Literacka odpowiedź Davida Vanna na samobójczą śmierć ojca i napisaną 10 lat wcześniej „Legendę o samobójstwie”. Zabójczo szczera opowieść o poczuciu głębokiej beznadziei, niszczącym niepokoju oraz trudnych relacjach rodzinnych i ciągłym poszukiwaniu bliskości.


Halibut na KsiężycuZagłębiamy się w świat głównego bohatera, wiedząc, że syn Jima w powieści – David – to jej autor. Historia staje się jeszcze bardziej mroczna i poruszająca, gdy uświadomimy sobie, że znamy jej zakończenie…

Pogrążony w depresji Jim przyjeżdża do Kalifornii z Alaski. Próbuje podsumować swoje dotychczasowe życie i ułożyć je na nowo. Szuka lepszego kontaktu z dziećmi, stara się dojść do porozumienia z bratem i ważnymi dla siebie kobietami. Chciałby się odrodzić, pożegnać ze swoimi demonami z przeszłości. Czy uda mu się uratować samego siebie?

Ani zimna Alaska, ani gorąca Kalifornia nie stanowią już bezpiecznej przystani dla Jima…

Zabójczo szczera opowieść o poczuciu głębokiej beznadziei, niszczącym niepokoju oraz trudnych relacjach rodzinnych i ciągłym poszukiwaniu bliskości. Jaki bilans emocjonalny przyniesie czytelnikowi konfrontacja swojego Ja z metaforycznym Halibutem?

***

«Halibut na Księżycu» to pełna czułości wiwisekcja duszy człowieka, który zbyt wiele chce zrozumieć, a jednocześnie cierpi z powodu niezrozumienia samego siebie. Dostrzega i pojmuje to, dlaczego najbliżsi mu ludzie chcą go przy sobie zatrzymać, ale zdaje sobie również sprawę z tego, jak paradoksalnie daleko jest mu do każdego z nich. Z tego, że ten dystans to nie tylko pokłosie myślenia o bracie, ojcu, synu. Że dzieje się tu coś wyjątkowo mrocznego, nad czym nikt nie ma kontroli. Przekraczanie granicy. David Vann w bezkompromisowej fantazji o tym, jak wygląda granica życia i śmierci.
Jarosław Czechowicz „Krytycznym okiem”

David Vann
Halibut na Księżycu
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 13 stycznia 2021
 
 

Halibut na Księżycu


Samolot podchodzi do lądowania, ale nie widać wcale San Francisco, tylko chmury i deszcz, który z bliska, nad skrzydłem, przy prędkości setek kilometrów na godzinę, zacina, nie leci w dół, prąd tak silny, że krople nie spadają. Wielkie ciśnienie, uporczywe, paniczne, znikające, pojawiające się znów z jakiegoś potwornego źródła, oddech rozgniewanego boga.
Jim czeka i ma nadzieję, tylko na co?
Można odnieść wrażenie, że turbulencje są naturalnym drganiem samolotu, jakby pochodziły z jego wnętrza, skrzydło próbuje coś zrzucić, ale porusza się z trudem w przeogromnej rzece, w niepohamowanym prądzie. Skóra zaraz pęknie, aluminium zacznie odłazić.
A później w dole pojawiają się fale, białogrzywe, piana w błotnistobrązowej wodzie. Wszystkie w cienkich liniach, poukładane, nie fale oceanów, ale te wzbudzone wiatrem powstającym właśnie tutaj, nowo narodzone fale, mające ledwie kilka minut, a już wystarczająco dorosłe, by osiągnąć pełną wysokość, załamać się i rzucić pół kilometra od brzegu. Nasz ruch tylko w jednym kierunku, zawsze bez powrotu.
Jim zapina pasy bezpieczeństwa przed lądowaniem, tylko po co? Żółte boje, falochron. W dole pojawia się droga startowa, z boku trawa, koła dotykają ziemi i samolot unosi się ponownie, chwila niezgody, która zawisa w czasie i może wydłużać się w nieskończoność, ale już siadają i z siłą ogromnego ciężaru rwą do przodu, wtedy jednak pilot włącza ciąg wsteczny, rozpoczyna się gwałtowne hamowanie, wszystko zwalnia, aż cały ten wzór załamanego powietrza i deszczu na powrót skieruje się w dół.
