Powieść uznana przez „The Guardian” za jedną z najlepszych książek roku. Klimatyczna fabuła o korupcji i porwaniu na Marsie autora „Modyfikowanego węgla”, słynnej powieści fantastyczno-naukowej, na podstawie której nakręcono serial dostępny na platformie Netflix.


Rzadkie powietrzeHakan Veil to były egzekutor korporacyjny wyposażony we wbudowane wspomaganie klasy wojskowej, czyniące z niego maszynę do zabijania w ludzkiej postaci.

Jego byli pracodawcy porzucili go na niespokojnym Marsie, gdzie rezydujący na Ziemi panowie walczą o zyski i władzę z miejscowym ruchem niepodległościowym. Jednak ma już dość burzliwej czerwonej planety i chce tylko zdobyć bilet do domu… co oferuje mu organizacja Nadzór Ziemski w zamian za ochronę pracującej dla niej śledczej.

Dla zawodowca w rodzaju Veila to banalne zlecenie… aż przestaje nim być.

Gdy jego podopieczna zaczyna się interesować tajemniczym zniknięciem zwycięzcy loterii, budzi do życia gniazdo szerszeni pełne intryg i zabójstw. A im głębiej Veil jest wciągany do gry, tym więcej dawno zagrzebanych tajemnic wyłania się na piaszczystą powierzchnię Marsa.

W końcu dochodzi do sytuacji, gdy doświadczony zabójca musi zmierzyć się z potężnymi wrogami, pragnącymi zniszczyć go wszelkimi dostępnymi środkami…

Richard Morgan
Rzadkie powietrze
Przekład: Marek Pawelec
Seria „Trzynastka”, tom 2
Wydawnictwo MAG
wydanie 2
Premiera w tej edycji: 22 stycznia 2021
 
 

Rzadkie powietrze


Ginie duch postę­po­wej, huma­ni­stycz­nej cywi­li­za­cji, panu­jący w Ame­ryce przez ostat­nie dwie­ście lat – z braku pogra­ni­cza nio­są­cego tchnie­nie nowego życia. Kwe­stia doty­czy zresztą całej ziem­skiej cywi­li­za­cji, nie tylko Ame­ryki: ludz­kość zawsze potrze­buje awan­gardy, a nie widać wokół żad­nego obszaru peł­nią­cego funk­cję pogra­ni­cza.
Należy więc stwo­rzyć nowe pogra­ni­cze – to naj­pil­niej­sza potrzeba spo­łeczna Ame­ryki i całej ludz­ko­ści…
Jestem prze­ko­nany, że jedy­nie Mars nadaje się na nowe pogra­ni­cze.
Robert Zubrin,
Czas Marsa

Zamiast peł­nych roman­ty­zmu i hero­izmu sym­boli sto­so­wa­nych zwy­kle do obra­zo­wa­nia euro­pej­skiego osad­nic­twa w Ame­ry­kach obra­zem naj­bar­dziej spój­nym z rze­czy­wi­sto­ścią byłaby pira­mida cza­szek.
David E. Stan­nard,
Ame­ri­can Holo­caust

[P]orząd­kowi wyobra­żo­nemu stale zagraża upa­dek, opiera się bowiem na mitach, a mity zni­kają, kiedy ludzie prze­stają w nie wie­rzyć.
Yuval Noah Harari,
Sapiens. Od Zwie­rząt Do Bogów

CZĘŚĆ I
Blues czar­nej gro­dzi

Prze­bu­dze­niu zwy­kle towa­rzy­szyć będą nakła­da­jące się uczu­cia rado­ści, obse­syj­nego sku­pie­nia, napię­cia stre­so­wego i łagod­nych mdło­ści. Stany te sta­no­wią nie­ro­ze­rwalny ele­ment pracy i tak wła­śnie należy je trak­to­wać. Jedziesz na ogniu – przy­wyk­nij.
(Ele­men­tem pracy jest rów­nież fakt, że sytu­acja, w któ­rej się budzisz, zapewne zaraz się spie­przy, albo już to zro­biła).

