Znakomity thriller o determinacji w walce o życie, pokrętnych ścieżkach sprawiedliwości i człowieczeństwie tkwiącym pod pancerzem bezwzględności.


SaalNie uciekniesz. Nie ukryjesz się. On już złapał Twój trop.

Wyjazd w Gorce miał być dla Alicji wytchnieniem od pracy, a wyświadczenie przysługi przyjacielowi tylko nieznaczną komplikacją weekendowych planów. Jednak jeden telefon zmienił beztroską wycieczkę w koszmar.

Przez tajemniczą przesyłkę, która przypadkiem znalazła się w jej rękach, kobieta staje się celem potężnej grupy przestępczej. Jej śladem podąża Saal – uzbrojony, doskonale wyszkolony najemnik, który ma tylko jedno zadanie: odzyskać paczkę za wszelką cenę. Aby przetrwać, Alicja musi wypełniać jego polecenia – inaczej wyda na siebie oraz najbliższych wyrok śmierci.

Czas rozpocząć polowanie.

Dynamiczny, trzymający w napięciu kryminał z zaskakującymi zwrotami akcji, który czyta się jednym tchem.

***

Zawodowy zabójca, zorganizowana grupa przestępcza i turystka zdeterminowana by przeżyć. Myśliwi i zwierzyna – rozpoczyna się polowanie, niebezpieczna gra bez żadnych reguł. Kto wyjdzie z niej zwycięsko? Znakomity thriller o determinacji w walce o życie, pokrętnych ścieżkach sprawiedliwości i człowieczeństwie tkwiącym pod pancerzem bezwzględności.
Robert Wiśniewski, Magazyn Dobre Książki

Grzegorz Wielgus
Saal
Wydawnictwo Initium
Premiera: 18 kwietnia 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 


Rozdział I
Piątek


 
Wojciech Tkacz nie powinien był wracać tego wieczora do domu. Nie zauważył nieco zbyt równo ułożonych butów koło wycieraczki, przestawionych wieszaków w szafie, nie zwrócił uwagi na pozamykane drzwi do sypialni oraz salonu, pomimo iż rano zostawił je uchylone. Jego myśli bez reszty zajmowała zwichnięta noga i wbijające się w skórę paski stabilizatora kolana. Wprawdzie orteza kosztowała majątek, a sprzedawca zachwalał jej oddychającą, trójwarstwową owijkę z opatentowanego materiału o skomplikowanej nazwie, to w sierpniowym upale wszystko to nie miało większego znaczenia. Kolano rwało bólem jak wszyscy diabli.
Mężczyzna pokuśtykał do kuchni, położył plecak na stole i wyciągnął z niego paczkę słonych paluszków. Sięgnął ręką w stronę granitowego kontuaru, na którym przed wyjściem zostawił miskę, ale zamarł, czując pustkę pod palcami. Blat był pusty, chociaż Tkacz pamiętał wyraźnie, że rano jeszcze stała na nim niebieska salaterka. Zostawił ją tam specjalnie po to, żeby nie chodzić zbyt dużo po mieszkaniu i jak najszybciej położyć się na kanapie przed telewizorem.
— Co do cholery? — Wojciech rzucił paluszki na stół, podszedł do szafki. Zachrobotała otwierana szuflada. — Dlaczego jest tutaj? — mruknął, patrząc na niebieską miskę, leżącą tuż obok innych starannie ułożonych naczyń. — Dam sobie głowę uciąć, że zostawiłem ją na blacie.
Tknięty nieprzyjemnym przeczuciem, Wojciech przeszedł do salonu i przejechał dłonią po włączniku światła. Pokój zalało łagodne światło. Żaluzje były zamknięte, a klepki parkietu tkwiły tam, gdzie powinny, w podłodze, przykrywając kilka depozytów z przechowywaną przez Tkacza fortuną. W pierwszej chwili Wojciech odetchnął z ulgą, gotów zrzucić cały niepokój na karb metadonu, którego nie powinien był mieszać zeszłej nocy z alkoholem. Być może tak długo myślał o odpoczynku, iż wmówił sobie historyjkę o stojącej na blacie misce.
