Simon Parkin przedstawia porywającą opowieść o kluczowej bitwie drugiej wojny światowej, ujawniając ukryte dotąd w cieniu postacie, ich pomysłowość i nieustępliwość.
Rok 1941. Bitwa o Atlantyk przybiera dramatyczny obrót. Churchill ukrywa przed społeczeństwem liczbę zatopionych jednostek i poległych marynarzy. Jeśli nic się nie zmieni, głód może zmusić Wielką Brytanię do kapitulacji.
W tym krytycznym momencie na scenie pojawiają się niezwykli bohaterowie. Na początku 1942 roku emerytowany komandor wraz z grupą błyskotliwych kobiet, z których najmłodsza ma zaledwie siedemnaście lat, wchodzi w skład tajnej jednostki do spraw strategii. Na górnym piętrze uszkodzonego bombami budynku w Liverpoolu całymi dniami tworzą i toczą gry wojenne, skutecznie rozpracowując taktykę U-Bootów.
Simon Parkin przedstawia porywającą opowieść o kluczowej bitwie drugiej wojny światowej, ujawniając ukryte dotąd w cieniu postacie, ich pomysłowość i nieustępliwość. Przenosi nas z dusznych kabin U-Bootów do brytyjskiego pokoju operacyjnego, w którym w napiętej atmosferze nanoszono na mapę przebieg strategicznej gry na śmierć i życie.
Intrygująca, prawdziwa opowieść o wojnie, grupie niesamowitych kobiet i jednej z najważniejszych gier wojennych w historii. Przeczytajcie ją, zanim wezmą się do niej filmowcy.
Tom Mouat, oficer ds. gier wojennych w brytyjskiej Akademii Obrony Narodowej
Fascynująca, wspaniale opowiedziana historia mało znanego, ale niezwykle istotnego wątku wojny morskiej. Główni bohaterowie zostali pięknie i barwnie odmalowani.
admirał sir Michael Layard
Intrygująca, dogłębnie udokumentowana książka opowiadająca o wcześniej nieznanym tle alianckiego zwycięstwa w bitwie o Atlantyk. (…) Choć rola kobiet w historii morskiej wojny Wielkiej Brytanii była umniejszana, barwna historia Parkina dobitnie o niej przypomina.
Richard Overy, „The Guardian”
Zachwycająca książka Simona Parkina przybliża historię tajnej jednostki, której zadaniem było odwrócenie losów bitwy o Atlantyk. (…) Parkin jest raczej dziennikarzem niż historykiem i wprawnie snuje barwną, dramatyczną opowieść. Wciągająca książka obfituje w żywe zwroty akcji. (…) Jakże podekscytowani byliby Roberts i wrenki, gdyby się dowiedzieli, że Steven Spielberg wykupił już prawa do filmowej adaptacji tej znakomitej książki.
Neil Armstrong, „Literary Review”
Parkin z powieściowym zacięciem przetwarza zgromadzony materiał pochodzący z badań, rozmów i niepublikowanych relacji w niezmiernie interesującą lekturę upamiętniającą osiągnięcia «wyrzutka» z brytyjskiej marynarki i anonimowych dotąd kobiet, którzy nigdy nie doczekali się oficjalnego uznania swojego wkładu w zwycięstwo aliantów nad Niemcami. Żywa i wyrazista historia.
„Kirkus Reviews”
Dzięki takim właśnie, opartym na gruntownych badaniach książkom można opowiadać o przeszłości w atrakcyjny sposób. Być może warto włączyć ją do kanonu lektur dla studentów historii.
Ashleigh Meikle, blog The Book Muse
Simon Parkin jest brytyjskim pisarzem i dziennikarzem. Współpracuje z takimi czasopismami jak między innymi „The New Yorker”, „The Guardian” i „The Observer”. Pisze artykuły na różne tematy, głównie związane z kulturą, grami komputerowymi i technologią, a także z dziedziny dziennikarstwa śledczego. Opublikował książkę Death by Video Game: Tales of Obsession from the Virtual Frontline. Mieszka w hrabstwie West Sussex w Anglii.