Blond Vaisu­tis,
Pod­ręcz­nik wpro­wa­dza­jący dla prze­chwy­ty­wa­czy
uzu­peł­niony o nie­for­malne komen­ta­rze wete­ra­nów

Roz­dział 1

Na Strip Mari­nera tra­fi­łem wcze­snym wie­czo­rem, a w górze na Lami­nie znowu pró­bo­wali desz­czu. Z raczej ogra­ni­czo­nym powo­dze­niem. Z papry­ko­wego nieba opa­dała z prze­rwami zimna, rzadka mżawka.
Nie przy­glą­da­łem się uważ­nie, byłem zbyt zajęty. Z tego, co sły­sza­łem, to jakiś świeżo napi­sany pod­pro­gram, dzieło kon­sul­tan­tów z lep­szego końca branży, zako­do­wany, skom­pi­lo­wany i wypusz­czony luzem gdzieś tam w górze, pośród roz­le­głych, migo­tli­wych warstw z paję­czych nici, które zapew­niały cie­pło doli­nie. Musieli się też solid­nie przy­ło­żyć do mar­ke­tingu, bo ulice były dość gęste jak na wie­czór w środku tygo­dnia. Kiedy zaczęło padać, można było mieć wra­że­nie, że ogląda to całe mia­sto. Wszę­dzie, gdzie się spoj­rzało, stali ludzie gapiący się w górę z wygię­tymi szy­jami.
Też posła­łem w niebo kwa­śne spoj­rze­nie, ale się nie zatrzy­ma­łem, zamiast tego prze­py­cha­łem się przez sto­jące mi na dro­dze grupy roz­ma­wia­ją­cych gapiów i eko­ge­eków. Każdy, kto liczył na zmo­cze­nie tym czymś, musiał się przy­go­to­wać na dłuż­sze cze­ka­nie. Zwo­dzeni żar­li­wymi obra­zami mar­ke­tingu ludzie czę­sto zapo­mi­nali, że na Mar­sie nic nie spada szybko, a nie­za­leż­nie od nowego kodu ta próba wywo­ła­nia ulewy nie miała szans na zła­ma­nie pod­sta­wo­wych praw fizyki. Obie­cany deszcz prze­waż­nie uno­sił się i prze­su­wał poru­szany podmu­chami w górze, z pogardą trak­tu­jąc mizerne cią­że­nie, a w świe­tle zacho­dzą­cego słońca wyglą­dał jak krwi­sto­czer­wona mgiełka.
Jasne, ład­nie wyglą­dał, ale nie­któ­rzy mieli sprawy do zała­twie­nia.
Ota­czał mnie bul­war Strip – pię­cio­pię­trowe fasady z cza­sów Osie­dle­nia z pobruż­dżo­nego, sta­rego nano­be­tonu, z dawno wyczer­pa­nymi pro­ce­du­rami samo­na­prawy. Teraz ich nie­ak­tywne powierzch­nie zostały wyrzeź­bione przez dzie­się­cio­le­cia hura­ga­no­wych wia­trów i nie­sio­nego nim pia­sku w coś wyglą­da­ją­cego bar­dziej jak poła­cie raf kora­lo­wych pod­czas odpływu niż obiekty wznie­sione ludzką ręką. W daw­nych cza­sach inży­nie­ro­wie INKOL pil­no­wali, by się nie wychy­lać – budynki roz­miesz­czono po obu stro­nach sze­ro­kiego kanału wyko­pa­nego mię­dzy odsło­nię­tymi fun­da­men­tami, z iden­tycz­nymi struk­tu­rami po obu stro­nach. Kanał miał sześć­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i trzy kilo­me­try dłu­go­ści z lek­kim zakrzy­wie­niem podą­ża­ją­cym za linią uskoku struk­tur geo­lo­gicz­nych dna doliny. Kie­dyś mie­ściły się tu ogrody hydro­po­niczne i wypie­lę­gno­wane tereny rekre­acyjne dla pier­wot­nych kolo­ni­stów, wszystko przy­kryte szkla­nym dachem. Parki, welo­dromy, kilka małych amfi­te­atrów i boisk spor­to­wych, a nawet – podobno – basen albo trzy. Z dar­mo­wym wstę­pem dla wszyst­kich.
