Bestsellerowa książka uznanej brytyjskiej psycholożki i psychoterapeutki to fascynujące spojrzenie na wpływ przyrody na nasze zdrowie fizyczne i psychiczne.


Kwitnący umysłO ogrodach myślimy często jak o schronieniu, miejscu, w którym można zapomnieć o troskach całego świata i uciec od „prawdziwego” życia. Ale to wcale nie jest ucieczka. Gdy nasze ręce zanurzają się w ziemi, gdy w niej grzebiemy, sadzimy, pielimy, zbieramy plon jesteśmy tak blisko esencji życia jak w żadnej innej naszej aktywności. Włączamy się w naturalny cykl życia, w którym zniszczenie i rozkład są zawsze zapowiedzią odrodzenia i odnowa. Dlatego uprawa ogrodu, ogródka, nawet doniczki może być głębokim, odnawiającym przeżyciem – mówi nam Sue Stuart-Smith.

Jej fascynująca książka „Kwitnący umysł” przedstawia nowe spojrzenie na siły natury, która może zmienić ludzkie życie. Łącząc osobistą pasję ze współczesną neuronauką, psychiatrią i historią ogrodów, pokazuje, jak uprawiając rośliny oraz utrzymując intensywny, fizyczny kontakt z naturą możemy odnaleźć możemy lepszych, zdrowszych, pełniejszych i szczęśliwszych siebie.

Opierając się na licznych badaniach i własnych doświadczeniach, Sue Stuart-Smith w niezwykle przekonujący sposób dowodzi, że kontakt z przyrodą stanowi skuteczną terapię dla osób zmagających się z różnorakimi traumami oraz efektywnie wpływa na nasz codzienny dobrostan.

Hortiterapia przynosi znakomite efekty w postaci redukcji stresu, poprawy samopoczucia oraz rozwoju zdolności poznawczych. Autorka powołując się na współczesną neuronaukę, psychoanalizę i historie z życia, ukazuje niezwykły wpływ przyrody na nasze zdrowie i samopoczucie.

Stuart-Smith dowodzi, że więźniowie, którzy mają szansę hodować rośliny, są mniej skłonni do ponownego popełnienia przestępstwa. Zbuntowani nastolatkowie, którzy rozpoczynają przygodę z ogrodnictwem, chętniej kontynuują naukę. Osoby starsze, które pracują w ogrodzie, żyją dłużej i cieszą się lepszym zdrowiem.

Książka zawiera liczne opisy przypadków, z którymi Stuart-Smith miała do czynienia w swojej praktyce, jak również ciekawe anegdoty z życia sławnych osób zafascynowanych ogrodnictwem. Zdaniem Stuart-Smith nasz coraz bardziej zurbanizowany styl życia i uzależnienie od zdobyczy techniki, sprawiają, że nawiązanie bliższego kontaktu z ziemią staje się zadaniem o wiele ważniejszym niż kiedykolwiek.

***

Najmądrzejsza książka, jaką czytałem od wielu lat. O wiele więcej niż książka ogrodnicza, o wiele więcej niż poradnik psychologiczny. To całkowicie przekonująca opowieść o tym, jak poprzez naturę niespokojne umysły mogą odbudować się na nowo, odzyskując nadzieję i wiarę w siebie. Gorąco polecam.
Stephen Fry

***

Ogród daje bezpieczną fizyczną przestrzeń, która pozwala wzmocnić umysł i zapewnia ciszę, dzięki której możemy usłyszeć własne myśli. Im bardziej zagłębiamy się w pracę fizyczną, tym bardziej czujemy się wewnętrznie wolni i zyskujemy przestrzeń, by uporządkować i przepracować swoje emocje. Teraz traktuję uprawianie ogrodu jako sposób na wyciszenie i odciążenie umysłu. Jakimś sposobem ten szum sprzecznych myśli w mojej głowie oczyszcza się i uspokaja, w miarę jak moje wiadro napełnia się chwastami. Pomysły znajdujące się w stanie uśpienia wychodzą na powierzchnię, a myśli, które nie były jeszcze uformowane, łączą się w całość i nieoczekiwanie nabierają kształtu. W takich chwilach mam poczucie, jakbym wykonując te wszystkie prace fizyczne, jednocześnie uprawiała ogród własnego umysłu.