Ptaki i wilki. Tajna gra, która odwróciła losy II wojny światowej
Przekład: Adam Bukowski, Jacek Środa
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 stycznia 2021
Ptaki i wilki
I
Ostatni na placu boju
23 MAJA 1945 ROKU
Gilbert Roberts, emerytowany oficer marynarki brytyjskiej, a obecnie projektant gier, zatrzymał się nagle na trapie prowadzącym na pokład oceanicznego liniowca. Jeśli wzrok go nie mylił, po desce szedł właśnie, uginając się pod ciężarem walizki, Karl Dönitz, niemiecki admirał, który przed dwudziestoma trzema dniami, po samobójstwie Adolfa Hitlera, został nowym przywódcą nazistowskich Niemiec.
Obaj mężczyźni zbliżyli się do siebie i zatrzymali w pół kroku, w zawieszeniu, podobnie jak przez większą część wojny, na ograniczonej przestrzeni, ni to na lądzie, ni to na morzu. Przez krótką chwilę w popołudniowym słońcu słychać było tylko skrzypienie trapu i chlupot wody przy nabrzeżu.
Ich mundury wydawały się przynajmniej o rozmiar za duże. To nie wojenne ograniczenia, lecz nieszczęśliwy splot okoliczności sprawił, że uniknęli rozrostu tułowia typowego dla większości oficerów wyższego szczebla, korzystających z przysługujących im wygód. Na wymizerowanej sylwetce czterdziestoczteroletniego Robertsa wycisnęła swoje piętno wyczerpująca walka z chorobą. Przy wadze niespełna pięćdziesięciu jeden kilogramów ten mierzący sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu mężczyzna wciąż balansował na granicy niedożywienia. Dönitz z kolei przez ostatni miesiąc dźwigał na swoich barkach ciężar negocjacji warunków poddania się swojego oblężonego narodu. Wciąż żywo odczuwał ból, utraciwszy w wojnie nie jednego, lecz dwóch synów w ciągu jednego roku. Co gorsza, obaj zginęli podczas służby w utworzonej przezeń flotylli U-Bootów, którą tak nieustępliwie dowodził podczas swojej kariery. Ponosił zatem podwójną odpowiedzialność za ich śmierć: jako ojciec i dowódca.
Obu mężczyzn łączyły nie tylko osobiste tragedie i wytrwałość w obliczu przeciwności. W ciągu ostatnich trzech lat Roberts i Dönitz stali po przeciwnych stronach szeroko zakrojonej i śmiertelnie niebezpiecznej gry pomiędzy U-Bootami i okrętami aliantów. Toczyła się ona na Atlantyku, oceanie tak kapryśnym i zdradzieckim, że obie walczące na nim strony na równi uważały go za swojego drugiego nieprzyjaciela.
Robertsa zwolniono z marynarki latem 1938 roku – dzień po tym, gdy wykryto u niego gruźlicę. Wrócił do służby siedem miesięcy po wybuchu wojny. Nie używano wówczas jeszcze terminu „projektant gier wojennych” na określenie jego stanowiska, ale do tego sprowadzała się wszakże rola, którą powierzył Robertsowi premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill. Jego zadaniem było stworzenie gry, która pozwoliłaby Brytyjczykom zrozumieć, dlaczego tracą tak wiele statków w wyniku ataków U-Bootów. Działając wspólnie z grupą bystrych i zdolnych młodych kobiet zwanych „wrenkami”, z których znaczna część zaledwie ukończyła naukę, Roberts przez kolejne miesiące stoczył niezliczone symulowane bitwy morskie. Za pomocą tej gry opracował taktykę przeciwdziałania okrętom podwodnym, którą przetestowano w warunkach wojennych, a następnie wpojono tysiącom oficerów wysyłanych na morze.
Dönitz także zdawał sobie sprawę z niezwykłej wartości gier toczonych podczas wojny. On również je opracowywał, aby badać i doskonalić taktykę, którą następnie przekazywał dowódcom U-Bootów ze swej kwatery głównej. Znajdowała się ona na terenie okupowanej Francji, w bunkrze umieszczonym w podziemiach eleganckiej dziewiętnastowiecznej willi. Taktyka ta pomagała załogom w realizacji ostatecznego celu: zatapiania alianckich statków handlowych, aby przerwać dostawy żywności i sprzętu zmierzające w kierunku brytyjskich wybrzeży, a tym samym zagłodzić wyspiarzy i wygrać wojnę.