Dopiero gdy obrócił głowę, zrozumiał, że nie był sam.
W przejściu do sypialni, na krześle, siedział nieznajomy mężczyzna. Ubrany był zwyczajnie, w podkoszulek i sprane, czarne spodnie, ale jego oczy do zwyczajnych nie należały. Podkrążone, głęboko osadzone ślepia nadawały mu wygląd wilka. Wojciech zastygł w bezruchu, nie dostrzegając z początku dłoni w rękawiczce, spoczywającej na rękojeści pistoletu.
— Gdzie ona jest? — zapytał nieznajomy, mrużąc powieki.
— Jak… Kim jesteś? — wykrztusił Wojciech.
— Nie. Źle. — Mężczyzna w fotelu pokręcił głową, choć jego wzrok pozostawał utkwiony w Tkaczu. — Gdzie?
— Nie-nie wiem o czym mówisz. — Wojciech poczuł nagłą suchość w ustach.
Przez twarz siedzącego na krześle mężczyzny przebiegł ledwie zauważalny skurcz niezadowolenia. Uniósł pistolet, Glocka, zakończonego długim cylindrem tłumika.
— To proste pytanie. Gdzie?
— Musiałeś mnie z kimś pomylić. — Na widok wycelowanej w siebie broni Wojciech przełknął ślinę. Oparł dłoń na framudze drzwi i powoli, jak mysz w obliczu węża, zaczął cofać się do przedpokoju. — Możesz zabrać pieniądze. Mam sporo forsy, chcesz? W domu dobre dziesięć patyków. Potem pojedziemy do bankomatu, dostaniesz drugie tyle i rozstaniemy się jak kumple. Co ty na to? To sporo kasy.
— Jak szybko mogę otworzyć drzwi, nad tym się zastanawiasz. Cztery i pół kroku. Dwa zamki. Górny przekręciłeś dwukrotnie. Dolny tylko raz. Myślisz, że zdołasz je otworzyć? — W głosie mężczyzny pojawiła się niepokojąca kadencja. Teraz mówił powoli, z wysiłkiem i niechęcią. Sprawiał wrażenie, jakby rozmowa z Tkaczem wywoływała u niego obrzydzenie. Tłumik wskazał na kanapę. — Usiądź.
Wojciech bez słowa wykonał polecenie.
— Ukradłeś coś bardzo cennego. Chcę to odzyskać. — Nieznajomy opuścił broń, nie chcąc męczyć nadgarstka.
— Nie wiem o czym mówisz, na-naprawdę.
— Wiesz. — Dopiero teraz, po długiej chwili, jego powieki drgnęły, na moment przesłaniając oczy.
— Nie ma tego tutaj, bo… — wydusił z siebie Wojciech, ale nagle urwał. Zbladł tak bardzo, że pod skóra zarysowały się linie żył.
— Nie ma czego tutaj?
— Paczki. Tej, którą ukradłem. — Wojciech nie odważył się nawet spuścić głowy. Siedział na skraju kanapy z każdym mięśniem boleśnie napiętym do granic możliwości.
— Przerwałeś. Nie ma jej tutaj… bo?
Wojciech zacisnął bezkrwiste wargi. Milczał.
— Oddałeś ją — dokończył nieznajomy. — Komu?
— Łącznikowi. W Falsztynie.
— Za szybko odpowiadasz. Nie ruszałeś się z Krakowa przez ostatnie dni. Nie z tym kolanem. — Lufa Glocka wskazała na nogę Wojciecha. — Oddałeś ją. Komu?
— Odzyskam ją! Daj mi tylko kilka dni! Odkręcę to. Zorganizuję nowy towar dla Rakowatego i wmówię mu… coś. Wymyśle coś, zobaczysz! Mam trochę rzeczy we własnej kolekcji. On się na tym nie połapie od razu.
— Ile dokładnie czasu potrzebujesz?