Brat będzie czekał. Gary. To młodszy brat, obecnie stróż brata swego. Z Jimem trzeba się teraz obchodzić ostrożnie.
Człowiek w żółtym sztormiaku macha świecącymi wskaźnikami, pokazując drogę. Oprócz niego nie ma nikogo, tylko niekończący się bezmiar asfaltu.
Ostatnie hamowanie przy rękawie i tuż po lekkim szarpnięciu przed zatrzymaniem maszyny wszyscy jednocześnie powstają, jakby wyrzuceni ze swoich foteli, wszyscy z wyjątkiem Jima. Przegapił chyba jakiś sygnał. Wolałby zostać tu jeszcze przez chwilę. Nie ma pojęcia, co powiedzieć Gary’emu, wie, że Gary też nie będzie miał pojęcia, przyjechał, by towarzyszyć starszemu bratu w drodze do gabinetu terapeuty. Terapeuta ostrzegał, że Jim nie powinien zostawać sam.
Ostatni pasażerowie wychodzą, wtedy Jim wstaje i wyjmuje ze schowka nad głową torbę podróżną: z brązowej skóry, ciężką, w środku leży rewolwer kaliber 11,2 milimetra, magnum, takiego używał Brudny Harry. Możesz go wnieść na pokład, jeśli naboje nadasz w bagażu rejestrowanym. Oddzielać broń i amunicję. Kolejne zalecenie terapeuty.
Wychodzi ostatni, a Gary jest ostatni przy bramce, czeka, stoi na cienkiej szarej wykładzinie. Skinienie głową, ulga. Pierwszy etap za nimi, brat bezpiecznie doleciał z Alaski. Wszyscy zgodnie twierdzą, że Alaska nie jest dobra dla Jima, nigdy nie była. Szczególnie tej zimy, kiedy zamieszkał sam w nowym domu w górach, daleko od sąsiadów, w ciemności na krawędzi wiecznego zimna.
– Gotów? – pyta Gary, zawsze tak mówili, jadąc na polowanie. Jakby ruszali teraz o świcie do lasu, jeden za kierownicą, drugi na stojąco na pace pick-upa, ze strzelbą w ręku. Gary jest zdenerwowany i taki młody, trzydzieści trzy lata, sześć lat mniej od Jima. Ale lepiej zbudowany, Jim nie może się do tego przyzwyczaić. Gary długo przypominał krewetkę, niższy od równolatków, choć wystarczająco szybki, by załapać się do drużyny koszykówki, ale drobny i szczupły, urósł później, na studiach w Chico. Najbardziej opóźniony nagły wzrost w historii, teraz brat ma ponad metr osiemdziesiąt, szerokie bary i masywną klatę – widać, że rąbie drewno, zbudował dom i trenuje drużynę koszykarską miejscowego liceum.
– Bardziej gotów nie będę – odpowiada Jim.
W milczeniu idą po bagaż, lotnisko jest niemal puste. Docierają do taśmy, walizki już wyjechały, ludzie ładują je na wózki, krąży dużo lodówek zaklejonych taśmą i pudeł z mrożonymi produktami, o tej porze roku, w połowie marca, wszyscy przywożą halibuta, nie łososia. Przesiadali się w Seattle, ale i tak sporo pasażerów leciało z Jimem z Anchorage. Nie wiedział, że tak wielu Alaskijczyków ma rodziny w Kalifornii. Jim wyruszył z Fairbanks na pokładzie małego samolotu, było tam może z dziesięciu pasażerów. W całym Fairbanks, drugim co do wielkości mieście na Alasce, mieszka ledwie trzydzieści tysięcy ludzi. Przyczółek w ciemności i zimnie, z dala od świata. Wszystkie światła świecą tam prosto w niebiosa, z powodu lodowej mgły wyglądają, jakby puszczano je z góry.
Jim bierze swój zielony worek, pamiątkę z wojska, bezwładny, wypełniony nawet nie w jednej trzeciej. Tylko on nie napchał torby do pełna, co to znaczy? Czy ma bardziej przywiązywać się do rzeczy i wozić z sobą więcej? Czy to pomoże? Są już naboje, całe pudełko, a pod ręką magnum. Powinien być mniej przywiązany do tej broni i mniej o niej myśleć. Tyle jeszcze wie.
– Co się dzieje? – pyta Gary, kiedy idą podziemnym tunelem na parking.
– A co?
– Krzywisz się.