Obaj mężczyźni planowali manewry i uderzenia, przesuwając drewniane żetony po mapach oceanów jak piony na wodnej szachownicy. Stawką byli zwykli śmiertelnicy; zginęły tysiące Brytyjczyków i Niemców, w tym ludzie, których Roberts i Dönitz osobiście poznali i którym wydali rozkazy.
– Dobry wieczór, admirale – powiedział Roberts, któremu towarzyszył młody amerykański specjalista od przesłuchań i były agent FBI1.
Dönitz, który natychmiast rozpoznał swojego przeciwnika dzięki fotografii opublikowanej rok wcześniej w czasopiśmie brytyjskim, z szacunkiem skłonił głowę2. Znał powód przybycia Robertsa do Flensburga w Niemczech: ocalić wszelkie dowody, które pozwoliłyby ocenić precyzję przewidywań dotyczących tajnej taktyki U-Bootów, znojnie wysnutych w toku symulacji.
W kieszeni Robertsa, który biegle posługiwał się językiem niemieckim, spoczywała „przepustka Ike’a”, dokument wydany i podpisany przez amerykańskiego generała Dwighta D. Eisenhowera, upoważniający go do przesłuchania każdej osoby, która miała związek z prowadzonym przez niego dochodzeniem. Roberts bardzo chciał wypytać Dönitza o taktykę jego okrętów – wilcze stada, ataki torpedowe, podwodne ucieczki – a przede wszystkim zbadać wiedzę admirała na temat opracowanych z wrenkami środków zaradczych. Dönitz musiał jednak znaleźć się w Luksemburgu, gdzie miał dołączyć do innych wziętych do niewoli przywódców partii nazistowskiej i SS, dowódców wojskowych i ministrów, którzy oczekiwali na proces o zbrodnie wojenne.
– Przekażemy panu wszystko, czego panu potrzeba, aby mógł pan uznać pobyt za przyjemny i udany – powiedział Dönitz, a potem podjął przerwany marsz na nabrzeże.
Uzbrojony strażnik poprowadził admirała wzdłuż linii brytyjskich czołgów do najbliższego komisariatu, gdzie Dönitza planowano poddać rewizji w poszukiwaniu ukrytych fiolek z trucizną3. Roberts i jego towarzysz z FBI weszli tymczasem na statek. Nosił on nazwę Patria i był, na co wskazywała nazwa, ostatnim śladem obróconego w perzynę hitlerowskiego Vaterlandu.
Na pokładzie liniowca zdolnego pomieścić blisko sześciuset pasażerów i członków załogi Robertsowi wskazano jego kabinę. Był to apartament pierwszej klasy składający się z sypialni, prywatnej łazienki i salonu, w którym zamierzał przesłuchiwać wziętych do niewoli oficerów U-Bootów. W progu powitał Robertsa przystojny młody oficer niemieckiej marynarki, o ulizanych włosach i wyrazie determinacji na twarzy. Przedstawił się jako Heinz Walkerling. Jak wyjaśnił, miał towarzyszyć Robertsowi podczas jego misji.
Walkerling, który zaledwie cztery dni wcześniej świętował trzydzieste urodziny4, był jednym z dowódców U-Bootów, których Roberts pracowicie starał się pozbawić życia. Ten Niemiec mógł się uważać za szczęściarza. Po udanym ataku torpedowym i zatopieniu pięciu alianckich jednostek – dwóch brytyjskich, dwóch amerykańskich i jednej kanadyjskiej – Walkerling został przeniesiony do szkoły torpedowej w Mürwiku, gdzie uczył strzelania kandydatów na podwodniaków. Podczas gdy agent FBI lokował pod łóżkiem Robertsa swój magnetofon, ukryty dla niepoznaki w walizce, Walkerling zapytał, czy jego nowy szef ma przy sobie pistolet.
– Nie – odparł Roberts, który przed opuszczeniem Londynu odmówił przyjęcia broni.
O piątej po południu Roberts przeprowadził pierwsze przesłuchanie. Rozmawiał z szefem sztabu Dönitza, człowiekiem odpowiedzialnym za organizację i działania operacyjne wszystkich okrętów podwodnych. Po dwóch godzinach intensywnego przepytywania Roberts wyłączył magnetofon i w asyście Walkerlinga udał się na posiłek do mesy oficerskiej.