— Cztery! Cztery dni. We wtorek będziesz mieć swoją paczkę. Całą, nienaruszoną. Ręczę za to! — W głosie Wojciecha zabrzmiała desperacja, zgoła nie pasująca do jego charakteru. Zwykle na widok broni albo choćby najlżejszej groźby tulił uszy po sobie i szedł z miejsca na ugodę. Tym razem jednak nie mógł tego zrobić. Musiał wziąć na siebie wszystkie konsekwencje, nawet, jeżeli oznaczałoby to długą kąpiel w Wiśle, zakończoną przy stopniu wodnym na Dąbiu.
— Dlaczego? — Ciemne oczy nieznajomego zwęziły się w szparki.
— Słucham? — Dłonie Wojciecha zaczęły drżeć. Nie spodziewał się takiego pytania.
— Dlaczego cztery dni?
— Bo…
Intruz sięgnął dłonią po stojącą obok krzesła butelkę wódki. Przewrócił ją, a następnie pchnął końcem wojskowego buta w kierunku kanapy. Szkło zaterkotało po parkiecie.
— Pij — polecił.
— Dlaczego? — Pomimo pytania Wojciech schylił się powoli po flaszkę.
— To wódka. Służy do picia. — Kiedy indziej, w innym miejscu i czasie, Wojciech zaśmiał by się z tych słów, po czym kazałby polać wszystkim zgromadzonym przy stole. Ale mężczyzna z pistoletem nie żartował, mówił całkowicie poważnie, stwierdzał fakt. W pokoju zapadła cisza, przerwana chrobotem aluminiowej nakrętki.
— Dlaczego cztery dni? — podjął nieznajomy.
— Muszę odzyskać paczkę. — Butelka trzęsła się w ręku Wojciecha. — Będzie cała. Gwarantuję. On jej nie rozpakuje…
— On. — Siedzący na krześle odetchnął długo, spokojnie. — Dlaczego cztery dni? — Lufa pistoletu zatoczyła niewielkie kółko. — W ścianach masz dość towaru, żeby załatwić to od ręki. Starczyłby ci jeden telefon.
— Potrzebuję czterech dni. — Wojciech zdobył się na odrobinę piskliwej stanowczości. — Zapłacę ci za te cztery dni. Dobrze zapłacę. Dychę od każdego, czterdzieści tysięcy euro za to, żebym mógł ci przynieść paczkę. Co ty na to? Niezły układ, prawda?
— Pij, a potem powiedz kim on jest.
— To zaufany człowiek. Nie wie co jest w paczce. To… przyjacielska przysługa. — Na bladych dotychczas policzkach Wojciecha pojawiła się wstydliwa czerwień.
— Muł — zgrzytnął nieznajomy.
— Tak. Wkręciłem w to człowieka z zewnątrz. Przyjaciela. Znam go od kiedy pamiętam i wpieprzyłem go w to gówno. Tak, wiem, schrzaniłem! — Potok słów zdawał się nie być skierowany do mężczyzny na krześle. — Gdybym mógł, to bym to odkręcił. Dlatego potrzebuję czterech dni, żeby to, kurwa mać, naprawić. Żeby tamci się nie połapali, rozumiesz? Ci z Falsztyna. Obiecałem im tą paczkę i jeżeli jej nie dostaną, to oni oberwą. — Wojciech pociągnął kilka łyków wódki, z trudem powstrzymując drżenie głosu oraz łzy. — Rozumiesz? Chcę go z tego wyciągnąć. Nawaliłem. Chciałem się wykręcić z tego całego szmuglu, zrobić jeden ostatni numer. Nikt się nie miał kapnąć. Ja bym się wycofał po cichu i… i tyle. Myślałem… ech… kurwa, nie ważne co myślałem. Stało się, psia mać.
— Kim on jest?
— Nie… Nie powiem. — Wojciech uniósł zaczerwienione oczy na nieznajomego. — Nie mogę. Daj mi te cztery dni. Błagam. Oddam paczkę. Oddam z nawiązką.
— Rozumiem. — Mężczyzna wstał z krzesła i wsunął pistolet do kabury. W mig pojął, iż tego nazwiska nie zdobędzie bez wyrwania paznokci, wrzasków oraz podtapiania, a te nie wchodziły w grę. — Odłóż butelkę.