– Tak?
– Coś cię boli?
– Tak, chyba tak. – Zaczyna czuć spiralę odchodzącą w górę od prawego oka, ścieżkę bólu. – Głowa, od zatok, właściwie bez przerwy. Po locie zawsze jest gorzej.
– Dlaczego nie pójdziesz na zabieg, chybaby ci pomógł?
Jim jest dentystą, zatem doskonale wie, jak brutalny jest to zabieg, zna ryzyko, wie, że chirurg będzie się wygłupiał, gdy Jim znajdzie się pod narkozą, żartował, odcinając fragmenty tkanek z wnętrza głowy pacjenta, tak blisko nerwu wzrokowego, że można spowodować ślepotę, tak blisko mózgu, że łatwo go przebić.
– Nie udawaj twardziela. Musisz się pozbierać na wszystkich frontach, a pozbycie się bólu fizycznego to część całego procesu.
Jim się zatrzymuje i spogląda na brata. Przystojna twarz, dużo przystojniejsza niż Jima, któremu przerzedziły się włosy, ma krzywą szczękę, zapadnięte policzki i wory pod oczami z bezsenności. Gary ich nie ma. I nie ma zmarszczek, tylko świeżą skórę, zdrową, czyste spojrzenie, włosy jasne i falujące, długie, sięgające niemal ramion. Wciąż kawaler, zawsze z inną dziewczyną, choć obecna, Mary, wytrzymała już jakiś czas, więc kto wie. Ale Jim zazdrości młodszemu bratu nie tylko młodości, wyglądu i kobiet, ale także prostego życia. Gary nigdy niczym się nie niepokoił. Chodził na piwo, spotykał się z kumplami i nie martwił się o kasę, szkołę, rodzinę czy pracę. Jim nigdy nie pił, nie imprezował, zawsze martwił się o wszystko, przez całe liceum i studia pracował w markecie, chodził do kościoła, ożenił się z drugą kobietą, z którą się spotykał, rozwiódł się, znowu się ożenił, właściwie bez randkowania, i znowu się rozwiódł. Co sprawiało, że Jim jest taki, a Gary inny?
– Dobrze wyglądasz – mówi Jim. – Na szczęśliwego i zdrowego.
– Dzięki – odpowiada Gary. – Ale dzisiaj to o ciebie chodzi.
– Wolałbym chyba, żeby nie chodziło o mnie.
Teraz naprawdę na siebie patrzą, to chyba najdłuższy kontakt wzrokowy w ich życiu. Wszystko to bardzo dziwne i dziwnie puste. Jim nic nie czuje, patrząc bratu w oczy, tylko że to dziwne. Niebieskie oczy z refleksami żółtego albo złotego. Złoty chłopiec Gary. Czuje, że zaraz się roześmieje.
– No dobra – mówi Gary i odwraca wzrok. Idą dalej.
Euforia, ją właśnie przeżywa Jim kilka razy dziennie. Czuje teraz, jak rodzi się w środku, niczym ochronna warstwa od wewnątrz. Pozbawiona podstaw, bez kierunku, jak pływanie w zupie. Dlaczego ludzie sądzą, że mogą kontrolować to, co czują?
– Przez całe życie byłeś dla mnie wzorem – mówi Gary, kiedy tak idą. – Potrzebuję z powrotem starszego brata. Musisz wziąć się w garść.
Jim się śmieje, cicho i szczerze. Brzmi naturalnie. Wydaje się naturalny.
– Jestem tu – mówi. – Wszystko będzie dobrze.
Idą długo, zanim docierają do starego, pordzewiałego pick-upa Gary’ego.
– Powinieneś kupić nowy wóz – stwierdza Jim.
– Ten ma tylko dwanaście lat. Model z sześćdziesiątego ósmego. Wciąż na chodzie.
– Ale ledwie, co? To dodge. Wiem coś o tym. Mój suburban psuje się co chwilę. Chevy to to samo, co dodge, nie?
– Co? Nie, to nie to samo.
Pada deszcz, Jim musi więc upchać worek obok siebie na przednim siedzeniu. Uważa, że to, co powiedział Gary, jest zabawne. „Musisz się wziąć w garść”. Groźba – na pewno pomoże.