W pomieszczeniu panowała niepewna atmosfera. Siedzący przy stołach ustawionych w głębi sali Niemcy, grupa kapitanów marynarki wojennej i oficerów portowych, nie szczędzili sobie przytyków i docinków. Co rusz wybuchali rubasznym śmiechem. Roberts wychwycił w nim nutę histerii, którą wziął za oznakę głębokiej ulgi po zniknięciu przygniatającego ich stresu5. Oficerowie brytyjscy tymczasem siedzieli w ponurej ciszy wokół stołu pośrodku pomieszczenia, zastanawiając się nad spoczywającym na nich jako zwycięzcach dotkliwym obowiązkiem uprzątnięcia całego bałaganu. Ekstaza rozgromionych i niedola pogromców – cóż za intrygujący paradoks wojny.
Roberts i jego towarzysze w niemal całkowitej ciszy posilili się czarnym chlebem maczanym w cienkim kapuśniaku. Nie zaspokoiwszy głodu, komandor powrócił do swojej kabiny. Następnego dnia czekała go seria poważnych przesłuchań oficerów U-Bootów. Z wielką niecierpliwością oczekiwał również na możliwość odwiedzenia pokoju map, z którego Dönitz kierował bitwą o Atlantyk. Mógłby wówczas porównać niemieckie centrum dowodzenia z jego brytyjskim odpowiednikiem w Liverpoolu, który przez ostatnie trzy lata stał się dlań drugim domem.
Gdy dotarli do sypialni Robertsa, Walkerling zapytał, czy nie mógłby przespać się na kanapie w jego kabinie.
– Nie mam dokąd pójść – wyznał żałośnie kapitan U-Boota.
Roberts odmówił. Wystarał się jednak dla swego pomocnika o dodatkową kabinę, położoną niedaleko. Zarządził też, aby umieszczono na jej drzwiach napis: „Niemiecki asystent komandora Robertsa”.
Wreszcie Roberts mógł lec na koi. Odczuwał wszechogarniające zmęczenie. Miał za sobą pięć lat wojennego rygoru, z towarzyszącym mu racjonowaniem żywności i – podobnie jak w przypadku innych mieszkańców miast – nocnymi bombardowaniami. Nie były to jednak jedyne powody odczuwanego znużenia: wyczerpały go długotrwały trud ratowania rozpadającego się małżeństwa, a także poprzednia noc, którą spędził w belgijskim hotelu, wzdrygając się za każdym razem, kiedy amerykańskie bombowce z hukiem przelatywały ponad Brukselą podczas ostatnich akcji w tej wojnie.
Roberts zapadł w niewzruszony sen umęczonego człowieka. Nie usłyszał kliknięcia zasuwki blokującej wejście do jego kabiny. Nie dostrzegł sylwetki mężczyzny oblanej światłem padającym przez szczelinę w drzwiach. Nie widział też zarysów tkwiącego w jej dłoni pistoletu Lugera.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Karmiliśmy nasze morze przez tysiąc lat,
Lecz ono wciąż nas przyzywa, nienasycone.
The Song of the Dead, Rudyard Kipling
II
Kiedy machasz mi na pożegnanie
PIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ
Ukołysany trzeszczeniem i kołysaniem kabiny Colin Ryder Richardson przysypiał nad otwartym komiksem, kiedy znienacka poderwał go głuchy odgłos dobiegający gdzieś z głębin pod jego koją6. Wskazówki stojącego obok zegara pokazywały trzy minuty po północy. W swoim domu w Londynie jedenastoletni chłopak już dawno by spał. Na statku nie było jednak rodziców, którzy zrzędliwie gadaliby o konieczności zgaszenia światła i wczesnej pobudce. Podczas ich pierwszego spotkania przed czterema dniami węgierski opiekun Colina dzielący z nim kabinę, młody dziennikarz Laszlo Raskai, uznał, że blondynek o inteligentnych oczach nie potrzebuje już nadzoru dorosłych. Jakież niebezpieczeństwo mogło mu grozić na luksusowym transatlantyku poza wypadnięciem za burtę?