— Na-naprawdę?
— Tak. Naprawdę.
Saal jednym ruchem znalazł się przy Wojciechu. Chwycił go za głowę i trzasnął skronią o stojący przy kanapie stolik z hebanowego drewna. Mężczyzna upadł na parkiet, wierzgając nogami, spazmatycznie prostując i zaciskając palce. Saal stał ponad konającym, trzymając dłonie splecione za plecami. Z obojętnym spokojem obserwował jak Wojciech czołga się w kierunku środka pokoju. Takich jak on widział już wielu, niezależnie od tego w co byli ubrani – w drogie garnitury, burnusy czy flanelowe koszule – wszyscy umierali podobnie. W samotności i strachu. Wojciech znieruchomiał, a wkoło jego jasnych włosów rozlała się lepka kałuża czerwieni. Saal klęknął u boku Tkacza, wydobył z kieszeni małą latarkę, którą zaświecił w oczy Wojciecha. Rozszerzona źrenica nawet nie drgnęła.
Bacząc, by nie wdepnąć w plamę krwi, Saal stanął ponad zabitym. Spojrzał na regał z ciemnego drewna, kontrastujący ze schludną bielą ścian. Przejechał wzrokiem po długiej kolekcji kupionych na pokaz książek o gładkich, nigdy nie zagiętych grzbietach. Całą górną półkę zajmowały dzieła poświęcone historii Polski oraz wiktoriom polskiego oręża. Saal zrzucił kilka z nich na podłogę, a następnie położył między książkami taboret.
Skończywszy, stanął na drugim końcu salonu i w milczeniu obserwował miejsce tragicznego wypadku. Oczywiście prędzej czy później jakiś nadgorliwy śledczy dopatrzy się drobnych nieprawidłowości w materiale dowodowym i zacznie podejrzewać, że tragiczny wypadek trzydziestolatka, który po kilku łykach wódki rozbił sobie głowę, w istocie miał drugie, a nawet trzecie dno, jednakże Saal miał pewność, iż kiedy do tego dojdzie, on będzie już daleko poza kręgiem podejrzanym. W istocie, nigdy nie zamierzał się w nim pojawić.
Zabójca przeszedł do kuchni, gdzie rozpakował plecak Wojciecha. Wyciągnął piwo z kartonowego opakowania i włożył puszki do lodówki, na dolną półkę, aby nie wywróciły się przy otwieraniu drzwi. Słone paluszki przesypał do miski, a folię wyrzucił pod zlew, do kosza. Wreszcie nalał do niskiej szklanki nieco wódki i postawił naczynie, wraz z miską, na hebanowym stoliku. Dopiero teraz Saal usiadł na kanapie, kładąc laptop Wojciecha na kolanach.
Otworzył klapę komputera, upewniając się, że kawałek taśmy klejącej ściśle zakrywa obiektyw kamery. Hasło złamał już wcześniej, toteż dostanie się na pulpit zajęło mu ledwie chwilę. Zanim Wojciech wrócił do mieszkania Saal zdążył przejrzeć zgromadzone na dyskach pliki, odkrywając pokłady pirackiego oprogramowania i ogromny folder pornografii, podzielony z najwyższą skrupulatnością na kategorie wiekowe, kolor skóry oraz rozmiary kobiecych atrybutów występujących w nich pań.
Wojciech, podobnie jak wielu innych ludzi obdarzonych słabym charakterem, potrafił zebrać się na odwagę tylko w ostateczności, gdy poczuł wstręt do samego siebie. Impulsem tym nie był fakt, iż pośredniczył w przemycie, dzięki któremu mógł pozwolić sobie na gustownie wyposażone mieszkanie, zajmujący pół ściany telewizor oraz balowanie przez większą część miesiąca w barach, co potwierdzało jego konto na Instagramie. Wojciech dobrze czuł się w swojej skórze, a wszelkie wątpliwości śmiało zarzucał pieniędzmi. Niczym padlinożerca, nie wahał się przed kradzieżą, jednocześnie unikając większych od siebie drapieżników. Wstydem napawała go dopiero myśl, iż przez jego działania może ucierpieć ktoś z jego najbliższego kręgu znajomych. Oczywiście ów wyrzut sumienia przyszedł za późno, dopiero wtedy, gdy skradziona paczka wepchnęła niewinną osobę między młot i kowadło.