Kto by pomy­ślał.
Teraz dach znik­nął, a z nim cała reszta. Zbu­rzone, roze­brane, usu­nięte. Zamiast nich roz­cią­gał się tu podra­pany i zaśmie­cony, zagłę­biony w ziemi bul­war, pełen stra­ga­nów i ulicz­nych budek rywa­li­zu­ją­cych o wci­śnię­cie prze­chod­niom jak naj­tań­szych pro­duk­tów. „Kupuj­cie póki gorące, kupuj­cie teraz!”. Prze­ce­nione szpile kodu z zeszłego sezonu, pół­in­te­li­gentna biżu­te­ria, Mar­stech z logo, kra­dziony lub pod­ra­biany – musiał być przy tych cenach – i tanie żar­cie, mnó­stwo, paru­jące z miliona woków i patelni. Na obrze­żach trzy­mali się uliczni far­ma­ceuci, ofe­ru­jąc Dwa­dzie­ścia Spo­so­bów na Szyb­kie Wydo­sta­nie się z Wła­snej Głowy, na rogach cze­kali chłopcy i dziew­częta ofe­ru­jące prost­szą drogę takiej samej ucieczki. Pew­nie można by argu­men­to­wać, że wciąż był to swo­isty ośro­dek rekre­acji, jed­nak krą­żący obec­nie po Strip duch zabawy wygląda dość mizer­nie i krzy­kli­wie, a tra­fia­jąc na niego, lepiej nie patrzeć mu pro­sto w oczy.
Dla tych, któ­rzy mimo wszystko pra­gną go spo­tkać, dotar­cie na dół moż­liwe jest przez dłu­gie tunele z rucho­mymi chod­ni­kami, wybite bez cie­nia ele­gan­cji przez ory­gi­nalne struk­tury – umiesz­czono je na koń­cach więk­szo­ści poprzecz­nych ulic, gdzie docie­rają do budowli z cza­sów Osie­dle­nia, ota­cza­jąc je z obu stron archi­tek­turą znacz­nie mniej sku­loną i her­me­tyczną, stwo­rzoną z myślą o poko­le­niu, które nagle mogło Wyjść Na Zewnątrz. Na koń­cach prze­cznic obok skrom­nych, pobruż­dżo­nych zaple­czy Sta­rego Osie­dle­nia znie­nacka wyra­stają wyso­kie, pełne aspi­ra­cji kon­struk­cje Otwar­tego Powie­trza. Wcho­dzisz na ruchomy chod­nik pod cięż­kim, wyso­kim sufi­tem ze sta­rego nano­be­tonu, a nie­koń­czący się pas two­rzywa zabiera cię w dół, na drugą stronę.
Albo – jeśli jesteś nowy na Mar­sie, pro­sto z promu, lub pod­nieca cię nostal­gia – robisz to, co tury­ści, i zjeż­dżasz wielką, starą windą towa­rową na jed­nym z koń­ców kanału. Bliź­nia­cze plat­formy o powierzchni tysiąca metrów kwa­dra­to­wych każda, wciąż wędru­jące w górę i w dół niczym powolny ruch płuc olbrzyma, gładko jak w dniu uru­cho­mie­nia. Wszyst­kiemu towa­rzy­szą tan­detne, sztucz­nie histo­ryczne komu­ni­katy naka­zu­jące odsu­nię­cie się od kra­wę­dzi, grzmiące z gło­śni­ków wokół plat­formy. Do tego wiru­jące żół­tym świa­tłem koguty i cały ten cyrk. Ponura spraw­ność cięż­kiego sprzętu sta­rej Rubieży, zacho­wana do dzi­siaj ku ucie­sze tury­stów.