Korzystając ze swobody, kilka dni wcześniej Colin umieścił w szufladzie sekretarzyka oddzielającego ich koje kulkę z łożyska, którą odkrył w szczelinie pomiędzy deskami pokładu7. Chrobot i postukiwanie przetaczającej się drobiny metalu działały na niego kojąco. Raskai rzadko bywał w kabinie i nie narzekał na hałas. Chwilę po tym, jak chłopiec przebudził się pod wpływem stłumionego dźwięku, kulka wydała nagle głośny stukot, a następnie ucichła na dobre, gdy statek zaczął się przechylać. Z początku niedostrzegalnie, ale wkrótce przechył zaczął się wyraźnie pogłębiać. Do kabiny Colina dobiegły pierwsze okrzyki, a chwilę później chłopak poczuł charakterystyczny zapach lakieru do paznokci.
Na początku września rodzice usiedli z nim po obiedzie w rodzinnym domu na walijskiej farmie – tymczasowej kryjówce na czas ucieczki z bombardowanego Londynu – i zapytali, czy miałby coś przeciw wycieczce do Ameryki. Colin wyobraził sobie ogromny napis „Hollywood” i kowbojów wypadających z balkonów – romantyczna wizja kraju w umyśle jedenastolatka. Zareagował entuzjastycznie, zaraz jednak się dowiedział, że nie zamieszka w Beverly Hills, tylko w Nowym Jorku. Nie tak to sobie wyobrażał, choć z drugiej strony w warunkach racjonowania żywności brytyjska kuchnia stała się monotonna i pozbawiona wyrazu. Colinowi Wielkie Jabłko jawiło się jako kraina wszelkiej obfitości.
Colin nie zdawał sobie sprawy, że przygotowania do jego wyjazdu trwały już od jakiegoś czasu. Miał wyruszyć sam na pokładzie statku zmierzającego do Montrealu. Stamtąd udałby się na południe, na Long Island, gdzie oczekiwało wiele dobrze sytuowanych nowojorskich małżeństw, które zaoferowały się przygarnąć dzieci ewakuowane z Wielkiej Brytanii.
Decyzja o odesłaniu syna tak daleko tylko z początku wydawała się trudna. Druga wojna światowa trwała od roku. Tego lata po krótkim sześciotygodniowym oporze Francja skapitulowała przed nazistami. Upadek ostatniego szańca oddzielającego Wielką Brytanię od niemieckiej armii odesłał do lamusa założenia, na których Brytyjczycy opierali swoją strategię. Rodzice Colina, podobnie jak wielu innych, byli przekonani, że po wypchnięciu Brytyjczyków z Dunkierki w czerwcu 1940 roku Niemcy szykują się do przekroczenia kanału La Manche, wstęgi wody o szerokości zaledwie pięćdziesięciu kilometrów. Inwazja ta niemal nieuchronnie zakończyłaby się sukcesem. W ostatnich tygodniach brytyjskie Ministerstwo Informacji rozpoczęło dystrybucję ulotek zatytułowanych „Jeśli nadejdą najeźdźcy: sposoby postępowania”.
Najbardziej przekonującym rodziców argumentem były jednak zapełniające kostnice dziecięce ciała: przegrańców ponurej loterii londyńskiego blitzu, kiedy co noc niemieckie samoloty bombami obracały miasto w perzynę. Rodziny, które kilka miesięcy wcześniej nawet nie zastanawiałyby się nad odesłaniem swoich dzieci „nie wiadomo komu” na „nie wiadomo jak długo”, teraz bliskie desperacji starały się wybawić swoich synów i córki od zła, nie bacząc na emocjonalne koszty.
W pomyśle Rydera Richardsona, aby wysłać potomka za granicę, nie było niczego wyjątkowego. W czerwcu brytyjski rząd podał do wiadomości publicznej śmiały, kontrowersyjny i – dla rodziców, którzy zgłosili do niego akces – łamiący serce plan ewakuacji dzieci z Londynu, Liverpoolu oraz innych celów zagrożonych przez Luftwaffe. Odzew był natychmiastowy: na zaledwie dwadzieścia tysięcy miejsc zgłoszono niemal ćwierć miliona dzieci.