Odbijają na północ, jadą teraz stojedynką, wzdłuż oceanu. Fale się załamują, białe, ale ujarzmione. Nie mają gdzie się gromadzić, woda wzdłuż brzegu wszędzie jest płytka. Przez rok zarabiali kiedyś z Garym, łowiąc ryby na dwudziestometrowej łodzi z aluminium, którą zbudował Jim. Pragnął uciec od powinności zostania dentystą jak jego ojciec.
– Pikuś w porównaniu z tym, co widzieliśmy, nie? – mówi. – Te fale.
– No. Widzieliśmy naprawdę niezłe.
– Wtedy w cieśninie myślałem, że pójdziemy na dno.
– Ja też. Wyglądało naprawdę paskudnie.
Łowili wówczas halibuta w przesmykach między Wyspami Aleuckimi, przy krawędzi Morza Beringa, i zaczepili siecią o dno. Wzburzone morze miało w tym miejscu głębokość około dziesięciu metrów, a lina trzymała ich jak na uwięzi. Z każdą wznoszącą się falą wciągały ich pod powierzchnię i zasysały masy wściekłej wody.
– Wiesz, to nawet trochę podobne – mówi Jim. – Depresja, kiepskie momenty. Jak wtedy, gdy łódź utknęła i wszystko dokoła się gwałtownie wznosiło, a ona szła na dno. To coś w tym rodzaju. Nie jest to idealny opis, ale byłeś przecież ze mną. Pamiętasz?
– Pamiętam. Uczucia to jednak nie to samo.
– No, są dużo gorsze. Dużo silniejsze. Dziesięciometrowa fala to nic. W porównaniu z tym aluminiowa skorupa przygnieciona ogromną falą prawie nic nie waży.
– Użalasz się nad sobą. Musisz przestać. To prowadzi od razu na dno.
– A tam jest koniec.
– Nie mów o tym.
– A nie to właśnie powinienem robić? Mówić o tym?
Gary prowadzi, trzymając obie dłonie na kierownicy. Wiatr zacina białymi strugami deszczu w poprzek drogi, samochody wszędzie wokół rozpryskują wodę. Ocean znika i pojawia się znów, czerwone tylne światła pojazdów widać nawet w dzień, tak jest szaro.
– Chcę pogadać – mówi Jim. – Mam teraz ochotę pogadać. Czuję się nieźle. Zbyt długo siedziałem sam w tym domu, rozmawiałem tylko przez telefon z Rhodą, z nikim więcej.
– Dzwoniłem do ciebie.
– No tak, kilka razy ty i inni, ale to nie zapełni całego dnia. Dłuższe rozmowy odbywałem tylko z nią. Ona pomaga mi zaplanować dzień, przeżyć go krok po kroku.
– Ona cię niszczy. Powinieneś trzymać się od niej z daleka.
– Ale to ja nawaliłem.
– Rhoda to tylko kłopoty.
– Ależ: Rhoda, Rhoda, Rhoda. O co ci chodzi? Przecież na naszym ślubie ci się podobała.
– To nie jest specjalnie skomplikowane. Rhoda oznacza kłopoty.
– Ależ to jest bardzo skomplikowane. Ona przybiera sto różnych kształtów. Jest jednocześnie każdą rybką w morzu.
– Nie gadaj jak świr.
– Ale trochę jestem świrem, prawda? Skoro myślę o samobójstwie, potrzebuję terapeuty, a ty musisz mnie pilnować? Jeśli siądę za kółkiem, mogę ruszyć na czołówkę z innym samochodem albo pojechać stanową jedynką i zjechać z klifu. Wobec tego równie dobrze mogę cieszyć się tą wolnością. Skoro wszyscy uważają, że jestem szurnięty, wolno mi powiedzieć cokolwiek. I mówię ci, że Rhoda jest zupełnie inna, niż wy wszyscy myślicie. Jest lepsza, i nie tylko to. Jest twardsza niż ktokolwiek z nas. Jej matka strzeliła do jej ojca ze strzelby, pocisk zrobił w nim dziurę, w ich własnym salonie, bo facet próbował uciekać. Strzeliła mu w plecy z jakichś trzech metrów, a później sama się zabiła, z pistoletu. Bez chwili wahania.
– Chyba nie powinieneś o tym zbyt wiele myśleć.
– Ależ skąd. Nie mam żadnego bezpiecznego miejsca, do którego mogę uciec. Ty i rodzice myślicie, że takie istnieje.
– Mógłbyś zacząć od trzymania się od niej z daleka. I odwiedzin u nas.