Jed­nakże nie­za­leż­nie od tego, którą wybie­rzesz drogę – plat­formy wind czy sunące w nie­skoń­czo­ność pasy – wra­że­nie będzie prak­tycz­nie takie samo. Opa­dasz powoli w trze­wia cze­goś wiel­kiego i zapewne szko­dli­wego dla zdro­wia.
Może być.
Zje­cha­łem tune­lem z końca Alei Żura­wia, dzięki czemu zna­la­złem się mniej wię­cej kilo­metr od miej­sca, w któ­rym chcia­łem się zna­leźć, co przy pasjo­na­tach pogody tło­czą­cych się na uli­cach ozna­czało powolny marsz. Kiedy wysze­dłem z tunelu, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom tra­fi­łem na praw­dziwy deszcz pada­jący na pozio­mie ulicy. Ude­rzał mnie w twarz, gdy prze­ci­ska­łem się przez tłumy, i moczył koł­nierz, oble­pia­jąc wierzch dłoni i brwi kro­pel­kami wil­goci, od któ­rych dawno zdą­ży­łem się odzwy­czaić. Uczu­cie było dość przy­jemne, choć z dru­giej strony chwi­lowo wszystko takie było.
Trzy dni od prze­bu­dze­nia i jadę na ogniu.
W górze, za dawno nie­po­trzeb­nymi osło­nami burzo­wymi na gór­nych pozio­mach budyn­ków zaczy­nały się zapa­lać wcze­sne świa­tła, suge­ru­jąc zmy­słowe tajem­nice wnętrz. Nazwy klu­bów i loga trzy­mały się sta­rej archi­tek­tury jak plaga olbrzy­mich świe­cą­cych chrząsz­czy i parecz­ni­ków. A na desz­czo­wym nie­bie zaczęły się poja­wiać pierw­sze żelo­błony, roz­cią­ga­jąc pra­wie nie­wi­doczne skrzy­dła z mydla­nych baniek. Przez ich powierzch­nie prze­bie­gały sre­brzy­ste iskierki wstęp­nych impul­sów, jak odka­sły­wa­nie przy oczysz­cze­niu gar­dła. Obrazy zami­go­tały i roz­po­częło się trwa­jące całą noc pom­po­wa­nie obra­zów.
Pomy­śla­łem, że ze względu na prom z Ziemi, który zado­ko­wał wła­śnie tego ranka, będziemy bom­bar­do­wani mon­ta­żami dla ultra­tu­ry­stów albo stan­dar­do­wymi rekla­mami Vec­tor Red i Hor­kan Kumba Ultra. Tego wie­czoru jed­nak przo­do­wał deszcz – nastro­jowe, pełne emo­cji nagra­nia pręż­nych mło­dych ciał bry­ka­ją­cych na noc­nych uli­cach w ule­wach, jakich na żywo nie widział nikt w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu milio­nów kilo­me­trów stąd. Kom­plet­nie prze­mo­czone cien­kie ciemne ubra­nia, prze­tarte i z roz­dar­ciami, nieco sty­li­zo­wane na favela, kle­jące się do krzy­wizn i krą­gło­ści, ster­czące sztywno sutki, wysta­jące spod tka­nin kawałki gład­kich, mokrych ciał. Do tego powta­rzany ze wszyst­kich ekra­nów tekst rekla­mowy.