Plan był sprawdzony i prosty. Od początku wojny statki handlowe przewoziły do Wielkiej Brytanii żywność, paliwa i inne towary. Bez tego importu wyspiarski naród byłby zmuszony głodować. Po doświadczeniach pierwszej wojny światowej marynarze pamiętali, że najpewniejszym sposobem na pokonanie Atlantyku są konwoje, które opierały bezpieczeństwo na liczebności. Do ich ochrony Royal Navy skierowała okręty wojenne. Okręty eskortowe przewoziły jedynie ludzi i broń. Otaczały objuczony ładunkiem konwój, odpierając ataki nieprzyjaciela na podobieństwo psów pasterskich broniących stad przed wilkami. Wprowadzoną w 1917 roku taktykę konwojów początkowo realizowano na kanale La Manche, lecz kiedy dowiodła swojej skuteczności, rozszerzono ją na jednostki przecinające głębokie i rozległe wody Oceanu Atlantyckiego. Statek ewakuacyjny Colina niczym nie wyróżniał się spośród swoich pobratymców w konwoju, z wyjątkiem tego, że zamiast drewna, węgla, ropy czy wieprzowiny s/s City of Benares przewoził dzieci.
Podróż, której celem było uniknięcie zagrożeń w ojczyźnie, nie była od nich wolna na morzu. Przez cały rok U-Booty – skrót od niemieckiego Unterseeboot, okręt podwodny – atakowały wszystkie napotkane alianckie jednostki. Ataki te przybrały na sile po tym, gdy kilka tygodni wcześniej, na początku sierpnia, Hitler wypowiedział Wielkiej Brytanii nieograniczoną wojnę podwodną.
29 sierpnia 1940 roku w odległości siedemdziesięciu mil morskich od irlandzkiego wybrzeża, na wysokości Donegal, U-Boot wystrzelił torpedy w kierunku s/s Volendam, pierwszego konwojowanego statku z małymi uchodźcami na pokładzie8. Statek opuszczono1, ale wszystkie trzysta dwadzieścioro jedno dzieci udało się uratować. Atak wyraźnie ujawnił niebezpieczeństwo, jakie wiązało się z planem, pomimo katastrofy statek jednak nadal wydawał się bezpieczniejszy od londyńskiego łóżka.
W czwartek 12 września 1940 roku Colin wsiadł z matką do pociągu odchodzącego do Liverpoolu. Wszystko już ustalono: chłopiec wraz z osiemdziesięcioma dziewięcioma pozostałymi dziećmi (z których dwoje dwa tygodnie wcześniej przeżyło zatonięcie Volendamu) odpłynie tego dnia do Kanady.
Colin – ze schowanym w kieszonce dziesięciofuntowym banknotem, który otrzymał od ojca na pożegnanie – obserwował przesuwający się za oknem zielony walijski krajobraz. Z zamyślenia wyrwało go potrząśnięcie za ramię. Matka po raz tysięczny przypomniała synowi, jak winien postępować, a potem – po raz kolejny – wymogła na nim obietnicę, że nigdy, przenigdy nie zdejmie swojej purpurowej kamizelki ratunkowej, którą sprezentowała mu rano. Wypełniał ją kapok, włókno roślinne mające zdolność utrzymywania się na wodzie, i zdaniem matki stanowiła ona o wiele lepszą ochronę niż jakikolwiek sprzęt ratowniczy na statku. Colin miał nosić ją dzień i noc. Na ogół trzymał się tej zasady, przez co z czasem przylgnął do niego przydomek „Szkarłatny Will”, zaczerpnięty od imienia towarzysza Robin Hooda. Chłopiec zdejmował wprawdzie kamizelkę do snu, zawsze jednak pozostawała w zasięgu jego dłoni.
Gdy matka i syn dotarli do liverpoolskich doków i znaleźli się pośród kiwających się żurawi portowych, otoczeni wściekłym gwarem, po raz pierwszy z pełną mocą dotarło do nich, że naprawdę się rozstają. Colin pokazał swoją maskę przeciwgazową i dokumenty tożsamości. W jego sercu radość ze zbliżającej się przygody mieszała się z żalem z powodu rychłej rozłąki. Wtedy wypatrzył liniowiec, który miał zawieźć go do Montrealu.
City of Benares był zgrabnym luksusowym transatlantykiem o wyporności jedenastu tysięcy ton, wyposażonym w dwa grube kominy wsparte plątaniną takielunku. Kadłub pociągnięto jasnobrązową farbą, nie po to, by ukryć go przed wzrokiem U-Bootów, lecz aby odbijał promienie upalnego słońca Oceanu Indyjskiego, albowiem statek utrzymywał regularne połączenie pomiędzy Bombajem a Liverpoolem.