Sue Stuart-Smith
Kwitnący umysł. O uzdrawiającej mocy natury
Przekład: Dorota Pomadowska
Wydawnictwo Agora
Premiera: 7 kwietnia 2021
 
 

Kwitnący umysł

SPIS TREŚCI

1. Początki
2. Natura zieleni – natura człowieka
3. Nasiona i wiara w siebie
4. Bezpieczna zielona przestrzeń
5. Zaszczepić naturę w mieście
6. Korzenie
7. Siła kwiatów
8. Radykalne rozwiązania
9. Wojna i ogrodnictwo
10. Jesień życia
11. Czas ogrodu
12. Widok ze szpitalnego okna
13. Zielony lont

Wszystkie prawdziwie mądre myśli zostały już pomyślane tysiące razy, ale by uczynić je własnymi, musimy naprawdę jeszcze raz je przemyśleć, aż zakorzenią się w naszym własnym, osobistym doświadczeniu.
JOHANN WOLFGANG GOETHE

1
POCZĄTKI

Dotknij istoty rzeczy.
Pozwól by natura stała się twoją nauczycielką

WILLIAM WORDSWORTH, (1770-1850) Odwrócone stoły

 
PRZYPOMINAM SOBIE, że na długo przed tym, zanim postanowiłam zostać psychiatrą, na długo przed tym, zanim miałam niejasne przeczucie, że ogrodnictwo może odegrać ważną rolę w moim życiu, usłyszałam opowieść o tym, jak mój dziadek powrócił do zdrowia po I wojnie światowej.
Urodził się jako Alfred Edward May, ale zawsze mówiono na niego Ted. Ledwie wyrósł z lat chłopięcych, wstąpił do Royal Navy (marynarki wojennej Wielkiej Brytanii). Przeszedł szkolenie na radiotelegrafistę i został marynarzem okrętu podwodnego. Wiosną 1915 roku, podczas bitwy o Gallipoli, łódź podwodna, na której służył, osiadła na mieliźnie w cieśninie Dardanele. Większość załogi przeżyła, ale od razu dostała się do niewoli. Ted prowadził niewielki dzienniczek, w którym opisał pierwsze miesiące w tureckiej niewoli. Nie odnotował w nim jednak późniejszego pobytu w kilku obozach pracy przymusowej o zaostrzonym rygorze. Ostatnim z tych obozów była cementownia na wybrzeżu morza Marmara, skąd ostatecznie uciekł drogą morską w 1918 roku.
Teda uratowano i wyleczono na pokładzie brytyjskiego okrętu szpitalnego, gdzie odzyskał siły na tyle, by udać się lądem w długą podróż do domu. Nie mógł się doczekać ponownego spotkania z narzeczoną Fanny, którą zostawił jako młody mężczyzna w pełni sił. Jednak gdy pojawił się na progu jej domu w starym, zniszczonym od deszczu płaszczu i w tureckim fezie na głowie, ledwo go rozpoznała: ważył jakieś trzydzieści osiem kilogramów i całkowicie wyłysiał. Podróż, która ciągnęła się przez 6,5 tys. kilometrów, jak powiedział Fanny, była „potworna”. Kiedy zbadał go lekarz marynarki wojennej, stwierdził u Teda tak głębokie niedożywienie, że dawano mu nie więcej niż kilka miesięcy życia.
Ale Fanny pielęgnowała go sumiennie, podając mu co godzinę niewielkie porcje zupy i inne posiłki, więc stopniowo jego żołądek znowu zaczął trawić. Ted rozpoczął powolny proces odzyskiwania zdrowia i niedługo potem pobrali się z Fanny. W ciągu tego pierwszego roku potrafił siedzieć godzinami, przesuwając po swojej łysinie dwiema miękkimi szczotkami: chciał, żeby odrosły mu włosy. Kiedy w końcu się to udało, czuprynę miał bujną, ale siwą.
Dzięki miłości i pełnej cierpliwości determinacji Fanny Ted był w stanie przeciwstawić się tym pesymistycznym rokowaniom. Wciąż jednak nie uwolnił się od przeżyć związanych z pobytem w obozie jenieckim, a najgorsze lęki pojawiały się nocą. Bał się zwłaszcza pająków i krabów, ponieważ zwykle łaziły po więźniach, kiedy usiłowali zasnąć. Przez wiele lat nie mógł znieść przebywania w ciemnościach.
Kolejny etap zdrowienia Teda rozpoczął się w 1920 roku, kiedy zapisał się na roczny kurs ogrodnictwa, jedną z wielu inicjatyw podejmowanych w latach powojennych, które miały na celu rehabilitację byłych żołnierzy poszkodowanych w czasie wojny. Następnie wyjechał do Kanady i zostawił Fanny w domu. Pojechał szukać nowych możliwości w nadziei, że praca na roli przyniesie dalszą poprawę jego zdrowia fizycznego i psychicznego. Rząd kanadyjski prowadził wówczas specjalne programy, by zachęcić weteranów wojennych do migracji. Tysiące mężczyzn, którzy powrócili z wojny, pokonywało tę długą trasę przez Atlantyk.