Saal zrzucił na pasek zadań ujęcia z nocnych klubów oraz lśniące wystrzałem lampy błyskowej butelki drogich alkoholi, które stanowiły większą część instagramowej galerii Wojciecha. Odłożył na moment laptop i przez kilka chwil przyglądał się leżącemu na podłodze człowiekowi. Saal wrócił do kuchni, otwarł lodówkę. Zastanawiał się, dlaczego zamiast Leffe czy innych importowanych piw Tkacz wciąż kupował tanie browary z nieodległego sklepu. Jeden rzut oka na wnętrze barku wystarczył, aby zauważyć, że Wojciech wybierał tylko drogie trunki, single malty, długo leżakowane wina, wódki po kilkaset złotych za butelkę, ale w kwestii piwa preferował marki, które nawet nie powinny leżeć koło karafki Teelinga.
Zabójca pochylił się ponad ciałem.
— Przypomina ci to o starych czasach, kiedy jeszcze nie mogłeś sobie pozwolić na to wszystko. — Saal wskazał dłonią na plazmowy telewizor oraz konsolę do gier. Oczy miał utkwione w twarzy martwego. — Można wyciągnąć człowieka z biedy, ale biedy z człowieka nigdy.
Usiadł z powrotem na kanapie, przyciągnął laptop i przesunął kursor nad niebieską ikonę Facebooka, do którego Wojciech był stale zalogowany. Cierpliwie przewijał profil Tkacza, uważnie oglądając wszystkie zdjęcia i sprawdzając oznaczone na nich osoby. Trafiały się tam również kadry górzystych krajobrazów, na których widać było niezmiennie dwie osoby. Kobietę o kasztanowych włosach oraz obejmującego ją mężczyznę w okularach. Wyglądali na szczęśliwych.
— Raz powiedziałeś „oni” zamiast „on”.
Starczyła chwila, aby Saal poznał imiona dwójki turystów, ich wiek i dowiedział się, że Michał Gil chodził z Wojciechem Tkaczem do szkoły podstawowej numer 5 przy alei Kijowskiej w Krakowie. Znajomymi na Facebooku byli od 2011. Gdzieniegdzie dało się wyłapać automatycznie generowane laurki, upamiętniające kolejne lata znajomości, oraz zdjęcia z klasowych spotkań po latach. Wojciech i Michał pojawiali się na nich zawsze razem.
Laptop zapikał. U dołu ekranu pojawiło się okienko czatu, opatrzone imieniem Adama Wilczyckiego.
„Hej. Mam pytanie. Czy mógłbyś w poniedziałek być w pracy na rano? Głupio mi prosić, żebyś mnie zastąpił, ale wypadło mi coś. Sprawa rodzinna :/”
Saal przesunął okno rozmowy wyżej, przebiegając wzrokiem po wcześniejszych konwersacjach Wojciecha z Adamem. Zastukał palcem o bok laptopa, po czym odpisał.
„Coś poważnego?”
„Nie. Wesele siostry. Zapomniałem o tym na śmierć, a jak nie przyjadę, to umarł w butach.”
„Rozwaliłem sobie kolano, więc odpada. Ale napiszę do Olka, on powinien chwycić każde nadgodziny. Będziesz mi wisieć wyjście do barku. Jemu też. Najlepiej cztery.”
„:) Dzięki wielkie. Ratujesz mi dupę.”
„Taak. I morduję swoją wątrobę. Powiedz tylko kiedy miałbyś czas się spotkać.”
„Wtorek? Tam gdzie zawsze? 20?”
„No to ułożeni.”
„Dzięki raz jeszcze. Lecę się pakować.”
„Trzym się.”
Saal wrócił do wertowania rozmów Wojciecha z ostatnich dwóch tygodni. Skrupulatnie, bez cienia pośpiechu pochłaniał stygnące resztki życia zabitego mężczyzny. Badał wszystko, poczynając od wymiany wiadomości z internetowymi sklepami po dyskusje z kolegami z kancelarii.