Colin szybko pożegnał się z matką, która nie chciała przeciągać tej chwili, i się rozstali. Chłopak pozostał na nabrzeżu z jednym tylko kufrem, do którego spakował nakręcaną kluczykiem motorówkę i swoją szczęśliwą jednopensówkę z wizerunkiem Jerzego III.
W przeciwieństwie do innych dzieci trajkoczących na nabrzeżu, z których większość miała na szyi zawieszony na sznurówce identyfikator z imieniem i których ewakuację opłacał rząd, Colin należał do jedynej dziesiątki płatnych pasażerów. Pozostali byli synami i córkami policjantów, górników i innych niezamożnych pracowników fizycznych, wybranymi przez Children’s Overseas Reception Board (Komitet Ewakuacji Dzieci za Granicę) do wyjazdu do Ameryki Północnej. Rząd powołał CORB w pośpiechu, głównie po to, aby odeprzeć pojawiające się w prasie oskarżenia o to, że pociechy bogaczy mogą spać spokojnie w nowojorskich drapaczach chmur, podczas gdy dzieci klasy robotniczej trzęsą się nocami ze strachu, „zagrożone”, jak ujął to jeden z felietonistów, „warkotem bombowca”9.
Ojciec Colina, jako adwokat, należał do tych zamożnych rodziców, którzy kupili bilet, aby zagwarantować synowi miejsce. Status ten zapewnił chłopcu pewną dozę wolności, której pozbawiona była większość pozostałych dzieci, poddanych nieugiętemu rygorowi lekcji.
Na pokładzie Colinowi pozostawiono wolną rękę, co przedstawiało sobą wizję luksusu dalece odbiegającego od skromnej egzystencji na pozbawionej elektryczności walijskiej farmie. W olbrzymiej sali zabaw znalazło się miejsce dla bogato zdobionego konia na biegunach, z którego boków zwieszały się kosze. Każdy z nich z łatwością mieścił troje dzieci. Wzdłuż jednego z korytarzy ciągnęły się butiki oferujące elegancką biżuterię i inne świecidełka, a podłogę jadalni wyłożono puszystym dywanem godnym najwyśmienitszej restauracji. Najlepsze było jednak to, że City of Benares stanowił strefę wolną od wojennej reglamentacji; podczas tygodniowej podróży nie było mowy o wydzielaniu kilkunastu gramów bekonu i żółtego sera.
Większość spośród ponaddwustuosobowej załogi stanowili Hindusi z Indii Wschodnich. Część z nich poruszała się boso i w jasnych turbanach, większość nosiła niebiesko-białe mundury. Wchodząc na pokład statku, Colin odniósł wrażenie, jakby wstępował na pływający relikt Indii Brytyjskich; barwy i zapachy wzbudzały fascynację, łagodzącą nieco cios wynikający z wiadomości o opóźnieniu. Poprzedniej nocy niemieckie samoloty zrzuciły do morza miny, które należało usunąć, nim jakakolwiek jednostka mogłaby opuścić port. Ku konsternacji niektórych co bardziej przesądnych marynarzy City of Benares wypłynął po południu w piątek trzynastego, co, jak się później okazało, będzie miało konsekwencje godne tanich sensacyjnych powieści.
O szóstej wieczorem, gdy grupki dzieci śpiewały chóralnie Wish Me Luck as You Wave Me Goodbye (Życz mi szczęścia, kiedy machasz mi na pożegnanie), statek został wyprowadzony przez holownik z basenu portowego w Liverpoolu. W Kanale Północnym spotkał się z siedemnastoma pozostałymi jednostkami składającymi się na konwój OB.213 zmierzający do Kanady w asyście eskortowców. Jednym z tych okrętów był HMS Winchelsea, który przed trzema miesiącami powrócił po ewakuacji żołnierzy z Dunkierki.