maczanka par­ticle slam – poczuj wil­goć! kod opra­co­wany w ramach współ­pracy par­ticle slam z part­ne­rem stra­te­gicz­nym, ini­cja­tywą kolo­ni­za­cyjną.

Jasne, znowu dzieło INKOL – wszech­obec­nej, wszech­moc­nej kor­po­ra­cyj­nej aku­szerki obec­no­ści ludzi w kosmo­sie. Kilka wie­ków temu, gdy roz­po­czy­nali dzia­łal­ność, można było z prze­ko­na­niem nazwać ich keiretsu o szcze­gól­nym obsza­rze zain­te­re­so­wa­nia, ale współ­cze­śnie byłoby to jak przy­pi­na­nie pla­kietki jasz­czurka na tyra­no­zau­rze. For­mal­nie racja, ale gubi skalę. Jeśli coś ma zwią­zek z ludzką obec­no­ścią gdzie­kol­wiek w Ukła­dzie Sło­necz­nym lub mię­dzy­pla­ne­tar­nym trans­por­tem i han­dlem, INKOL jest wła­ści­cie­lem, wyko­nawcą lub spon­so­rem. Albo za chwilę znaj­dzie się w jed­nej z tych ról. Ich prze­pływ kapi­tału to krew eks­pan­sji, a wyko­rzy­sta­nie daw­nej struk­tury praw­nej na Ziemi sta­nowi wszech­obecne ramy, które to wszystko spa­jają. Ich rze­komo oparta na kon­ku­ren­cyj­no­ści dyna­mika ryn­ków jest nie bar­dziej rze­czy­wi­sta czy istotna niż taneczne kroki i wypięte ciała smu­kłych mło­dych istot w przy­jem­nym i miłym desz­czu na żelo­bło­no­wych ekra­nach.
Deszcz – ten praw­dziwy, w real­nym świe­cie – rap­tow­nie ustał. Przez chwilę powie­trze nie nio­sło żad­nej wody, two­rząc długą, pełną napię­cia prze­rwę, a potem zaczęło się znowu, tym razem żało­śnie powoli. Trudno było oce­nić, czy nowy kod działa dobrze – ta prze­rwa mogła być ele­men­tem pro­ce­dur oszczę­dza­nia ener­gii, pauzą obli­czoną na osią­gnię­cie efektu dra­ma­tycz­nego albo zwy­kłym błę­dem kodu. Pasjo­naci eko­kodu stali poroz­rzu­cani na całym Strip, wpa­tru­jąc się zmru­żo­nymi oczami w niebo i dys­ku­tu­jąc z prze­ję­ciem.
– Mówi­łem ci, że to roz­wiążą. Par­ticle Slam to solidna firma, gościu. Zupeł­nie coś innego niż ci z Dzie­wią­tej Ulicy. Czu­jesz to na twa­rzy?
– Odro­binę. Jak dla mnie to stan­dar­dowe gów­niane sią­pie­nie.
– Och, wal się. Sią­pie­nie w ogóle by nie dotarło tu, na dół. Patrz, tam już się robią kałuże.
Miną­łem roz­ma­wia­ją­cych i obsze­dłem kałuże, zapa­mię­tu­jąc szcze­góły na póź­niej. Par­ticle Slam – ni­gdy o nich nie sły­sza­łem. Ale przy­wy­kłem do takich rze­czy po prze­bu­dze­niu. Eko­ko­do­wa­nie to dyna­miczna dzie­dzina nawet na Ziemi, a tutaj, dzięki zdję­ciu wszel­kich hamul­ców i bło­go­sła­wień­stwu wol­nego rynku jest tak dar­wi­now­ska, że można się zmę­czyć od samego myśle­nia o niej. Firma koder­ska może tu przejść od naj­więk­szej sen­sa­cji do kości dino­zaura w cza­sie krót­szym, niż prom potrze­buje na lot w obie strony. Lek­cja dla pró­bu­ją­cego zaro­bić na życie przy­ziem­nego byłego prze­chwy­ty­wa­cza: gdy umie­rasz dla świata na cztery mie­siące, w tym cza­sie mnó­stwo może cię omi­nąć.
Choć pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.
