecią powieścią Wytske Versteeg udowadnia, że jeśli chodzi o kompozycję, subtelność obrazowania, wymowę, a z pewnością styl, jest jedną z najlepszych autorek swego pokolenia. Być może po prostu najlepszą.
„NRC Handelsblad”

Bezbłędna powieść (…). Za sprawą Kwarantanny Wytske Versteeg (…) ponownie zaświadcza o swej bezkompromisowości. Tym razem ukazuje wyizolowanie i banicję, komponując z tych motywów intrygującą i bulwersującą historię.
„Trouw”

Wytske Versteeg (ur. 1983) – pisarka holenderska; zadebiutowała w 2012 r. powieścią De wezenlozen, która zdobyła Vrouw DebuutPrijs (nagrodę dla najlepszej debiutującej autorki) i trafiła na „długą listę” nagrody literackiej AKO Literatuurprijs, jednej z najbardziej prestiżowych i najwyżej notowanych nagród literackich niderlandzkiego obszaru językowego. Jej druga powieść, Boy, została przetłumaczona na cztery języki. Następnie ukazały się wysoko ocenione przez krytykę Kwarantanna (2015) i Grime (2017) oraz autobiograficzna książka Verdwijnpunt (2020), stanowiąca jej najbardziej osobiste dzieło. Za dotychczasową twórczość autorka otrzymała w 2020 roku Nagrodę im. Fransa Kellendonka.

Wytske Versteeg
Kwarantanna
Przekład: Jadwiga Jędryas
Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 28 kwietnia 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Kwarantanna


Choroba nadeszła wtedy, gdy nikt już się jej nie spodziewał.
Pierwszy przypadek nie został wychwycony lub namierzono go o wiele za późno. Właśnie o tym rozpisywały się gazety. Przerzucając się rytualnymi wyrazami niezadowolenia. W pierwszym miesiącu media snuły przypuszczenia, że zaniedbanie to stanie się przedmiotem dochodzenia; wspominano nawet o parlamentarnej komisji śledczej.
Zabawne, z perspektywy czasu.
Oczywiście już wcześniej dochodziły nas o tym słuchy, ale wyłącznie jako o czymś, co rozgrywa się daleko stąd. Nie można było nazwać newsem doniesień, że choroba się rozprzestrzenia, że powoli przekracza granice krajów, które wiecznie borykają się z jakimiś problemami. Co wieczór oglądaliśmy obrazy z tych rejonów, z coraz większym zakolorowanym kawałkiem mapy. Niczego innego się nie spodziewano. Nasz lęk zachowywaliśmy dla innych spraw; wiele się mówiło o terroryzmie, katastrofach lotniczych, od czasu do czasu o klimacie. Choroba wciąż była obecna jedynie na innym kontynencie, aż nagle to się zmieniło.
Dopiero wtedy wybuchła panika.
Tak długo, jak choroba ograniczała się do kontynentu afrykańskiego, nie warto było wydawać na nią pieniędzy, które i tak nigdy by się nie zwróciły. Ale teraz raptem nikt nie wiedział, jak sobie z nią poradzić. Nie było czasu na przeprowadzanie ślepych prób, kwestią szczęścia okazywało się, gdy jakiś osobnik przeżył. Jako lekarz śledziłem doniesienia z naukowym zainteresowaniem, ale nawet dla mnie choroba sytuowała się w tamtym czasie na obrzeżu pola widzenia, ograniczała do czegoś, co sporadycznie rozbłyskiwało i natychmiast potem znów znikało.
Pozwólcie, że od razu dodam: tego lata zupełnie coś innego zaprzątało mi głowę. Wskutek szeregu powikłań w moim życiu prywatnym, końcem lipca zmuszony byłem zamknąć swoją praktykę chirurga plastycznego.
Tymczasowo.
Czy może sam sobie wmawiałem to, co zamieściłem na stronie internetowej i nagrałem na automatyczną sekretarkę: „Z uwagi na okoliczności tymczasowo nieczynne”… Przyjemnie mgliste sformułowanie, bo nikt nie śmie zapytać, czymże – poza normalnym życiem – są owe okoliczności. Z uwagi na okoliczności nie mogłem zatem wyjść na zewnątrz i zamiast tego oglądałem telewizję: przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu zdumiewałem się masą głupot. Jedyne słowo, jakie rzeczywiście miało znaczenie, nigdy nie było wypowiadane, zresztą i tak nie występowało w programach informacyjnych. „Miłość”, myślałem, masturbując się przed telewizorem, a widok pary suchotniczych ekspertów ustępował przed oczyma mojej duszy jej twarzy, jej piersiom i całemu jej o wiele za młodemu ciału. Dlaczego nikt nigdy nie rozmawia o miłości, o tym, co ona z nami robi, do czego nas doprowadza?