Podróżujący na własną rękę Colin, podobnie jak dorośli pasażerowie, którzy zapłacili za rejs, był panem swojego czasu. Wałęsał się po pokładzie, podczas gdy większość pozostałych dzieci na statku, wszystkie w wieku od pięciu do szesnastu lat, musiała o ósmej wieczorem być w łóżkach, wstawać o wpół do ósmej i w ciągu dnia odbywać lekcje w sali dziecięcej. Przy ładnej pogodzie, jaka często zdarzała się podczas pierwszych dwóch dni podróży, chłopak siadał na pokładzie i obserwował, jak indyjscy kukowie przygotowują posiłki, rozsypując worki ryżu i soczewicy na tylnym pokładzie i mieszając ziarna za pomocą łopat.
Colin oraz część innych dzieci podróżujących odpłatnie znaleźli sobie prostą zabawę. Polegała ona na tym, że rozstawiali leżak, a następnie pozwalali, żeby wiatr przesunął go wąskim przejściem z lewej na prawą burtę. Michael Rennie, student Oxfordu i dobrze zapowiadający się rugbysta, nauczył dzieci łapać leżaki na lasso. Ruby Grierson, trzydziestosześcioletnia szkocka dokumentalistka, chodząca po pokładzie w berecie i z nieodłącznym papierosem zwisającym z kącika ust, często filmowała dziecięce zabawy. Grierson uchodziła za wschodzącą gwiazdę kinematografii, a jej najnowszy film, They Also Serve, poświęcony był roli gospodyń domowych w walczącej Anglii. Powierzono jej zadanie uwiecznienia programu ewakuacji i wiele dzieci kręciło się stale wokół niej, kiedy przygotowywała ujęcia, starając się sprostać własnym wyobrażeniom o grze u znanej reżyserki.
Z upływem czasu pogoda uległa pogorszeniu. Colin dzielił czas pomiędzy pokładową bibliotekę a salonik koktajlowy, gdzie życzliwi dorośli częstowali go wisienkami wyjętymi z drinków Whisky Sour. W przeciwieństwie do części z nich Colin cieszył się z nawałnicy. Słyszał o podwodnym zagrożeniu i wykoncypował sobie, że im bardziej wzburzone jest morze, tym mniejsza szansa, że statek zostanie dostrzeżony przez okular peryskopu jakiegoś U-Boota. Oceniał poziom bezpieczeństwa po hałasie, jaki czyniła jego kulka z łożyska.
Rankiem 17 września, trzy i pół dnia po tym, jak konwój z City of Benares wypłynął z Liverpoolu, trzy eskortowce Royal Navy, chroniące dotąd stado, oderwały się odeń i wyruszyły w podróż powrotną na wody brytyjskie. Wraz z nimi zniknęły ich działa.
Statek, już niemal w połowie swojej dziewięciodniowej podróży, znajdował się w odległości prawie pięciuset mil morskich na północny zachód od Liverpoolu i wpływał na pas wód zwany „Luką” lub „Czarną Dziurą”, przez Niemców zaś „Das Todesloch”, czyli „Dziurą Śmierci”. Brytyjczycy uważali ten obszar za bezpieczny, jako że leżał poza zasięgiem działania U-Bootów. Dlatego takie statki jak City of Benares oraz inne jednostki handlowe przekraczały go samotnie i dopiero po kilku dniach spotykały się z dobrze uzbrojonymi okrętami kanadyjskiej eskorty.
Royal Navy posiadała nieaktualne informacje i nie zdawała sobie sprawy, że kilka tygodni wcześniej Niemcy przenieśli okręty podwodne do świeżo przejętych baz w okupowanej Francji. Tam, w dokach Lorient, Brestu i La Pallice (a później także Saint-Nazaire i Bordeaux), po naprawie i zatankowaniu U-Booty odsyłano z powrotem na morze, bez konieczności zawijania do portów niemieckich. Rezygnacja z powrotu na Bałtyk w celach zaopatrzeniowych pozwoliła okrętom o dziesięć dni dłużej grasować na Atlantyku. Płynący na powierzchni z prędkością dziesięciu węzłów najczęściej spotykany wówczas model U-Boota, typ VIIC, dysponował zasięgiem niemal ośmiu tysięcy mil morskich. Z sześciotygodniowym zapasem paliwa samotny okręt mógł przemierzyć Atlantyk wszerz, od urokliwych plaż Francji po skaliste wybrzeża północnoamerykańskie. Ocean znalazł się w promieniu działań wojennych, a wraz z tym zniknęła przestrzeń, w której konwojowane stadko mogło się czuć bezpiecznie. Luka została zamknięta.