Każ­dego wie­czoru Strip budzi się do ospa­łego życia niczym szturch­nięta uszko­dzona neo­nówka. Bły­ska, wypala się i osiada, świe­cąc stale sko­sem z dru­giej strony ulicy wzglę­dem sta­rej dziel­nicy Brad­bury’ego jak tajem­ni­czym uśmie­chem, jak wezwa­niem dla chęt­nych ciem. Widzia­łem to kie­dyś z niskiej orbity – dry­fo­wa­łem wybu­dzony po zakoń­cze­niu misji na zbun­to­wa­nym frach­towcu, o któ­rej wolał­bym zapo­mnieć. Nie mia­łem nic do roboty poza snu­ciem się po cichych pokła­dach i wyglą­da­niem przez okno na obra­ca­ją­cego się w dole Marsa. Dogo­ni­li­śmy ter­mi­na­tor nad Gan­ge­sem i Eos, a gdy zapa­dła noc, zoba­czy­łem, jak prze­suwa się tam Bruzda. Zło­wiesz­cze ściany kanio­nów bie­gnące tysiące metrów w głąb sko­rupy Marsa z olbrzy­mimi ster­tami i zwa­łami tek­to­nicz­nego śmie­cia na roz­le­głym dnie mię­dzy nimi. Tu i tam kropki sła­bych świa­teł osie­dli, gęst­nące i spla­ta­jące się w jedno w miarę zbli­ża­nia do dużej jasnej plamy Brad­bury’ego dalej w głębi doliny. I tam, w samym sercu sta­rego mia­sta, ten duży, wykrzy­wiony uśmiech dłu­go­ści trzech tysięcy metrów.
Wszę­dzie w mie­ście kor­po­ra­cyjne loga i pro­mo­cyjne panele INKOL roz­ja­rzają niebo płyn­nym krysz­ta­ło­wym ogniem, robiąc wszystko, by odsu­nąć napie­ra­jący obcy mrok. Są jed­nak gra­nice tego, co lojal­ność marce i poczu­cie przy­na­leż­no­ści mogą osią­gnąć w walce z tym mro­kiem, a cza­jące się w tobie siły dobrze o tym wie­dzą. Głę­boko w środku, gdzie kryje się pod­stawa czło­wie­czeń­stwa, zegar nie­ustan­nie tyka, odsła­nia­jąc ciemne karty niczym stale prze­gry­wa­jąca ręka. Tylko kwe­stią czasu jest, kiedy to sobie uświa­do­misz. A kiedy przy­cho­dzi ta chwila, czu­jesz zimny dreszcz bie­gnący wzdłuż krę­go­słupa.
Prę­dzej czy póź­niej poje­dziesz na tym i roz­bi­jesz się na poku­sie Strip jak wszyst­kie inne ćmy.
Sądzi­łem, że jestem inny.
Jak wszy­scy.
Cien­kie jak igła brzę­cze­nie przy uchu, nie­unik­nione ukłu­cie. W bez­sen­sow­nym odru­chu roz­draż­nie­nia klep­ną­łem się po szyi – kod­mar już odle­ciał, dokład­nie zgod­nie z pro­jek­tem. Nawet w stan­dar­do­wym ziem­skim cią­że­niu małe gnojki były dużo szyb­sze od praw­dzi­wych moski­tów, na któ­rych je wzo­ro­wano, a tutaj, po dosto­so­wa­niu do lokal­nych warun­ków, były jak małe żądlące iskry na wie­trze. Dotknię­cie, wkłu­cie, ładu­nek dostar­czony. Zosta­łeś ukłuty.
Nie żebym narze­kał. Wia­domo prze­cież, że jeśli tu żyjesz, musisz być kłuty. Ina­czej nie da się żyć. To ostat­nia Rubież, gościu, jesteś tu tylko drob­nym ele­men­tem nie­ustan­nych aktu­ali­za­cji Ludz­ko­ści Ostat­niej Rubieży.
Pro­blem w tym, że na cztery mie­siące wypa­dłem z obiegu i omi­nęło mnie tyle aktu­ali­za­cji, że teraz bie­rze mnie na cel każdy cho­lerny nie­orga­niczny kod­mar w oko­licy. Po trzech dniach czu­łem się jak pie­przona ludzka podu­szeczka na szpilki. Od wkłuć swę­działa mnie cała odsło­nięta skóra. Nowe pro­ce­dury wymiany gazo­wej dla płuc, aktu­ali­za­cja mela­to­niny do wer­sji 8.11.4, łatki do naj­now­szych – i mocno nie­sta­bil­nych – inhi­bi­to­rów oste­ope­nii, osłony rogów­kowe 9.1. I tak dalej.
Za część tego syfu zapła­ci­łeś, by otrzy­my­wać go, gdy tylko wyjdą nowe mody­fi­ka­cje, inne to dar od INKOL z głębi jego sku­pio­nego na wydaj­no­ści małego ser­duszka. Jed­nakże to wszystko musi zostać zrów­no­wa­żone, dopa­so­wane i zop­ty­ma­li­zo­wane pod kątem wydaj­no­ści, a potem popra­wione na nowo, wer­sja za wer­sją, aktu­ali­za­cja za aktu­ali­za­cją, wkłu­cie za wkłu­ciem.
Tak docho­dzimy do uza­leż­nie­nia, od któ­rego nie uwol­nisz się ni­gdy, jak długo będziesz miesz­kał gdzie­kol­wiek poza Zie­mią.
Nie żebym narze­kał.

