“Gorzko, gorzko” to opowieść o pragnieniu miłości i wolności, które dojrzewa w życiu i marzeniach czterech pokoleń kobiet.


Gorzko, gorzkoDlaczego Berta popełniła zbrodnię? Kiedy Barbara nauczyła się tak dobrze rzucać nożem? Dlaczego Violetta otworzyła wek Pandory i co w nim było? Czy Kalinie uda się poznać prawdę?

Historię Berty, Barbary i Violetty opowiada Kalina, która w Wałbrzychu, Unisławiu Śląskim i Sokołowsku odnajduje brakujące fragmenty rodzinnej historii i zszywa je w całość. Mozolnie rekonstruując pamięć swej naznaczonej traumą rodziny, mierzy się zarazem z własną miłosną utratą.

Realizm i magiczność “Gorzko, gorzko” nadają tej wciągającej sadze niepowtarzalny styl i niepokojący urok, dzięki czemu na długo zostaje ona w czytelniku.

“Gorzko, gorzko” to nowatorsko i odważnie opowiedziana historia miłosna i nienawistna, okrutna i czuła, która budzi litość i trwogę, niosąc ostatecznie nadzieję na katharsis.

Joanna Bator – Laureatka Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak, Nagrody Literackiej im. Hermana Hessego, Nagrody Literackiej im. Stefana Heima, Nagrody Literackiej Usdomer, szwajcarskiej Spycher Literaturpreis. Autorka bestsellerów tłumaczonych na wiele języków, w tym zekranizowanego niedawno Ciemno, prawie noc. W swojej szóstej powieści wraca na Dolny Śląsk zainspirowana prawdziwą historią, którą usłyszała na cmentarzu w Unisławiu Śląskim.

Joanna Bator
Gorzko, gorzko
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 listopada 2020
 
 