Ted pracował przy zbiorach pszenicy w Winnipeg, a potem znalazł stałe zatrudnienie jako ogrodnik na farmie bydła w Albercie. W ciągu dwóch lat, które tam spędził, Fanny okresowo mieszkała razem z nim, ale z jakiegoś powodu ich marzenie o tym, żeby zacząć nowe życie w Kanadzie, się nie spełniło. Niemniej jednak Ted wrócił do Anglii silniejszy i zdrowszy.
Kilka lat później kupili z Fanny małe gospodarstwo rolne w Hampshire, gdzie Ted hodował świnie, pszczoły, kury i sadził kwiaty, owoce i warzywa. Podczas II wojny światowej przez pięć lat pracował w stacji radiotelegraficznej marynarki wojennej w Londynie. Moja matka pamięta jego walizkę ze świńskiej skóry, z którą podróżował pociągami, wypakowaną po brzegi mięsem z własnego uboju i własnoręcznie wyhodowanymi warzywami. Do domu wracał z walizką pełną cukru, masła i herbaty. Mama wspomina z niejaką dumą, że rodzina w czasie wojny nigdy nie musiała jadać margaryny. Mieli nawet tytoń, który uprawiał Ted.
Pamiętam jego wspaniałe poczucie humoru i serdeczność; ciepło, które emanowało z tego człowieka – w moich dziecięcych oczach – rubasznego i nieskrępowanego. Nie był ani trochę przerażający i nie obnosił się ze swoimi traumami. Godzinami pielęgnował ogród i szklarnię, prawie zawsze miał ze sobą fajkę i woreczek z tytoniem. Długie życie Teda w zdrowiu – dożył prawie osiemdziesiątki – i jego pogodzenie się z potwornymi doświadczeniami młodości w przekazie rodzinnym były efektem uzdrawiającej mocy ogrodnictwa i pracy na roli.
Ted zmarł nagle, na spacerze ze swoim ukochanym owczarkiem szetlandzkim; pękł mu tętniak. Miałam wtedy dwanaście lat. W lokalnej gazecie opublikowano wspomnienie zatytułowane „Zmarł najmłodszy marynarz łodzi podwodnej”. Opisano w nim, jak podczas I wojny światowej dwukrotnie uznano Teda za zmarłego, a kiedy uciekł razem z grupą więźniów z cementowni, przez dwadzieścia trzy dni żył tylko o wodzie. W końcowych słowach artykułu wspomniano o jego miłości do ogrodnictwa: „Większość wolnego czasu poświęcał na uprawianie swojego ogromnego ogrodu i zyskał sławę jako lokalny hodowca kilku rzadkich gatunków storczyków”.
Moją mamę musiało coś ciągnąć do ogrodnictwa, gdy śmierć mojego ojca (zmarł, nie mając jeszcze 50 lat) zrobiła z niej dość młodą wdowę. Wiosną dwa lata później znalazła nowy dom i podjęła się przywrócenia blasku zaniedbanemu wiejskiemu ogrodowi. Nawet wtedy, a byłam wówczas skupioną wyłącznie na sobie młódką, zauważyłam, że równolegle z kopaniem i pieleniem zachodził w niej proces godzenia się ze stratą.
Na tamtym etapie życia nie postrzegałam ogrodnictwa jako czegoś, czemu kiedykolwiek poświęcę swój czas. Interesował mnie świat literatury i miałam zamiar dogłębnie poznać ludzką psychikę. Wydawało mi się, że ogrodnictwo było formą domowych obowiązków na świeżym powietrzu, i nie chciało mi się wyrywać zielska, podobnie jak piec bułeczek albo prać zasłon.
W trakcie moich studiów ojciec nieustannie lądował w szpitalu i z niego wychodził, a gdy zaczęłam ostatni rok, umarł. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, odebrałam telefon z wiadomością o jego śmierci. Nastał świt, a ja wyszłam na ciche ulice Cambridge. Poszłam przez park nad rzekę. Tamtego jasnego, słonecznego październikowego dnia świat był zielony i cichy. Drzewa, trawa i woda na swój sposób działały kojąco. W tym spokojnym otoczeniu poczułam, że mogę przyjąć tę straszną rzeczywistość: mój zmarły ojciec nie mógł już tego pięknego dnia zobaczyć.
Być może to miejsce pełne zieleni i wody przywiodło mi na myśl szczęśliwsze czasy i tamten krajobraz, który niegdyś, kiedy byłam dzieckiem, zrobił na mnie takie wrażenie. Ojciec trzymał łódź na brzegu Tamizy i gdy byliśmy z moim bratem dziećmi, spędzaliśmy większość świąt i weekendów na wodzie. Pewnego razu wyruszyliśmy nawet z ekspedycją do źródeł rzeki. Pamiętam ciszę porannych mgieł, to uczucie swobodnej zabawy na łąkach latem i łowienie z bratem ryb. Te wyprawy były wtedy naszą ulubioną rozrywką.
W trakcie moich ostatnich kilku semestrów w Cambridge poezja zyskała dla mnie nowe znaczenie emocjonalne. Mój świat nieodwracalnie się zmienił i kurczowo trzymałam się wersów, które mówiły o pocieszeniu, jakie niosą natura i cykl życia. Dylan Thomas i Thomas Stern Eliot podnosili mnie na duchu, ale ponad wszystkim był Wordsworth, poeta, który sam nauczył się:
 