***

Val­lez Girlz mie­ścił się dokład­nie tam, gdzie zosta­wi­łem go cztery mie­siące temu. Ten sam pod­nisz­czony front, tuż za wyj­ściem z rucho­mego chod­nika z bul­waru Fried­man, wciąż bły­skał tym samym zapę­tlo­nym fil­mem rekla­mo­wym z pię­cio­me­tro­wych ekra­nów po obu stro­nach wej­ścia. Nie­zmienna obskurna muzyka w stylu Fuk­tro­nic plus infra­dź­więki z ukry­tych gło­śni­ków. Na ekra­nie po pra­wej dostrze­głem pęk­nię­cie w miej­scu, gdzie wal­ną­łem w niego głową, i chyba coś było nie tak z wyświe­tla­czem, bo nagra­nie tan­ce­rek cią­gle roz­pa­dało się w kon­fetti sko­ry­go­wa­nych elek­tro­nicz­nie ciał i wło­sów prze­pla­ta­nych obra­zami pod­ska­ku­ją­cych, odcie­le­śnio­nych oczu z dłu­gimi rzę­sami, uno­szą­cych się jak łzy w nie­waż­ko­ści.
A może to miało tak wyglą­dać.
Za szybko pędzisz, chło­pie. Gdzie wyciek?
Jadę. Nagrzany.
Zmu­si­łem się do zmniej­sze­nia tempa, by dopa­so­wać się do tłumu. Nie­śpieszne szu­ra­nie z rękami w kie­sze­niach i kap­tu­rem osła­nia­ją­cym przed falami mżawki. Dało mi to dość czasu, by oce­nić przód klubu. Luźny tłu­mek chęt­nych do wej­ścia, krę­cą­cych się w ryt­mie sły­sza­nej i pod­dźwię­ko­wej Fuk­tro­niki. W drzwiach tra­dy­cyj­nie dwóch solid­nie zbu­do­wa­nych gości, oku­lary w for­mie kla­sycz­nej opa­ski wokół głowy. I ten sam prze­sta­rzały ska­ner Zarządu portu wiszący sze­roko nad nad­pro­żem o wyglą­dzie zry­wa­ją­cego się do lotu pre­hi­sto­rycz­nego nie­to­pe­rza. Sal Quiroga, wieczny sknera – kupił ska­ner na wyprze­daży wymie­nia­nego sprzętu dzie­więć lat temu, a podobno nawet wtedy wywarł nacisk na kogoś w biu­rze Zarządu portu, żeby jesz­cze obni­żyć cenę. „Plecy”, powie­dział mi kie­dyś, „to pod­stawa tego miej­sca. Bez ple­ców rów­nie dobrze możesz wra­cać na Zie­mię”.
Pusty śmiech, bo dla więk­szo­ści sta­łych miesz­kań­ców Bruzdy jedyny spo­sób, by kie­dy­kol­wiek dostać się na Zie­mię, to bar­dzo sze­ro­kie plecy. Poza Lote­rią Dłu­giego Spadku – Każ­dego roku pięć­dzie­siąt cudow­nych bile­tów na powrót do domu! Tym razem to możesz być Ty! Zagraj, by wygrać! – nikt tu raczej nie roz­daje bile­tów. Z Marsa do domu nie leci nikt, kto nie ma nie­zwy­kłego szczę­ścia, wiel­kiego bogac­twa lub aktyw­nego kon­traktu z INKOL.
Dobrze wiem, tkwię tu już dość długo.
Prze­sze­dłem jesz­cze pięć­dzie­siąt metrów, być może, by uho­no­ro­wać tych cudow­nych zwy­cięz­ców, a potem zawró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem. Wcho­dząc po stop­niach pro­wa­dzą­cych do drzwi, zrzu­ci­łem kap­tur. Nie miały sensu próby ukry­wa­nia się. Kiedy pra­cu­jesz na bramce – a zda­rzyło mi się to robić raz czy dwa przez te lata – nic nie akty­wuje wewnętrz­nych alar­mów tak, jak klient pró­bu­jący ukryć twarz. „O nie, stary, nic z tego. Teraz mnie obu­dzi­łeś”.
Nie chcia­łem jesz­cze budzić tych gości, musia­łem podejść bli­żej, więc dopa­so­wa­łem wyraz twa­rzy do wzbu­dzo­nego przez Fuk­tro­nikę kon­su­menc­kiego pożą­da­nia i spoj­rza­łem w puste szkła oku­la­rów pra­wego bram­ka­rza, gdy zer­k­nął w moją stronę. Nie zna­łem go – a dobrze pamię­tam ludzi, któ­rzy w prze­szło­ści sko­pali mi tyłek – więc on też nie mógł mnie znać. Choć w tych cza­sach nie zna­czyło to wiele. Musiał spraw­dzać listę wyświe­tlaną przez oku­lary. Sys­temy roz­po­zna­wa­nia twa­rzy, prze­kleń­stwo wci­ska­ją­cych się na krzywy ryj w całej eklip­tyce.
Dostrze­głem zesztyw­nie­nie jego syl­wetki, gdy opro­gra­mo­wa­nie wyświe­tliło ostrze­że­nie, a potem roz­luź­nie­nie towa­rzy­szące przy­swo­je­niu danych.
Zoba­czy­łem, jak wykrzy­wia wargę.