Gorzko, gorzko

JA

Tej jesieni kupiłam stuletni dom w górskiej wiosce na Dolnym Śląsku. W gratisie był pies, z pyska przypominający wilka, a z racji tuszy podobny do zakurzonego polarnego niedźwiedzia. Jedno ucho ma czarne, drugie białe, oba spiczaste i czujne. Po poprzednich właścicielach zostało też parę sprzętów, między innymi kredens kuchenny, łóżko z kolumnami i masywny dębowy stół o blacie pełnym nacięć, wyglądających jak osobliwe pismo, które co dzień próbuję odczytać.
Za czasów niemieckich miejscowość nazywała się Görbersdorf i słynęła z pierwszego na świecie sanatorium dla gruźlików, których doktor Hermann Brehmer i jego następcy leczyli klimatem i odpowiednią dietą. Teraz nosi nazwę Sokołowsko, ku czci polskiego lekarza ftyzjatry, który był przez kilka lat ulubionym, choć krytycznym asystentem doktora Brehmera, upierającym się, że zimne natryski i dalekie spacery nie pomagają przy zaawansowanych suchotach. Miejsce, w którym postanowiłam zostać, jest tak małe, że łatwo można je przeoczyć, wygląda jak wąska blizna powoli zarastająca lasem. Stare sanatorium leży w ruinie, duża część mniejszych ośrodków wypoczynkowych i pensjonatów od lat nie działa, a przedwojenne domy rozpadają się lub pustoszeją. To najmniejsza miejscowość, w jakiej żyłam, za to pies trafił mi się ogromny, porośnięty gęstą sierścią, którą rozczesałam dopiero końskim zgrzebłem. Pod nią jego skóra jest różowa, poznaczona bliznami, delikatna jak u dziecka. Wyczesany podszerstek, tak miękki, że nadawałby się do przędzenia, wydziela ciepły zapach, który przypomina mi syrop klonowy i torf. Zwierzę pojawiło się po trzech dniach, od kiedy się wprowadziłam, i po prostu usiadło przy budzie w chłodnej godzinie przedświtu, nierealne w swoim majestacie. Z jego pyska unosiły się obłoczki pary i gdy otworzyłam drzwi, pies spojrzał prosto na mnie, ale nie podszedł od razu.
W wiejskim sklepie powiedziano mi, że wcześniej był towarzyszem Bazyla Ochęduszki, jasnowidza i uzdrowiciela, który, gnębiony kłopotami i pogrążony w rozpaczy, sprzedał dom biznesmenowi z Wrocławia, po czym rozpłynął się we mgle wiszącej nad kotliną. Podobno nie żyje, utonął, ale nie znaleziono jego ciała. Miastowy najpierw wywiózł gdzieś psa, i to dwa razy, ten jednak wracał i krążył koło domu, szczerząc kły. W końcu nowy właściciel pogodził się z jego obecnością, choć raczej ze strachu niż z sympatii, a tę bez powodzenia próbował sobie zaskarbić u tubylców, udając, że wrasta w to miejsce. Jakoś zwabił psa i odtąd trzymał go na łańcuchu przy budzie, którą kazał zbudować miejscowemu stolarzowi, zwanemu Zupą Macieja, bo przyrzekłszy swojej żonie nie przeklinać, używa rymujących się zamienników grubszych słów. Do zupy z tymi ścianami!, denerwował się, gdy montował półki na książki na krzywiznach mojego domu, ale wyszły pięknie, bo Zupa Macieja jest prawdziwym mistrzem. Na człowieka, od którego kupiłam dom, mówiono po prostu Atentam, bo od początku przeczuwano, że mimo tej budy i dobrej miny do złego psa nie zasługuje na więcej. Takie miejsca jak Sokołowsko są bezlitosne i kapryśne, albo przyjmują nowo przybyłych po królewsku, albo wypluwają jak pestkę, kierując się nieodgadnioną logiką. Po kilku miesiącach pies znikł, a Atentam chodził po wsi i pytał, kto mu go spuścił, bo utrzymywał, że łańcuch przecięto. Skarżył się też na powtarzające się awarie elektryczności i wodociągu, irytujące tym bardziej, że zawsze kończyły się przed przybyciem serwisantów, a wracały z impetem tuż po ich odejściu. W końcu wystawił dom na sprzedaż. Pies przepadł bez śladu na kilka miesięcy i powrócił dopiero, gdy Atentama już nie było. Gdziekolwiek przebywał, dobrze go karmiono, bo, jak mi powiedziano, uciekł w świat chudy.
Być może pies obserwował mnie z daleka, zastanawiając się, czy można mi zaufać, i widział nawet, jak po raz pierwszy zapalam światło nad stołem w kuchni i dotykam blatu. To przy tym stole Bazyl Ochęduszko leczył wodą ze swojego źródła, przywoływał duchy i przepowiadał przyszłość, a także przeszłość, co jest sztuką co najmniej tak samo trudną, mojej babce Barbarze i tysiącom innych. Do każdego mówił w jego języku, trafiającym prosto w serce. Energia kwantowa była dla racjonalistów, łzy Matki Boskiej dla kobiet wierzących po matczynemu, tchnienie Ducha Świętego dla światłych katolików, a dyrdymały w stylu New Age i Paula Coelho dla spragnionych lekkostrawnej ezoteryki. Kuracje Bazyla Ochęduszki pomagały, pech, że tylko niektórym, a nic nie budzi większej irytacji niż uzdrowiciel, któremu udaje się uleczyć co dziesiątego pacjenta z rakiem w fazie terminalnej, i jasnowidz odnajdujący z niezwykłą dokładnością co piątą osobę żywą czy martwą. Za to na jego seansach spirytystycznych duchy pojawiały się zawsze, co do tego wszyscy byli zgodni.