Patrzeć na naturę, nie jak w godzinie
Nierozważnej młodości; ale częstokroć słyszeć
Tę ciszę, rzewną muzykę ludzkości

Żal po stracie izoluje nas ze wspólnoty, nie zmniejsza się nawet wtedy, gdy dzielimy go z inną osobą. Strata, która jest druzgocąca dla rodziny, wywołuje potrzebę wspierania się nawzajem, ale jednocześnie wszyscy czują się osamotnieni, każdy znajduje się w stanie załamania nerwowego. Pojawia się nagła chęć, żeby chronić się nawzajem przed zbyt mocno wyrażanymi emocjami. Być może łatwiej przychodzi nam też danie ujścia uczuciom z dala od innych ludzi. Być może chodzi o to, że drzewa, woda, kamienie i niebo są głuche na ludzkie emocje, ale jednocześnie nas nie odrzucają. Natura jest nieporuszona, odbiera jednak nasze emocje, możemy więc doświadczać swego rodzaju pocieszenia, które pomaga ukoić poczucie osamotnienia związane ze stratą.
W pierwszych latach po śmierci ojca ciągnęło mnie do natury, nie do ogrodów, ale do morza. Prochy ojca rozrzucono niedaleko jego domu rodzinnego na południowym wybrzeżu, w wodach cieśniny Solent, ruchliwym kanale pełnym łodzi i statków. Tam nie znalazłam ukojenia. Dopiero na długich, opustoszałych plażach północnej części hrabstwa Norfolk, gdzie na horyzoncie z rzadka pojawiała się jakaś łódź, znalazłam prawdziwy spokój. Szeroki horyzont był najszerszym, jaki kiedykolwiek widziałam. Sprawiał wrażenie krańca znanego mi świata i wydawało się, że byłam najbliżej niego, jak tylko się dało.
Ucząc się do jednego z egzaminów, przestudiowałam dzieła Freuda i zaczęłam interesować się tym, jak funkcjonuje umysł. Porzuciłam swój plan zrobienia doktoratu z literatury i postanowiłam studiować medycynę. Poślubiłam Toma, dla którego ogrodnictwo było sposobem na życie. Pomyślałam, że skoro on je kocha, ja pewnie też obdarzę je uczuciem. Jeśli jednak mam być szczera, nadal byłam ogrodniczym sceptykiem. Uprawianie ogrodu wydawało mi się wtedy kolejnym obowiązkiem, który trzeba wykonać, chociaż milej było przebywać na świeżym powietrzu (pod warunkiem że świeciło słońce) niż w czterech ścianach.
Kilka lat później, razem z naszą maleńką Rose, przeprowadziliśmy się do zaadaptowanych budynków gospodarczych niedaleko rodzinnego domu Toma w Serge Hill w hrabstwie Hertfordshire. W ciągu kolejnych kilku lat do Rose dołączyli Ben i Harry, a my tymczasem rzuciliśmy się w wir zakładania ogrodu od zera. „Stodoła”, jak nazwaliśmy nasz nowy dom, znajdowała się pośrodku szczerego pola, a jej usytuowanie na północnym stoku wzgórza, gdzie hulały wiatry, powodowało, że przede wszystkim potrzebowaliśmy osłony. Zagospodarowaliśmy otaczające nas skaliste pola, użyźniając tę jałową ziemię. Posadziliśmy drzewa i żywopłoty, zrobiliśmy zagrody dla zwierząt otoczone płotami z wikliny. Nie udałoby się to bez olbrzymiej pomocy i wsparcia ze strony rodziców Toma oraz garstki pełnych zapału przyjaciół. Kiedy czyściliśmy ziemię z kamieni, Rose razem z dziadkami, ciotkami i wujkami brała udział w napełnianiu niezliczonych wiader, które trzeba było stamtąd wywieźć.
Czułam się fizycznie i emocjonalnie wyobcowana. Potrzebowałam odbudować swoje poczucie zadomowienia, ale nie miałam wtedy zbyt dużej świadomości, że ogrodnictwo mogłoby w jakiś sposób pomóc mi zapuścić korzenie. Natomiast zdawałam sobie sprawę z tego, jakie znaczenie miała uprawa ogrodu w życiu naszych dzieci: zaczęły robić kryjówki w krzakach i spędzały całe godziny na zaludnianiu własnych wyobrażonych światów; ogród stał się dla nich miejscem fantastycznym i zarazem rzeczywistym.
Energia twórcza i wizjonerstwo Toma popychały do przodu prace nad ogrodem i kiedy Harry, nasze najmłodsze dziecko, zaczął chodzić, w końcu zabrałam się do sadzenia roślin. Zainteresowałam się ziołami i pochłaniałam książki na ten temat. Nowa dziedzina wiedzy, którą zgłębiałam, pociągnęła za sobą eksperymentowanie w kuchni, Założyłam mały ogródek z ziołami, który stał się już całkowicie „mój”. Oczywiście zaliczyłam też kilka ogrodniczych porażek, w tym utratę kontroli nad płożącym się ogórecznikiem i nieustępliwą mydlnicą, ale potrawy przyprawiane wszystkimi gatunkami własnoręcznie wyhodowanych ziół wzbogacały nasze życie. Po takich doświadczeniach od uprawiania warzyw dzielił mnie już tylko krok. Na tamtym etapie życia czułam się podekscytowana samym procesem hodowania roślin jadalnych!