– Jesteście bardziej niebezpieczni od niej.
– Przestań.
– Właśnie dlatego jesteście bardziej niebezpieczni. Bo nie ma w was szczerości. Ona jest szczera i dużo twardsza. Niecały rok temu straciła rodziców w potworny sposób, ale teraz trwa przy mnie i pomaga mi przetrwać dzień, zrobić plan, choć w moim życiu nic złego się nie wydarzyło. Jaką wielką tragedię niby przeżyłem, że tak mnie popierdoliło?
Jadą miejskimi ulicami. Jakiś debil zaprojektował stojedynkę tak, żeby biegła przez centrum najdłuższą możliwą drogą, przez chyba pięćdziesiąt skrzyżowań ze światłami.
– Poszedłbym na dziwki.
– Lepiej tego nie rób, przynajmniej nie tutaj.
– Ty jeździłeś do Nevady, prawda?
– Tak, ale to co innego, tam to legalne, zbudowali specjalnie całe miasteczko, takie w starym stylu, chodniki z desek i bite drogi. Wygląda jak prawdziwe. Saloony, szerokie suknie i whisky w starych butelkach. Zmienili nawet butelki.
– Chcę tam pojechać. Muszę to zobaczyć, zanim umrę, musimy tam pojechać.
– Nie gadaj tak.
– Podobno mam gadać. Wszyscy chcą, żebym gadał, a później, żebym nie gadał. Mówię bratu, żeby mnie zabrał na Dziki Zachód, gdzie przytroczę sobie rewolwer do pasa i zaliczę parę dziwek. Chcę wolności. Tylu różnych rzeczy nie zrobiłem. A teraz kogo obchodzi, czy złapię jakiegoś syfa i odpadnie mi kutas. To nie ma znaczenia.
Gary nie odpowiada. Tylko ściska kierownicę, aż bieleją mu kostki, i gapi się na samochód przed sobą, staje i rusza, staje i rusza.
– To byłoby takie proste – mówi Jim. – To byłoby takie proste, w każdej chwili. Pomyśl, jak długi jest dzień, jak wiele chwil w ciągu każdego dnia, a noce jeszcze dłuższe. Nocą nikogo nie ma obok mnie. Tylko ja sam.
– Proszę – odzywa się Gary błagalnym, pełnym desperacji głosem. – Proszę, spróbuj. Wiem, że dasz radę wrócić do dawnego siebie.
– Przepraszam – odpowiada Jim. – Nie chcę ci robić przykrości. Ale nie ma już dawnego mnie. Nie ma do czego wracać. Tego właśnie nie rozumieją ludzie. Nie istnieje żaden ja. Nikogo nie ma w domu.
Z ust Gary’ego wydobywa się jęk, jakiś nieokreślony odgłos rozpaczy.
– Przepraszam – powtarza Jim, lecz Gary jakby zapadł się w sobie, w tej chwili jest niezdolny do jakiejkolwiek reakcji. Bardzo dziwne. W potrzebie to Jim będzie musiał się zająć wszystkimi w rodzinie. Będzie musiał ich uspokajać, koić ból, ale czymże jest ukojenie, jeśli nie wyparciem? Tylko Rhoda pozostanie szczera. Niełatwa prawda, coś, co zawsze lubiła, a czego on zawsze się bał, choć gdy ciebie już nie ma, strach również znika. Strach pojawia się tylko wtedy, gdy jeszcze jest co ratować.
– Myślałem trochę o mamie i tacie – zaczyna Jim. – Rozumiem, że teraz nie chcesz ze mną rozmawiać, ale i tak będę mówił. Czuję gdzieś w środku, że jestem gówno wart, jestem niczym, i zastanawiam się, skąd się to wzięło. Najpewniej od rodziców. Przecież nie mogłem się z tym urodzić. Sądzę, że najbardziej z religijności mamy, która nawet teraz twierdzi, że muszę mieć Boga w sercu, ale sęk w tym, że go nie znajduję. Tak więc co niby powinienem zrobić?
– Masz prawie czterdzieści lat. Po prostu nie chodź do kościoła. Nie obwiniaj rodziców.
– Nie chodzę do kościoła, ale mnie to dręczy. W głębi duszy wiem, że będę dobry tylko wtedy, gdy pójdę i uwierzę.
– To już twój problem. Nie obwiniaj rodziców.