Nie zapominając o Michale oraz jego narzeczonej, Alicji Zagórskiej, Saal w pierwszej kolejności poszukał na komputerze jakichkolwiek informacji o paczkomatach lub firmach kurierskich.
Tydzień temu Wojciech odebrał z pobliskiej stacji benzynowej przesyłkę, ale wystarczyła krótka wizyta na skrzynce e-mailowej, aby okazało się, że był to zamówiony wcześniej zestaw żetonów do pokera. Nie chcąc niczego przegapić, Saal ostrożnie wydobył telefon z kieszeni martwego, chociaż nie spodziewał się znaleźć tam niczego nowego. Wojciech odbierał esemesy przez sparowaną z Facebookiem aplikację, przez co wszystkie jego rozmowy były dosłownie na wyciągnięcie palców. Było ich wiele, setki, być może nawet tysiące pozbawionych znaczenia wiadomości, emotikonek, liter „K”, służących za podsumowanie każdej rozmowy, na równi z symbolem uniesionego kciuka. Tym zazwyczaj kończył konwersacje. Zapewne Tkacz nawet nie otwierał okna komunikatora, tylko wciskał przycisk „lubię to”. Czasami jednak Wojciech silił się na uwagę. Trzymał ikonę kciuka tak długo, aż wypełniała niemalże połowę ekranu. W nawale informacji pojawiały się obrazki z internetu, czasami równie abstrakcyjne, co głupie żarty, wulgarne i obsceniczne komentarze pod zdjęciami otrzymywanymi ok Karolinki. Nie miała nazwiska. Była Chętna, Chętna Karolinka.
Saal nie reagował na widok dziewczyny. Obserwował każde zdjęcie z nieruchomą twarzą, oświetloną blaskiem ekranu. Nie widział rozchylonych nóg oraz obnażonych piersi, tylko obojętnie przewijał konwersacje dalej, poszukując między wiadomościami czegoś wartościowego, wzmianki o przysłudze, spotkaniu w ostatnich dniach, czy poleceniu przekazania komuś jakiejś przesyłki.
Saal powątpiewał, że Wojciech, pod płaszczykiem rozpaczy i desperacji, próbował zrzucić uwagę zabójcy na przyjaciela ze szkoły, jednocześnie chroniąc swoją kochankę. Na to nie był ani wystarczająco sprytny, ani tym bardziej wystarczająco odważny. Był złodziejem, a złodziej ze wszystkich rzeczy na świecie boi się tego, że go okradną. Dlatego nikomu nie ufał i do każdego człowieka przykładał swoją miarę. Wojciech nie broniłby tak zażarcie brunetki w wyzywającym makijażu. Mógł z nią uprawiać seks, wyzywać ją albo zakładać kaganiec, ale na tym kończyło się jego zaufanie. Traktował ją jak przedmiot. Nie powierzyłby jej żadnego sekretu. Saal przesunął ekran na ostatnie zdjęcie Karoliny. Tutaj kobieta ubrana była gustownie, w ładną, czarną sukienkę oraz dobrze dobrane buty na obcasie. Pomimo zalotnego uśmiechu na karminowych ustach, w oczach Karoliny widać było smutek, jakby pogodziła się już z faktem, iż jedynym jej atutem, który dostrzegał świat, było jej ciało. Saal widywał już podobne spojrzenia, spoglądające na niego z okien zburzonych domów, zza drucianych ogrodzeń i pomiędzy szczelinami w ceglanych murach.
Potrząsnął głową, opędzając się od wspomnień. Kliknął na profil Michała Gila i przez kilka chwil chłonął widok zwykłej twarzy, za zwykłymi okularami, na tle zwykłego życia. Michał zdawał się być przeciwieństwem Wojciecha. Spokojny, malutki trybik w biurowcu ze stali i szkła, pracujący na zlecenie jednej z korporacji, której nazwa mogła zarówno należeć do koncernu farmaceutycznego, jak i prywatnej firmy wojskowej.
Gdzieś za oknem zapiszczały opony.