– Dom? – Uwaga powę­dro­wała w bok, gdzie jego kum­pel obma­cy­wał bar­dzo oszczęd­nie osło­nięte krzy­wi­zny pró­bu­jące wejść do środka. Dotknął oku­la­rów przy uchu, zro­bił coś z Fuk­tro­niką, zmniej­sza­jąc gło­śność dźwię­ków. – Hej, Dom. Pamię­tasz tego żało­snego pier­do­lo­nego hiba, któ­rego razem z Rico wywa­li­li­ście parę mie­sięcy temu?
Dom zer­k­nął w naszą stronę, wyraź­nie ziry­to­wany.
– Hib? Co za pie­przony hib? Mówisz o tym gościu…? – Jego głos ucichł, gdy mnie zoba­czył. Twarz roz­ja­rzył sze­roki uśmiech. – Ten gość.
– Chyba nie­któ­rzy ni­gdy się nie uczą, nie?
– Przy­sze­dłem spo­tkać się z Salem – powie­dzia­łem spo­koj­nie.
– Tak? – Dom nie­dbale zaci­snął prawą dłoń i przyj­rzał się jej, jakby była jakimś narzę­dziem, któ­rego zakup roz­wa­żał. – Cóż, Sal nie chce cię widzieć. Poprzed­nim razem też nie chciał się spo­ty­kać. Pamię­tasz, jak się to skoń­czyło?
– Tym razem się ze mną zoba­czy.
Wymie­nili spoj­rze­nie – błysk nie­przy­jem­nego roz­ba­wie­nia w oczach. Towa­rzysz Doma wes­tchnął.
– Słu­chaj, chło­pie… to spo­kojna noc, prawda? Zrób nam wszyst­kim przy­sługę i spier­da­laj, zanim będziemy musieli ci zro­bić coś brzyd­kiego.
Na moje usta wypły­nął uśmiech.
Jadę na ogniu.
– Nie mogę, pano­wie.
Dom prych­nął. Się­gnął do mnie…
Chwy­ci­łem go za nad­gar­stek, szybko. Musisz być szybki – przy cią­że­niu nieco poni­żej 0,4 stan­dar­do­wego ziem­skiego, masa i pęd dają bar­dzo kiep­ski zwrot inwe­sty­cji. Siła ude­rze­nia musi pocho­dzić z szyb­ko­ści. Szarp­ną­łem jego mały i ser­deczny palec do tyłu u pod­stawy i wykrę­ci­łem z dużą siłą. Roz­legł się taki dźwięk, jakby pękał, a ja zablo­ko­wa­łem mu rękę, spro­wa­dza­jąc go na kolana w nagłym wstrzą­sie i bólu. Gdy się zgi­nał, kop­ną­łem mocno w brzuch.
Puści­łem, pozwa­la­jąc mu opaść na zie­mię.
Nor­mal­nie nie prze­cho­dziło się przez bram­ka­rzy na Strip w taki spo­sób, to twar­dzi ludzie, byli żoł­nie­rze gan­gów z Wyżyn, prze­waż­nie tacy, któ­rzy nie radzą już sobie z rzad­kim powie­trzem i nie stać ich na now­sze tur­bow­spo­ma­ga­nia, które pomo­głyby to roz­wią­zać. Wra­cają więc do Doliny, w kocio­łek Brad­bury’ego i znaj­dują sobie pracę dla mię­śnia­ków. Jako czło­wiek, który sam doświad­czył nie­po­wo­dzeń w karie­rze, nie mam im tego za złe. Wyko­nują potrzebną pracę, taką, którą sam cza­sami się zaj­mo­wa­łem, i prze­waż­nie robią to dobrze.
Ci dwaj jed­nak weszli mi w drogę, a wszystko, co mówiło o mnie ich wcze­śniej­sze doświad­cze­nie i opro­gra­mo­wa­nie, było błędne.
Nie mieli szans.
Drugi się­gnął po para­li­za­tor w kabu­rze przy pasku na ple­cach. Błędny ruch i za późno – ja byłem za bli­sko, a on zbyt wolny. Pew­nie sku­tek lek­kiego szoku: to w ogóle nie powinno się dziać. Zro­bi­łem krok w jego stronę, zablo­ko­wa­łem ruch, zanim zdo­łał uwol­nić broń, i ude­rzy­łem go w gar­dło. Pod­cią­łem go, gdy zato­czył się do tyłu, i pomo­głem mu zna­leźć się na ziemi moc­nym ude­rze­niem dłoni w pierś. To zała­twiło sprawę nawet przy 0,4 g. Ude­rzył w zie­mię ple­cami, dusząc się i macha­jąc rękami.
Schy­li­łem się i zabra­łem mu para­li­za­tor, a potem go odwró­ci­łem i strze­li­łem z przy­ło­że­nia.
Ostry trzask i syk jak przy wyle­wa­niu roz­grza­nego oleju z patelni – zoba­czy­łem falo­wa­nie koszuli w miej­scu, gdzie prze­biły się przez nią krysz­tałki. Jego oczy bły­snęły biał­kami, a ciało wyprę­żyło się w łuku ogar­nięte gwał­tow­nym spa­zmem. Ostra fala zie­mi­stego smrodu opróż­nio­nych jelit, chra­pliwy, zdła­wiony dźwięk z głębi gar­dła. Spie­niona ślina na zaci­śnię­tych war­gach. Kur­czowo roz­ło­żona dłoń gorącz­kowo ude­rzała w pierś, jak skrzy­dło uwię­zio­nego ptaka.
Z boku Dom zerwał się na mnie z ziemi. Do niego też strze­li­łem, a potem ostroż­nie prze­sze­dłem mię­dzy dwoma wyprę­żo­nymi cia­łami, pod roz­cią­gnię­tym w górze ska­ne­rem i przez drzwi.

 
Wesprzyj nas