Miałam wtedy trzydzieści pięć lat i pracowałam jako lekarz psychiatra w publicznej służbie zdrowia na stanowisku młodszej asystentki. Ogrodnictwo odwdzięczało się za moje wysiłki i było kontrapunktem dla mojego życia zawodowego, w którym zajmowałam się o wiele bardziej nieuchwytnymi właściwościami ludzkiego umysłu. Praca na oddziałach i w klinikach odbywała się głównie w budynkach, a ogrodnictwo wyciągało mnie na świeże powietrze.
Odkryłam przyjemność spacerowania po ogrodzie, z niewymuszoną uwagą rejestrowałam wtedy, w jaki sposób rośliny się zmieniały, wzrastały, owocowały albo niedomagały. Stopniowo zmieniał się również mój sposób postrzegania przyziemnych czynności, takich jak pielenie, spulchnianie ziemi motyką i podlewanie. Zrozumiałam, że ważne jest nie tyle to, by je wykonać, ile przede wszystkim by się w tę pracę zaangażować. Podlewanie działa uspokajająco – pod warunkiem że się nie spieszymy – i dziwnym trafem człowiek ma potem poczucie odświeżenia, podobnie jak rośliny.
Największą frajdę sprawiało mi i nadal sprawia hodowanie roślin z nasion. Rośliny nie dają żadnej wskazówki, co z nich wyrośnie, a ich rozmiar nie ma żadnego związku z drzemiącym w nich życiem. Fasolki dramatycznie wystrzelają, nie z jakimś uderzającym pięknem, ale od samego początku można wyczuć ich pełną zapalczywości siłę. Ziarna tytoniu oskrzydlonego są tak maleńkie, niczym cząsteczki kurzu, że trudno nawet dostrzec, gdzie się je posiało. Wydaje się nieprawdopodobne, żeby cokolwiek mogły zdziałać, nie mówiąc już o całym morzu pachnących kwiatów tytoniu, a jednak potrafią tego dokonać. Czuję, jak to nowe życie nawiązuje ze mną więź, kiedy niemalże kompulsywnie, bez przerwy chodzę sprawdzać moje nasiona i sadzonki; idę do szklarni i wstrzymuję oddech, kiedy tam wchodzę, nie chcąc przerwać jakichś procesów, zakłócać tej ciszy, w której właśnie budzi się nowe życie.
Kiedy zajmujemy się ogrodnictwem, zasadniczo nie ma sensu spierać się z porami roku. Chociaż można uniknąć kary za odkładanie pewnych rzeczy w czasie – wysieję te nasiona albo zasadzę sadzonki w kolejny weekend. Nadchodzi jednak moment, w którym uświadamiasz sobie, że opóźnienie za chwilę stanie się przegapioną okazją, straconą możliwością. Ogrodnictwo jest jak wskakiwanie do rwącej rzeki: kiedy raz wetkniesz sadzonki do gleby, dajesz się porwać energii kalendarza ziemi.
Uwielbiam pracę w ogrodzie zwłaszcza wczesnym latem, gdy siła wzrostu jest największa i mam do zasadzenia tyle roślin. Kiedy już zacznę, nie chcę przestawać. Pracuję nawet po zmroku, aż robi się zbyt ciemno, żebym mogła zobaczyć, co robię. Gdy kończę, dom promienieje światłem, a jego ciepło przyciąga mnie z powrotem do środka. Nazajutrz rano, kiedy odpoczywam na świeżym powietrzu, oto one – rośliny, które posadziłam na grządce, przez noc zdążyły się już tam zadomowić.
Oczywiście nie istnieje ogrodnictwo bez porażek. To te chwile, kiedy wychodzisz do ogrodu z nadzieją, a tymczasem musisz stawić czoła smętnym resztkom młodych główek sałaty albo rzędom bezlitośnie ogołoconego jarmużu. Trzeba wtedy zaakceptować, że bezsensowne nawyki żywieniowe ślimaków i zajęcy mogą wywołać w nas wybuchy bezsilnej wściekłości, a upór i odporność chwastów mogą być niezwykle wykańczające.
Satysfakcja z uprawy roślin nie płynie wyłącznie z samego aktu powoływania ich do życia, ale też z ich niszczenia. Nie tylko dozwolone i wspaniałe, ale również niezbędne jest to, że musimy niszczyć, by roślinność nas nie zarosła. Wiele czynności związanych z uprawianiem ogrodu przepojonych jest agresją – to może być posługiwanie się sekatorem, dwukrotne przekopanie grządki z warzywami, wymordowanie ślimaków, wybicie mszyc, wyrywanie z korzeniami przytulii czepnej albo pokrzyw. Możemy rzucić się w wir tych wszystkich czynności w energiczny i nieskomplikowany sposób, ponieważ są one formą destrukcji w służbie wzrostu. Długa sesja pracy w ogrodzie może sprawić, że będziemy się ledwo trzymać na nogach, ale poczujemy się jakoś dziwnie wewnętrznie odmienieni – jednocześnie oczyszczeni i napełnieni nową energią, jakbyśmy w całym tym procesie pracowali nad sobą. Takie ogrodnicze katharsis.