Saal otworzył okno konwersacji z Michałem. Tutaj brak było ciągłych wulgaryzmów, chwalenia się imprezami oraz wypitymi procentami, choć nie brakowało wymian żartów, które potrafiły ciągnąć się całymi dniami. Kto inny zapewne zwróciłby uwagę na tę różnicę i zadał pytanie, który z Wojciechów był prawdziwy – ten z rozmów z Michałem, czy ten uwieczniony na rozmazanym tle krakowskich klubów nocnych?
„Mam świetny pomysł”, napisał Wojciech w zeszły piątek, „cztery dni, ty, ja i Ala. Bierzemy plecaki, namioty i jedziemy do Rabki. Jedziemy w następną sobotę, wracamy we wtorek, co ty na to?”
„Zaciekawiłeś mnie, mów dalej.”
„Przejdźmy się, jak rok temu, w Rumunii. Nic, tylko pot, zmęczenie, wrzynające się plecaki… Co w tym nie jest pociągające? No, nie daj się prosić!”
„Jakże mógłbym odmówić. Zobaczę, czy uda mi się wyszarpać wolny poniedziałek i wtorek, dobra?”
„OK! Daj znać, jak się czegoś dowiesz.”
Odpowiedź była szybka.
„Zaklepane. Mamy wolne, obydwoje.”
„Super!”
„Skoro się już zgodziliśmy, to powiedz co ci chodzi po głowie. Gdzie idziemy?”
„Myślałem, żeby przejść z Rabki do Falsztyna.”
„Falsztyn? Gdzie to? Czekaj… Czej… Czej… Sprawdzę na mapie. Mam to. Co tam jest ciekawego?”
„W samym Falsztynie nic takiego, co by tyłek urywało, ale zobacz na to. O, tu! Poczekaj chwilę. Ładuje się.”
Poniżej wiadomości znajdowało się zdjęcie satelitarne z zakreślonym na czerwono długim cyplem, wchodzącym w granatowe wody Jeziora Czorsztyńskiego.
„Ładny kolor, Paint mocno, ale dalej nie rozumiem co tam jest.”
„W samej wsi nic specjalnego.”
„Ech. Jak to jest, że kiedy trzeba, nie potrafisz mówić po ludzku?”
„No dobra. Jak zobaczysz sobie na satelicie, to z tego cypla widać zamek w Czorsztynie i Niedzicy. Do tego w pobliżu można sobie wynająć łódkę do pływania po zalewie. Co ty na to? Najpierw nieco się zmęczymy, a potem dzień biwaku z rybką nad jeziorem? Hm?”
„Dobry pomysł. Podoba mi się. Powiedz tylko najpierw jak tam wygląda sprawa z transportem? Mam na myśli powrót.”
„Rano przepłyniemy sobie z manelami do Czorsztyna i złapiemy busa do Krościenka albo Nowego Targu. Stamtąd do Krakowa coś jeździ co godzina.”
„Wszystko zaplanowałeś. Szybko coś.”
„Słyszałeś o takiej rzeczy jak internet? Zajęło mi to 15 minut.”
Saal przebiegł wzrokiem po kolejnych dniach rozmów, wydobywając z białego szumu jedną wartościową dla siebie informację: sobota, dworzec główny, bus do Rabki-Zdrój, punkt siódma.
Parę dni później Wojciech, w czasie kolejnej suto zakrapianej imprezy, upadł i uszkodził sobie kolano. Naturalnie jego męczeńska twarz oraz wiekopomne uwagi na temat służby zdrowia momentalnie trafiły na Instagram, zbierając setki serduszek i wywołując falę smutnych emotikonek. Rzecz o tyle dwulicowa, iż łatwo było relacjonować swój ból z prywatnej klinki, której nie sposób było porównać z takim przybytkiem jak szpital imienia Stefana Żeromskiego w Nowej Hucie.
Jeszcze z ambulatorium Tkacz napisał do Michała.
„Sorry, że tak wypadło, ale sobie rozwaliłem kolano.”
„Jasny gwint. Możesz chodzić?”
„Kuśtykać. Chyba z wami nie pojadę 🙁 Ale mam prośbę.”