Maria.
Staroświeckie imię dla kogoś w jej wieku; w każdej głosce rozbrzmiewa uspokajający dźwięk religijności. Wielokrotnie później ją pytałem, ale do tej pory nie wiem, dlaczego takie jej nadano; czy została wychowana w surowym katolicyzmie, czy może nazwano ją po babci. Sama raz mówiła jedno, a innym razem coś zupełnie innego; udzieliła mi tylu wyjaśnień, że nie wiedziałem, w które mam wierzyć. Być może była patologiczną kłamczuchą lub zwyczajnie została obdarzona bujną wyobraźnią; nie wypowiadam osądów na temat czyjegokolwiek umysłu, w każdym razie nie jej. To, że nigdy nie uzyskałem definitywnej odpowiedzi, w mojej obecnej sytuacji stanowi akurat zaletę, bo pustka pozwala mi do woli fantazjować o jej hiszpańskim pochodzeniu, dalekim przodku z tamtych zakątków świata, być może podróżniku-odkrywcy. W takich chwilach błyskawicznie daję się ponieść wyobraźni, wizjom tubylczych kobiet niczym z obrazów Gauguina: nagich, za wyjątkiem naszyjnika z muszli, uwodzicielsko kołyszących biodrami. Ona pomiędzy nimi, na piasku, oczywiście równie naga, leniwym ruchem unosi owoc marakui do ust; za chwilę, gdy ugryzie pierwszy kęs, lepki sok skapnie jej na uda. Po czym myśli natychmiast zaczynają przeskakiwać tam i z powrotem niczym ryby: obrazy grubej matrony z wyraźnie zarysowanym wąsem, maleńkimi czarnymi włoskami nad spoconymi wargami, mieszającej w gigantycznej patelni z paellą. Właśnie podnosi głos: „Maríaa!”. Oto wbiega do kuchni mała dziewczynka z warkoczykami, nie wiedzieć czemu widzę skaczącego wokół niej psa, jak na średniowiecznym malowidle; blade światło z jarzeniówek i wszystkie stoliki pokryte ceratą. A potem słaby blask jakiejś trudnej do odnalezienia salki gdzieś w argentyńskim mieście, bezceremonialnie erotyczny rytm tanga przedziera się z zaułka. Ona, z odkrytymi plecami, między paniami w szpilkach, ktoś nalewa mocny trunek, a kiedy zaczyna cieknąć krew, rozlega się krzyk… Ach, gdybym to tam ją spotkał!
Wciąż jestem przekonany, że w zasadzie przynależy do któregoś z tych miejsc, takiego, które umeblowała moja wyobraźnia. Że tamtego majowego wieczoru tylko przez przypadek trafiła na to śmiertelnie nudne przyjęcie na polderze. Teraz, gdy już nic z tego nie zostało, tęsknię za tym, by jeszcze raz zobaczyć, jak się porusza, z wdziękiem tak niezwykłym dla kobiet z naszego kraju, które – niezależnie od tego, w co są obute – przemieszczają się, jakby nosiły kalosze. Wdzięcznie, ale cóż do znaczy? Czy to słowo w ogóle da się dotknąć, uchwycić?
Sam, w swoim zabarykadowanym domu, dokładam starań, by przypomnieć sobie, jak wygląda jej twarz, by kawałek po kawałku odbudować ją z nicości. Zmarszczki mimiczne wokół jej czerwonych warg, lśniące czarne włosy, które tego pierwszego wieczoru nosiła upięte, jakby parodiując starszą, bardziej zakurzoną kobietę. Za każdym razem, kiedy o niej myślę, mocniej ją wymazuję, jej rysy nieuchronnie coraz bardziej się rozmywają; staje się niejasne, co jest prawdziwe, a co nie. Czy miała znamię na lewym policzku?, czy w ogóle miała jakieś znamię?