Co roku, kiedy zima dobiega końca, ale na zewnątrz wciąż jest chłodno za sprawą marcowych wiatrów, szklarnia wabi mnie swoim ciepłem i całkowicie pochłania. Cóż takiego nadzwyczajnego jest we wchodzeniu do szklarni? Czy chodzi o zawartość tlenu w powietrzu, czy też o światło i wysoką temperaturę? A może po prostu o bliskość roślin z ich zielonością i zapachem? To tak, jakby wszystkie zmysły były pobudzone wewnątrz prywatnej, bezpiecznej przestrzeni.
W zeszłym roku, pewnego pochmurnego wiosennego dnia, byłam pochłonięta pracami w szklarni – podlewaniem, sianiem nasion, przerzucaniem kompostu i ogólnie przygotowywaniem wszystkiego. Potem niebo się wypogodziło i wraz ze światłem słonecznym wlewającym się do środka przeniosłam się do innego świata – świata opalizującej zieleni wypełnionej półprzezroczystymi liśćmi, przez które przeświecało światło. Kropelki wody rozsiane na świeżo podlanych roślinach łapały promienie słońca, mieniące się i ckliwe. Przez krótką chwilę poczułam wszechogarniające uczucie wspaniałomyślności Ziemi, uczucie, które zachowałam niczym dar czasu.
Tamtego dnia posiałam w szklarni słoneczniki. Miesiąc później wysadziłam te sadzonki na zewnątrz i pomyślałam, że niektóre mogą sobie nie poradzić. Największa rokowała, ale pozostałe wydawały się nieregularne i przerzedzone. Gdy później obserwowałam z zadowoleniem, jak pną się mimo wszystko w górę, stopniowo stając się coraz silniejsze, wciąż miałam poczucie, że potrzebują, by się o nie zatroszczyć. Potem ich wzrost nabrał tempa, a ja przeniosłam moją uwagę na inne, bardziej bezbronne sadzonki.
Postrzegam ogrodnictwo jako rytuał wielokrotnego powtarzania. Robię coś, a potem natura robi swoją część, następnie ja się do tego odnoszę, i tak w kółko. Podobnie jak w rozmowie. Nie ma tutaj szeptów, krzyków ani żadnej innej formy rozmowy przy użyciu słów, ale w tej wymianie odbywa się nieco rozciągnięty w czasie i nieprzerwany dialog. Muszę przyznać, że czasem ociągam się z odpowiedzią i mogę nawet zamilknąć, wtedy dobrze jest mieć rośliny, które potrafią przetrwać moje zaniedbania. A kiedy zrobimy sobie wolne od ogrodu, po powrocie czujemy się tym bardziej zaintrygowani, jakbyśmy dowiadywali się, co ktoś porabiał podczas naszej nieobecności.
Pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że cały rząd słoneczników stał się teraz twardy, niezależny i dumny w oczekiwaniu na kwitnienie. „Kiedy i jakim sposobem tak bardzo urosłyście”, zastanawiałam się. Wkrótce pierwsza budząca nadzieję sadzonka, ta najsilniejsza, spoglądała na mnie z dużej wysokości, z obwódką z jaskrawożółtych kwiatów. Poczułam się przy niej malutka, ale świadomość, że powołałam ten słonecznik do życia, była jakimś dziwnym pozytywnym uczuciem.
Jakiś miesiąc później słoneczniki były nie do poznania. Pszczoły wyjadły pyłek do czysta, płatki spłowiały, a najwyższy słonecznik ledwo trzymał swoją zwieszoną głowę. Jeszcze niedawno tak dumne, teraz tak melancholijne! Poczułam nagłą chęć, by wyciąć cały rząd. Wiedziałam jednak, że jeśli zaakceptuję ich obdartą żałość, wyblakną i wyschną na słońcu, po czym przybiorą inną postać i poprowadzą nas ku jesieni.