– Dlaczego tak ich chronisz? Mają myśli samobójcze? Trzeba się z nimi delikatnie obchodzić?
– A co tata ma z tym wspólnego?
– Oczekiwał, że będę pracował, ponieważ od niego oczekiwano, że będzie pracował, i oczekiwał, że będę tak jak on dentystą, ale wie, że jestem zerem, tak jak on jest zerem.
– Nie jesteś zerem. Masz absurdalnie dużo pieniędzy. Ja jestem nauczycielem. Mogę ci coś opowiedzieć o byciu zerem.
– Ale ty chciałeś zostać nauczycielem. I to jest różnica. Ja nie chciałem być dentystą, tata też nie.
– Więc to zmień. Zacznij robić coś innego.
– To jest właśnie dziwne, jeśli chodzi o godność. Zabrałem się za łowienie, bo uwielbiam łodzie i ryby. To było marzenie. Ale kiedy nie wypaliło, mogłem tylko wrócić do zawodu dentysty, bo wszystko inne było niegodne. Zrobiłbym krok w tył. Nie mogę.
– Nikt nie trzyma ci lufy przy skroni.
– Oprócz mnie samego.
Na to Gary już nie ma dobrej odpowiedzi. Przejeżdżają przez most Golden Gate, wąskie pasy, woda pryskająca spod kół ciężarówek zalewa przednią szybę, przez moment nic nie widzą, po czym znowu się pojawiają: czerwona stal, czerwone światła – wszystko jakby zanurzone.
– Myślałem o naszym dziedzictwie – mówi Jim. – Że był taki wódz, Jim Vann, i David Vann, jak mój syn, nawet nazwisko taty ma swoją historię. Są inni Royowie, choć używali pełnego imienia: Royal. I nie chodzi tylko o wodzów Czirokezów, ale też wcześniejszych przodków, Vane’owie, panowie na zamku Raby w Anglii, i jeden z nich, który przyjmował kapitulację jakiegoś francuskiego króla i dostał od niego złotą rękawicę, i Henry Vane, to chyba on, został gubernatorem Massachusetts, kiedy było kolonią, i pomagał założyć Uniwersytet Harvarda, ale później, po powrocie do Anglii, ścięli mu głowę, i mamy jeszcze tego słynnego pirata, Charlesa Vane’a, i średniowiecznych rycerzy, i jesteśmy spokrewnieni nawet z Royem Rogersem. Dorastałem z myślą, że nic nie znaczymy, że wywodzimy się od jakichś rolników, bo tata nic nie mówił, a później się dowiedziałem, że mamy takich wybitnych przodków, i zastanawiam się, czy jakaś część mnie wie, że ponieśliśmy sromotną porażkę, że upadliśmy zbyt nisko i nigdy już nie osiągniemy pełnej satysfakcji.
– To jakiś absurd.
– A wiesz, jak to się dzieje, że w ogóle o czymś decydujesz? Wiesz, jak się kształtuje twój sposób myślenia albo twoja osobowość, dlaczego jesteś właśnie taki, a nie inny?
– Nie muszę wiedzieć dlaczego, po prostu taki jestem.
– To wspaniale, serio. Zdrowe, doskonałe podejście, każdy by tak chciał. Szkoda, że ja tak nie umiem. Gratuluję ci i już z tym pozostań. Nawet jeśli coś mi się stanie, ty musisz taki pozostać, bo to jest warte więcej niż cokolwiek innego na świecie.
Sausalito, hrabstwo Marin, San Rafael i kilka innych miast w skupisku na północ od mostu, bogate, ale wyglądają jak slumsy. Chyba opustoszałe, ale Jimowi teraz wszystkie miejsca wydają się puste. Zdaje sobie sprawę, że nie widzi wyraźnie z powodu deszczu, bryzy znad oceanu, niskich chmur, ale nie tylko o to chodzi.
– Wszystko naprawdę wygląda inaczej – mówi Jim. – Myślałem, że czuję euforię, że chwilę potrwa, przynajmniej aż dotrzemy do Santa Rosa, ale już zniknęła, i teraz widzę każdy dom, każdy budynek, takie depresyjne, małe i nieznośne, Kalifornia taka ciasna, a niebo zbyt nisko. Naprawdę tak jest, jakby wszystko przesuwało się w moją stronę, ale nigdy do mnie nie docierało.