Za jakieś dziesięć lat, może wcześniej, jutro, pojutrze albo w przyszłym tygodniu, zjawi się wojsko, by zabrać nasze mienie, być może będą to nawet Rosjanie. Wypełnią nasze domy swoimi butelkami wódki, stertami Dostojewskiego i swoim przygnębieniem, a ja ich nie będę powstrzymywać, o ile do tego czasu pozostanę jeszcze przy życiu. Wyobrażam sobie, jak do domu wkracza żołnierz w czarnych oficerkach, z cienkim wąsikiem nad górną wargą, z wielkimi, wilgotnymi oczami. Znajdzie moje rzeczy i, kto wie, może również mnie jako szkielet z przyciśniętym do piersi stosikiem luźnych stron, nadgryzionych wilgocią, pleśnią i zębem czasu, gęsto zapisanych moim pismem, które najbardziej przypomina kolekcję owadzich odnóży, wpierw wyrwanych, a potem starannie poutykanych między linijkami. Skarbie, jestem melodramatyczny, ale daj mi tę satysfakcję (próżna myśl!), że czytelnik wejdzie do mojego już dawno opustoszałego domu. Teraz jeszcze, gdy to piszę, widzę niecierpliwe wzruszenie ramion, którym zwykle reagowałaś na takie moje wypowiedzi, to demonstracyjne spojrzenie w drugą stronę, gdy jednocześnie piękną dłonią skręcasz pasma włosów; znudzenie podniesione do rangi sztuki. To być może okrutne – tak bezustannie mówić do ciebie, gdy nie możesz się już obronić. Wybacz mi, dear. Będziesz musiała jeszcze raz znieść dźwięk mojego głosu, gdziekolwiek jesteś.
Ranek. Miałem nadzieję zatrzymać czas, każdy upływający dzień oddzielić kreską, jak rozbitek, jak Robinson Crusoe. Naiwne, oczywiście. Szybko przestało mnie interesować, jaki jest dzień tygodnia czy też którego dziś mamy; jedynym, do czego wciąż wracam, jest to, co na zawsze minęło. Przyjęcie organizowała jedna z naszych pacjentek na cześć swojego nowego nosa. Choć oczywiście babsko nie zapowiedziało go w ten sposób – „Coś mi się w twarzy zmieniło? Nic podobnego, skąd ci to przyszło do głowy?” – wszyscy przecież wiedzieli o zabiegu. Niewyobrażalna nuda polderowego glamouru. (Ale jakże satysfakcjonujące było, nawet wtedy, móc przedstawić mnie innym jako chirurga plastycznego i dostrzec na ich twarzach mimowolny respekt; respekt wobec długich lat studiów, które musiałem odbyć, władzy, jaką posiadłem, pozwalającej mi bezkarnie nacinać ciała nieznajomych; respekt przynajmniej z uwagi na moje dochody czy samochód).
Jechaliśmy z żoną w ciszy do kiczowatego domu, gdzie miała się odbyć impreza; stadium kłótni już dawno mieliśmy za sobą. Po wnikliwym namyśle Leanne założyła sukienkę, która najbardziej przypominała worek na śmieci, a jej mina zdradzała, że ma tak samo mało ochoty na ten wieczór jak ja, choć muszę przyznać, że trudno było zgłębić wyraz jej twarzy, odkąd u jednego z moich kolegów po fachu nieco zbyt radykalnie kazała sobie sparaliżować mięśnie botoksem.
W swojej mniej więcej dwudziestej próbie rozpoczęcia wszystkiego na nowo skupiała się od niedawna na rytuale prowadzenia „medytacji labiryntów” z innymi kobietami w średnim wieku, które straciły z oczu cel w swym życiu… Świat ten nie przestaje mnie zadziwiać. Kiedy czasem wracałem wcześniej z pracy, natykałem się w kuchni na nią i jej siostry, jak je na własny użytek pogardliwie nazywam, a cały dom przesiąknięty był smrodem kadzidełka i spowity oparami rumianku. Sama mówiła, że to jej „bardzo wiele daje”. W rzeczywistości to dzięki moim dochodom Leanne była w stanie rozkręcić swój biznesik, o ile w ogóle zasługiwał na taką nazwę. Tymczasem już żałowałem swej dobroci, bo jeśli tylko miała okazję poruszyć ten temat, zaczynała trajkotać jak nakręcona misjonarka o czakrach, jakichś kręgach, wewnętrznych dzieciach. Sprawiała mi przyjemność myśl, że w każdej chwili mógłbym ponownie zakręcić kran z pieniędzmi, i z tej to głównie przyczyny nie robiłem tego natychmiast; odwlekana rozkosz. Mimo to z utęsknieniem wyczekiwałem kolejnej fazy Leanne – nie jej zachcianki, by zrealizować jakiś nowy, potworkowaty plan, ale depresji, która z pewnością miała nastąpić w wyniku jego niepowodzenia.