Pielęgnowanie ogrodu wymaga poznawania, które w pewnym sensie trwa nieustannie. Pociąga za sobą udoskonalanie, rozwijanie i zrozumienie tego, co działa, a co nie. Trzeba zbudować relację z danym miejscem w całej jego złożoności – z jego klimatem, ziemią i rosnącymi tam roślinami. To realia, które należy uwzględnić, a po drodze prawie zawsze trzeba porzucić niektóre marzenia.
Nasz ogród różany założony na początku rodzinnej przygody, a wygospodarowany z kamienistych poletek, był właśnie takim utraconym marzeniem. Zapełniliśmy rabaty najpiękniejszymi starymi odmianami róż, takimi jak Belle de Crecy, Kardynał Richelieu i Madame Hardy, ale to delikatna, mocno pachnąca i wspaniała Fantin-Latour ze swoimi płaskimi płatkami, pomarszczonymi niczym jasnoróżowa bibułka, była moją ulubienicą. Miękka i aksamitna, można zanurzyć nos w jej kwiecie i utonąć w zapachu. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że będą z nami tak krótko. Nasza ziemia nie była zbyt dobra dla róż, a brak obiegu powietrza w miejscach ogrodzonych wiklinowymi płotami jeszcze pogorszył sprawę. O każdej porze roku musieliśmy walczyć o to, żeby poradzić sobie z czarnymi plamkami i pleśnią, i jeśli róże nie zostały spryskane, wyglądały na smutne i chore. Nie chcieliśmy ich wycinać, ale jaki sens ma ogrodnictwo wbrew naturze? Oczywiście nie ma sensu, więc róże musiały odejść. Ach, jak bardzo za nimi tęskniłam i wciąż tęsknię! Chociaż na tych rabatach nie rośnie teraz ani jedna róża i od lat są tam byliny, wciąż nazywamy to miejsce ogrodem różanym. Wspomnienie pozostaje.
Ani mnie, ani Tomowi nie spodobał się pomysł stosowania oprysków chemicznych; ja szczególnie się ich obawiałam ze względu na historię mojego ojca. Kiedy byłam dzieckiem, zachorował na pewien rodzaj niewydolności szpiku kostnego spowodowany działaniem toksyny. Nigdy do końca nie wyjaśniono, co wywołało zdrowotną katastrofę, ale wśród potencjalnych winowajców znalazł się dawno zabroniony pestycyd, który czaił się w ogrodowej szopie, i antybiotyk przepisany ojcu, kiedy zachorował podczas wakacji we Włoszech. Prawie wtedy umarł, ale terapia, której go poddano, częściowo odwróciła szkody. Chociaż nie dało się ojca całkowicie wyleczyć, podarowano mu kolejne czternaście lat życia. Był wysoki i silny fizycznie, więc jakimś sposobem potrafiliśmy czasem zapomnieć o tym, że żył zaledwie z połową szpiku kostnego. Jednak choroba przez cały czas czaiła się w tle i kiedy okresowo pojawiały się zagrażające jego życiu kryzysy, pozostawała nam jedynie nadzieja.
W tym okresie dzieciństwa istniał pewien ogród, który rozpalał moją wyobraźnię o wiele bardziej niż nasz przydomowy ogródek. Matka zabierała brata, mnie i jakichś znajomych na doczepkę do Isabella Plantation, leśnych ogrodów w Richmond Park. Kiedy tam przyjeżdżaliśmy, od razu rozbiegaliśmy się we wszystkie strony i znikaliśmy pośród olbrzymich rododendronów, żeby poczuć dreszczyk przyjemności związany z ich odkrywaniem i zabawą w chowanego. Krzewy były tak gęste, że można się było na chwilę zgubić i poczuć strach rozłąki.