– Może to dobrze, że tyle mówisz o tym, co widzisz i jak się czujesz. To dobry znak, prawda? Podobno to źle, gdybyś nie mówił.
– Tak, chyba masz rację. Może coś się zmieniło, nie wiem.
– Cóż, niedługo się dowiemy. Dotrzemy do gabinetu za jakieś pół godziny, może czterdzieści minut.
– Terapeuta raczej nie pomoże. Gdyby był obok w moich ostatnich chwilach, notowałby pewnie coś na temat tego, w jaki sposób trzymam broń. Dlaczego zamykasz jedno oko, kiedy przystawiasz sobie lufę do skroni? Co to oznacza? Czy zawsze czułeś się zagrożony? Kiedy to się zaczęło? Kiedy po raz pierwszy zamknąłeś to oko?
– Przestań! – wrzeszczy Gary.
Głośność i nagłość tego okrzyku zaskakują Jima.
– Dobra, kurwa. Wybacz, braciszku.
Jim próbuje więc być dobrym obywatelem: zastyga na swoim końcu siedzenia w szoferce i nic nie mówi, nic nawet nie myśli, nie zastanawia się nad źródłem i znaczeniem. I tak nie da się określić, gdzie zaczęły się te myśli, skąd wzięła się rozpacz, jak wylądował w tym miejscu. Ogląda otwierający się krajobraz, zielone wzgórza i pola usiane rozłożystymi dębami, nazywają to dębową sawanną, choć została uporządkowana ręką ludzką. Kto wie, jak wyglądała setki lat temu, czy była to pusta dolina, a może raczej zalesiona. Teraz wszystko jest zielone, to najpiękniejszy okres w Kalifornii, zanim świat zbrązowieje.
Ta Czirokezka, którą poślubił ich przodek, skąd pochodzili jej rodzice albo dziadkowie? Jedno z tych pokoleń musiało sięgać epoki kamienia, łowców-zbieraczy, tutaj tak niedawnych, schowanych w czasie. Po drugiej stronie kraju, na Wschodnim Wybrzeżu, w Wirginii, to samo życie, rybołówstwo i myślistwo, zbieranie miejscowych roślin. Żadnych terapeutów, samochodów czy dróg, rytuałów na każdy etap życia i obowiązku przynależności do jednego miejsca. Czy wtedy też Jim miałby myśli samobójcze, czy tylko w obecnym czasie i tej kulturze tak właśnie wypada równanie? Czy da się myśleć o samobójstwie, kiedy każdego dnia musisz myśleć o znalezieniu jedzenia?
Jim chciałby wrócić do przeszłości, zawsze tego pragnął. Uwielbia myślistwo i łowienie ryb, a wtedy zwierząt było w bród. Nawet obserwowanie tego, co stało się z Alaską w latach siedemdziesiątych, to niewypowiedziana strata, wielkie halibuty zniknęły z południowego wschodu w ledwie dekadę, następny będzie łosoś. Jim nie chce udogodnień nowoczesnego życia, tylko żeby wszyscy zniknęli, a ziemia znów była bogata, i cofnie się o dwieście albo pięćset lat, tak daleko, jak będzie trzeba.
Doktor Brown, terapeuta, zachęcał Jima do myślenia o tym, jak wyglądałoby jego życie bez ograniczeń. Gdyby nie musiał być dentystą, gdyby nie potrzebował Rhody i pozwolił jej odejść, gdyby po prostu przestał się martwić o trzysta sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, które jest winien skarbówce, tysiąc dolarów za każdy dzień roku. To dług, który nie zniknie, ale Jim może zniknąć. Wciąż ma ważny paszport. Skarbówka nie zabroniła mu opuszczać kraju. A jeśli po prostu pojechałby do Meksyku albo poleciał do Azji czy Afryki, gdzieś, gdzie mógłby tanio żyć z gotówki, którą przed wyjazdem najpierw by wypłacił? To możliwe. To możliwe. Ale Jim widzi, jak siedzi sam w jakimś pokoju, w jakimś miejscu, zawsze sam. Nie wie, kiedy wyjazd staje się życiem, kiedy wypełnia się innymi osobami. Czy ludzie, którzy są przy nas od urodzenia, nie są jedynymi ludźmi, których będziemy mieć do końca naszych dni? Czy to nie rodzina tworzy nas na zawsze, rodzina i kobieta, którą kochamy?

 
Wesprzyj nas