Prowadzenie samochodu w pojedynkę bardzo mnie odpręża. Jak to już wcześniej często się zdarzało, usiłowałem wyobrazić sobie, że Leanne obok mnie nie siedzi, ale niełatwo wygumkować kogoś jej gabarytów. Jeśli, jak to mówią, pod całą tą warstwą tłuszczu kryła się szczupła kobieta, to albo bardzo dobrze się ukrywała albo tkanka tłuszczowa zdążyła ją zadusić. Prowadziłem oczywiście ja. Leanne za kierownicą była istną katastrofą, kimś, komu silnik gaśnie przynajmniej trzy razy na dziesięć minut. Próbowałem kiedyś nieco skorygować jej umiejętności jazdy, ale sprawa była beznadziejna. Leanne czekała nawet wtedy, gdy miała pierwszeństwo. „No, jedźże, kobieto!” – krzyczałem do niej. – „Weź przyspiesz!” – wołałem, a ona patrzyła na mnie bojaźliwie. Tamtego dnia prawie mieliśmy wypadek, którego skutki, dzięki bogu, zdołałem ograniczyć do uszkodzenia karoserii, ale uszkodzenie karoserii audi A8 jest wystarczająco okropne. Od tamtej pory już nie dopuściłem jej za kierownicę. Później kupiła za własne pieniądze torbę na kółkach na zakupy, takie małe i chybotliwe ustrojstwo, które kazałem jej zawsze parkować w garażu, w przeciwnym razie psuło nam toto widok.
Czy jestem niemiły?
Spróbuj kiedyś, dla zabawy, wytrzymać w jednym domu z kobietą, która już od lat codziennie milcząco ci wyrzuca, że dała ci wszystko i że to nie wystarcza. Lepiej by było, gdyby rozdziawiła gębę, żeby na głos wyliczyć wszystko, co w jej oczach zrobiłem złego, bym mógł logicznie i po kolei rozbroić jej wyrzuty. Nie żeby w stosunku do niej logika miała jakieś zastosowanie. Mózg Leanne podążał krętymi ścieżkami, które normalny mózg ledwie zdołałby sobie wyobrazić, a zresztą i tak prawie nigdy się nie odzywała. Tylko gapiła się na to, co robię, śledziła moje ruchy z takim obrzydzeniem, że w coś równie niewinnego jak obieranie jajka ze skorupki wpatrywała się tak, jakby była świadkiem czyichś tortur. Nie będę tu ukrywał, że umyślnie długo cackałem się z tym jajkiem, że wyjątkowo głośno je rozbiłem i specjalnie upaćkałem sobie żółtkiem koszulę, którą właśnie wyprała.
„Jest pan małodusznym człowiekiem” – usłyszałem kiedyś pod swoim adresem. Wypowiedź ta wyszła z ust wysuszonej wiedźmy, po której czegoś takiego można się było spodziewać, jednej z „sióstr”, które jeszcze przed tą uwagą zbyt często widywałem we własnym domu. Leanne stała obok niej podniecona jak piesek; mało brakowało, a zaczęłaby merdać. Zanim własnoręcznie nie usunąłem kobiety z domu, odciąłem się jej oczywiście stosowną ripostą; czymś na temat jej oziębłości, która była tak przytłaczająca, że dzięki niej już sam problem klimatu dałoby się rozwiązać. Ale później często myślałem o jej słowach. Dusza, która okazała się zdolna do takiego ogromu miłości, jest w stanie równie mocno pożądać drugiej; taka dusza w żadnym razie nie może być mała czy ograniczona, muszę jednak przyznać, że odkrycie to również mnie zaskoczyło.