W tamtym ogrodzie znajdowało się jeszcze jedno przerażające miejsce. Na niewielkiej polanie głęboko w lesie odkryliśmy pomalowaną na żółto i czerwono drewnianą przyczepę kempingową, nad której drzwiami wyryto napis: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tutaj przybywacie”. Stawialiśmy sobie nawzajem wyzwanie, kto złamie ten zakaz, ale myśl o porzuceniu nadziei nie była czymś, co mogłabym zlekceważyć. Miałam wrażenie, jakby otwarcie tych drzwi mogło uwolnić jakiś potworny lęk, którego nie śmiałabym ujawnić światu. W końcu, jak w przypadku wszystkiego, co nieznane, fantazja okazała się o wiele bardziej przerażająca niż rzeczywistość. Pewnego dnia, kiedy wreszcie podjęliśmy próbę otwarcia tych drzwi, naszym oczom ukazało się pomalowane na żółto wnętrze przyczepy, w którym znajdowało się drewniane łóżko piętrowe; oczywiście nic strasznego się nie stało.
Kształtują nas doświadczenia. Nie zawsze świadomie: niezależnie od tego, co właśnie się dzieje, to jest po prostu nasze życie. Nie ma żadnej innej rzeczywistości i wszystkie nasze doświadczenia składają się na to, kim jesteśmy. Dopiero kiedy zaczęłam szkołę i konieczną analizę samej siebie, tak naprawdę uświadomiłam sobie, jak bardzo choroba mojego ojca zachwiała strukturą mojego dziecięcego świata. Zrozumiałam, dlaczego ten zakaz wyryty nad drzwiami przyczepy wywarł tak duży wpływ na moją dziecięcą wyobraźnię. A także dlaczego, gdy miałam szesnaście lat, relacja w mediach na temat wycieku we włoskich zakładach chemicznych w Seveso przykuła moją uwagę. Wybuch uwolnił chmurę toksycznego gazu, co spowodowało nieodwracalne skutki. Prawdziwa skala tej katastrofy dopiero zaczynała wychodzić na jaw. Ziemia była skażona a miejscowi doznali poważnego i długotrwałego uszczerbku na zdrowiu. Ta katastrofa coś we mnie poruszyła i po raz pierwszy miałam świadomość istnienia kwestii związanych z ochroną środowiska i polityką. Właśnie tak działa nieświadomość: wcześniej nie dostrzegałam żadnej paraleli między nieznaną substancją chemiczną a ciężką chorobą ojca. Szkoda, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że tak naprawdę doświadczyłam silnego przebudzenia w kwestii ochrony środowiska. Refleksje nad przeszłością i ponowne przeżywanie wspomnień w trakcie mojej psychoanalizy pociągały za sobą jeszcze inny rodzaj przebudzenia – przebudzenie umysłu. Zrozumiałam, że rozpacz może działać podskórnie, a pod jednymi uczuciami mogą się kryć inne. Momenty, w których zyskujemy wgląd w siebie, rozchodzą się falami w psychice, wstrząsając nią i siejąc zamęt, i chociaż niektóre spośród tych uczuć mogą być miłe i ożywcze, inne z kolei mogą być trudniejsze do zaakceptowania. Równolegle z własną psychoanalizą zajmowałam się ogrodnictwem.

Ogród daje bezpieczną fizyczną przestrzeń, która pozwala wzmocnić umysł i zapewnia ciszę, dzięki której możemy usłyszeć własne myśli. Im bardziej zagłębiamy się w pracę fizyczną, tym bardziej czujemy się wewnętrznie wolni i zyskujemy przestrzeń, by uporządkować i przepracować swoje emocje. Teraz traktuję uprawianie ogrodu jako sposób na wyciszenie i odciążenie umysłu. Jakimś sposobem ten szum sprzecznych myśli w mojej głowie oczyszcza się i uspokaja, w miarę jak moje wiadro napełnia się chwastami. Pomysły znajdujące się w stanie uśpienia wychodzą na powierzchnię, a myśli, które nie były jeszcze uformowane, łączą się w całość i nieoczekiwanie nabierają kształtu. W takich chwilach mam poczucie, jakbym wykonując te wszystkie prace fizyczne, jednocześnie uprawiała ogród własnego umysłu.

 
Wesprzyj nas