„Dla ciebie wszystko. No, prawie wszystko.”
„Jedziecie z Alą?”
„Bez ciebie łyso będzie, ale skoro wzięliśmy wolne, to żal byłoby to zmarnować. Kolejna okazja się nie nadarzy zbyt szybko. Zresztą Ala się już strasznie napaliła na wyjazd i nie ma bata, żeby zrezygnowała. Nie będziesz o to zły?”
„No co ty. W życiu. To ja się znowu połamałem. Mam prośbę. Moglibyście coś dla mnie podrzucić do Falsztyna?”
„Podrzucić?”
„Myślałem, że sam to zrobię, a na pocztę już nie ma za bardzo czasu. Zanim kogoś poproszę, żeby tu wpadł i to zaniósł na pocztę, to minie. Wiesz jak to jest, a ja cały piątek spędzę w klinice. W weekendy listonosze nie jeżdżą po takich wsiach, więc jak to w poniedziałek ruszy, to wtorek, środa będzie na miejscu. Nie sądziłem, że sobie nogę rozwalę.”
„Kurier?”
„Po co robić problemy? Owiń to w jakiś polar i po sprawie. Ale jak nie chcesz tego zrobić, to po prostu powiedz.”
„ Ale narzekasz. Nawet przez ekran słyszę, jak cię kulas boli.”
„Sorry. Naszpikowali mnie jakimiś prochami i rzygać mi się chce cały czas. Leżę i jęczę.”
„Nie ma sprawy. Naprawdę. Podskoczę jutro, zawiozę cię do kliniki i pogadamy, co? Zabiorę ci tą paczkę. Nie bój nic.”
Saal zamknął okno czatu. Wiedział już wszystko.
Wojciech musiał poczuć, jak grunt pali mu się pod nogami. Z jednej strony miał w ręku śliski towar, a z drugiej ustalony termin dostawy do Falsztyna. Tego drugiego zmienić się nie poważył. Był tchórzem, pozującym na człowieka sukcesu. Prędzej by się dał wrzucić pod pociąg, niżby zadzwonił do Rakowatego z prośbą o przełożenie terminu albo zmianę miejsca wymiany. W tym fachu na takie rzeczy mogli sobie pozwolić nieliczni, zwłaszcza, kiedy w grę wchodził ukradziony od konkrecji ładunek. Wojciech zaś do zaufanych ludzi Rakowatego zdecydowanie nie należał. Daleko mu też było do grona ludzi opanowanych, bo zamiast posłużyć się kurierem, co ironicznie proponował mu Michał, postanowił wykorzystać przyjaciela jako muła i to na dodatek ślepego. W swojej podejrzliwości do wszystkich dokoła podjął jedyną decyzję, jaką mógł podjąć człowiek jego charakteru. Oddał paczkę osobie, wobec której nie miał żadnych wątpliwości, uznając najwyraźniej, że to będzie idealne rozwiązanie kłopotu. Wszystko przecież miało toczyć się według planu. Wystarczyło napisać łącznikowi, żeby się nie przejmował, że to nie on zapuka do jego drzwi i cała sprawa miała się zakończyć raz na zawsze, bez żadnych komplikacji.
Mylił się. Nie pierwszy, ale na pewno ostatni raz.
Saal odłożył laptop na kanapę. Ustawił go ekranem w stronę oparcia, po czym zdarł z kamery kawałek taśmy, który następnie włożył do kieszeni.
Siedział w bezruchu. Patrzył na czarną taflę telewizora, jakby umiał dostrzec na jej powierzchni coś więcej, niż jasne ściany oraz własne, niewyraźne odbicie. Trwał tak długo, zasłuchany w ciszę, aż za oknem zapadła noc, przecięta ledwie kilkoma snopami światła z osiedlowych latarni. W milczeniu czterech ścian coś się poruszyło. Dźwięki, które tylko Saal słyszał. Krzyki, kobiet, mężczyzn i dzieci. Później pojawił się warkot silników oraz niski, złowrogi chrzęst gąsienic. Strzały stłumiły krzyki.

 

 
Wesprzyj nas