Stukanie, przed chwilą, w okno. Dźwięk głosów; dwóch, trzech różnych osób. Musieli przeczesywać całą ulicę, krzycząc: „Jest tam ktoś?! Został ktoś w domu?!”. Nie były to prawdziwe pytania; ktokolwiek tam na zewnątrz przechodził, nie brzmiał, jakby spodziewał się odpowiedzi. Kiedy usłyszałem stukanie, skuliłem się za kanapą i czekałem z drżeniem, dopóki nie ucichły wszystkie dźwięki, a i nawet potem nie śmiałem wstać. Odwykłem od ludzi, o ile w ogóle kiedykolwiek byłem do nich przyzwyczajony. Kto wie, może wszyscy z naszej ulicy siedzą teraz jak ja, poukrywani w piwnicach, suterenach, zbyt wystraszeni, by wyjść na zewnątrz. Nie uległszy samej chorobie – lub jednej z tych innych, które szybko się po niej pojawiły, kiedy załamał się cały system: cholerze, tyfusowi, dolegliwościom, których już pewnie od stulecia nie braliśmy tu na poważnie – poddali się własnemu lękowi.
W tym miejscu być może warto wspomnieć, że nie jestem kimś, kogo ludzie zwykle sobie wyobrażają, gdyby mowa o chirurgu plastycznym. Nie jestem przesadnie atrakcyjny w sposób, w jaki moja profesja lubi być przedstawiana w tandetnych reality show lub w tasiemcowych serialach telewizyjnych i jaki rzeczywiście często, muszę przyznać, występuje – to znaczy występował – u moich szacownych kolegów po fachu. Zresztą sami wolimy ów fach określać terminem „chirurgia kosmetyczna”, a nie „plastyczna”. To niuans, ale ważny dla pacjentów; epitet „plastyczna” daje wrażenie, że własnoręcznie ugniatamy i formujemy, zaś „kosmetyczna” ogranicza naszą rolę do interwencji dobrze płatnego wizażysty i sugeruje, że jedynie podkreślamy urodę, która w kobiecie już jest. Oczywiście to bzdura, ale tak się składa, że bzdury lepiej się sprzedają.
Nie mam przesadnie atrakcyjnego wyglądu lub, przyznajmy, jestem nieładny jak na obowiązujące standardy. Albo, mówiąc szczerze: odrażający, brzydki jak noc, odkąd moja twarz uległa silnemu poparzeniu w wypadku, któremu uległem we wczesnym dzieciństwie. Lekarze zrobili, co mogli – zwykle wynika z tego, że pacjent umarł – ale skóra uległa zbyt poważnemu uszkodzeniu, więc lewa połowa mojej twarzy najbardziej przypomina glinianą maskę, zza której spoglądam na świat zbyt małym okiem. Istnieje przekonanie, że brzydota stanowi mankament w moim zawodzie, ale to odwrotność jest prawdą, przynajmniej w moim przypadku. Kiedy klinika jeszcze działała, siedziałem – na podwyższonym stołku, bo do tego jestem raczej niskiego wzrostu, co zmusza mnie do zadzierania głowy w obecności większości kobiet – zawsze z profilem zwróconym na ukos wobec potencjalnych klientek, tak by nade wszystko widziały zdrową połowę twarzy, ledwie co mogąc dostrzec zniekształconą połowę. Taka kobieta wahała się na przykład, czy poddać się jakiemuś zabiegowi czy nie, przyszła, by dać się przekonać lub by usłyszeć argument, którym wobec sceptyków mogłaby uzasadnić poddanie się operacji. Za każdym razem mówiłem, że ja bym się nie zawahał ani sekundy, gdyby mnie została dana taka możliwość, jaką dysponowała ona – w postaci mojej osoby czy tutaj, w klinice. Wymieniałem szanse w życiu, które mnie ominęły wyłącznie z powodu tragicznie zniekształconej twarzy i, oczywiście, mówiłem wtedy takiej kobiecie: „Mojej sytuacji nie da się porównać z pani niekwestionowanym, jakkolwiek pewnie ukrytym, pięknem. Ale mimo wszystko, czy nie uważa pani, że również ukryta za jej twarzą jakaś jeszcze ładniejsza kobieta nie może się doczekać, by wydostać się na zewnątrz, tak jak za moją twarzą, za moimi bliznami skrywa się mężczyzna, którego prawie nikt nie widzi?”.
Na tym etapie kładłem swą chłodną dłoń na jej dłoni. W tamtych czasach moje ręce emanowały czymś godnym zaufania. (Było, minęło! Teraz są szorstkie i stwardniałe, paznokcie – pozadzierane, a skóra pokryta rankami od odłamków szkła, drzazg i innych rzeczy, których wcześniej nigdy nie napotykałem. Teraz za nimi tęsknię, tęsknię za widokiem schludnie opiłowanej bieli i dobrze wypielęgnowanego różu, jakimi dawniej były, za rękami, które wtedy miałem, rękami większego, lepszego mężczyzny niż ja sam). W starannie przyciemnionym świetle kliniki blizny na mojej twarzy aż tak bardzo nie rzucały się w oczy, nie na tyle, by widok ten stawał się bolesny, ale równocześnie na tyle, by każda przyszła pacjentka każdorazowo była ich świadoma.
Współczuła mi i mojemu niewątpliwie ciężkiemu życiu, które w końcu bohatersko zdołałem ukoronować tą odnoszącą sukcesy, drogą kliniką. A przy okazji byłem pierwszym mężczyzną od wieków, który naprawdę jej słuchał i który lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał, jak cierpi z powodu krzywego nosa, nierównej wielkości piersi czy obojętnie jakiej innej ułomności swego ciała. Być może w czasie naszej rozmowy przelotnie dojrzała Pankaja, mojego partnera w klinice, pochodzącego z regionu, którego nazwy nie potrafię wymówić. Czasem zaglądał do środka, by coś przedyskutować, umówić jakieś spotkanie, ale biedny chłopak nie radził sobie z ludźmi, rumienił się i wyciągając dłoń na powitanie, zaczynał się jąkać. Mój teść Josef już lata temu niezupełnie legalnie załatwił Pankajowi niezbędne papiery i to awansowało go do statusu uznanego chirurga, jednocześnie skazując na pańszczyznę. Trudno było określić jego wiek, lecz był na tyle niezdarny, iż wyglądał młodo. Nigdy nie udało mi się dostrzec w nim tego, co widniało na papierze, to znaczy mojego wspólnika. Po tym jak Pankaj zamknąłby za sobą drzwi, wymieniłbym z kobietą porozumiewawcze spojrzenie i wygłosił pełną skromności uwagę na temat wysiłku, jaki wkładam w to, by pomóc temu nieśmiałemu mężczyźnie stanąć na nogi. Ten pokaz człowieczeństwa mógłby skłonić kobietę do wybuchnięcia płaczem i wyznania pomiędzy szlochami, że już od dzieciństwa była nękana ze względu na swój fizyczną niedoskonałość, że jaka będzie szczęśliwa, kiedy tylko problemy zostaną rozwiązane. Jak to za jej nieskazitelną powierzchownością kryje się nieśmiałe i niezdarne dziecko, którego nikomu nigdy nie było dane zobaczyć.
Wiecznie ta egzaltacja, bo jako pierwszy miałem mieć wgląd w jej wnętrze, w to, co najintymniejsze; miałem sięgnąć rękami głębiej niż nawet jej własny mąż, dla którego mój wygląd również stanowił czynnik uspakajający. Często taka pacjentka przychodziła za namową też właśnie męża, który uważał oczywiście, że nie da się patrzeć na jej krzywy nos, nierównej wielkości piersi; bywało, że operację plastyczną nosa, liposukcję, botoksik otrzymywała od niego w prezencie. Niekiedy też była to jej własna inicjatywa, ostatnia desperacka próba, po którymś z kolei skoku w bok męża, by uratować związek – nie dla zasług samego małżonka, ale raczej ze względu na to, co do niego wniósł: pieniądze, dom, dzieci i kontakty – czyli w skrócie: całą umowę wiązaną. Wszystkie te kobiety bez wyjątku wydały już dużo za dużo pieniędzy na terapeutów, którzy, niczym płatni przyjaciele, chętnie, na życzenie, godzinami z nimi rozmawiali, co nie przynosiło żadnego widocznego efektu. I to właśnie osiągnięcie tego efektu im obiecywałem – w mojej klinice, na jakiś czas. Zwykle wracały bardzo szybko i z przyjemnością robiliśmy je jeszcze gładsze, ładniejsze, szczuplejsze. Pieniądze płynęły, a były też inne dowody ich wdzięczności. Nie wątpię, że bez większego trudu mógłbym znaleźć żonę wśród moich uroczych pacjentek, ale niestety byłem już żonaty.

 
Wesprzyj nas