Mieszkańcy wsi znali Bazyla Ochęduszkę, ale nikt nie pamiętał imienia jego psa, jakby zwierzę przed moim przyjazdem strząsnęło z siebie miana nadane mu przez człowieka. Spróbowałam szczęścia, bo zamieszkując nowy świat, jakim dla mnie jest ta wioska, nie da się przeżyć bez nazywania, choćby prowizorycznego, chociaż wolę ten proces nazywać oswajaniem. Przykładam więc po prostu nazwę do jej domniemanego desygnatu tak, jakbym podsuwała obcemu zwierzęciu miskę z jedzeniem, zje to dobrze, nie tknie, poczekamy i spróbujemy czegoś innego. Bruno to pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy, gdy patrzyliśmy na siebie z psem w szarym blasku. Wokół pachniało lasem, ziemią i palonym węglem, którego drobiny drażniły mi gardło, trawił mnie smutek, na który nie ma lekarstwa, więc w nagłym przypływie nadziei pomyślałam, że zwierzę przyszło do mnie w prezencie, zesłane przez Bazyla Ochęduszkę jako pocieszenie. Nie wiem, co myślał pies, ale ja poczułam się obdarowana. To rzadkie i piękne uczucie, które domaga się wzajemności.
Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo. Niechybnie brakuje tam nas, recytowała moja matka Violetta przez V i dwa t słowa poety, którego nikt już dziś chyba nie czyta. W każdym razie mnie wydaje się nieznośnie duszoszczypatielny, zbyt dosłowny w swojej rozpaczy. Gdy Violetta była młoda, śpiewano jednak jego pełne smutku utwory, z których emanowała niezgoda na okropieństwo świata na równi z zachwytem nad cudnymi manowcami i wrzosowiskami, gdzie można pójść, by zapomnieć wszystko. Moja matka Violetta czytała i nuciła Stachurę, i myślę, że kochała go na swój sposób, zanim utraciła zdolność do miłości i wiarę, że znajdzie swoje cudne manowce. Nie zdechniemy tak szybko, jak sobie roi śmierć! Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć, cytowała, gdy porywała ją jakaś nowa nadzieja. Jest już za późno, nie jest za późno!, wahała się, ale w końcu wybierała działanie, kolejny plan, który miał się okazać takim niewypałem jak ja. Boże mój, wbiłeś we mnie wszystkie noże!, wołała przygnieciona kolejną klęską i po okresie żałoby wymyślała scenariusz, prowadzący ją do następnego niepowodzenia drogą, którą przemierzała już wcześniej. To był jej ulubiony cytat, kiedy pojawiła się w moim życiu po sześciu latach nieobecności, bo tkwiło w niej tyle ostrzy, że przypominała świętego Sebastiana albo Matkę Boską Siedmiu Boleści. Gdy tylko w pobliżu było lustro, czyjeś oczy, kałuża, poprawiała powbijane w ciało groty, tu przesuwając, tam dociskając mocniej. Violetta przez V i dwa t na każdą okazję miała cytat, tylko na mnie, jak mówiła, brakowało jej słów. Jestem córką, do której trudno było dobrać coś odpowiedniego, zarówno w literaturze polskiej, jak i światowej, choć Violetta Serce i tak najbardziej lubiła czytać sensacyjne opowieści ze szmatławych gazet, marząc, że kiedyś stanie się ich bohaterką. Łączyła nas tylko fascynacja ufo, na niej zrobił wrażenie artykuł o tym, że pewną mieszkankę Ohio przetrzymywano w latającym talerzu i gwałcono, a po wypuszczeniu była chudsza o dziesięć kilo i sławna, na mnie ten o zielonych ludzikach porywających dzieci na swoją planetę, pełną łagodnych zielonych zwierząt. Violetta przez V i dwa t miała książki na pokaz i lektury na po domu, kostiumy sceniczne i ciuchy używane tylko w samotności, twarz wyjściową i tę, którą można było zobaczyć bardzo rzadko, na ogół nad ranem, gdy moją matkę budził kaszel Zbyszka Papugi.
Ruszaj się, Bruno, powiedziałam więc, gdy tak staliśmy naprzeciw siebie, ja w drzwiach mojego nowego domu, pies o różnokolorowych uszach przy pustej o tej porze drodze. Idziemy na piwo, niechybnie brakuje tam nas, zabrzmiało jak zaklęcie. Pies wstał, przeciągnął się i podszedł do mnie tak ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym. Pachniał topniejącym śniegiem, kiełkowaniem i czymś słodkim. Zdecydowanie był w tym syrop klonowy. Dałam mu dłoń do powąchania, a jego długi wilczy pysk doskonale się w nią wpasował. Poczułam na palcach wilgotne ciepło.
Odtąd Bruno nie odstępuje mnie na krok, tylko nocą za nic nie chce zostać w środku i gdy nie mogę spać, widzę, jak krąży wokół domu, w świetle księżyca jeszcze bardziej podobny do przybrudzonego polarnego niedźwiedzia, który zabłąkał się tu ze swojej topniejącej krainy. Musi zrzucić trochę wagi i chyba pogodził się z tym, że dostaje jeść raz dziennie, a spod jego misiowatości wydobywa się silne ciało drapieżnika. Jest wilkiem w niedźwiedziej skórze. Dobrze wiem jednak, że nocami żre, bo wraca syty, szczęśliwy, że mnie przechytrzył. Mam świadomość, że może budzić lęk, choć nikogo nie zaatakował, ale jakiś wredny sąsiad, podejrzewam, że jeden z nowych, doniósł weterynarzowi, że trzymam wilka.
Wielkiemu brodaczowi, który przybył w celu inspekcji, od drzwi, przez które z trudem przeszedł, kłamałam nieporadnie, że znałam rodziców mojego Brunona. Nieczysty rasowo owczarek niemiecki i duża szara suka rasy kaukaskiej, zaklinałam się, a pies, jakby czując, co się święci, patrzył na brodacza z udawaną apatią kanapowca. Weterynarz pogłaskał zwierzę za dwukolorowymi uszami, a ja, nie mając wówczas pojęcia, jak dobrze ten mężczyzna zna mojego psa, zamarłam, gdy Bruno oparł mu łapy na ramionach i zbliżył swój wilczy pysk do jego twarzy, by ją polizać. Łagodny jak na wilka, zażartował mężczyzna i obnażył w uśmiechu trochę krzywe zęby. Te zęby spodobały mi się od razu, a zaraz potem to, że nikogo mi nie przypominał. Gdy przyszedł drugi raz, przyniósł mi smardze. Najpiękniejsze wiosenne grzyby o ciemnych pomarszczonych łebkach i delikatnym smaku. Wystarczy wrzucić je na chwilę na rozgrzane masło i podać z delikatnym jajecznym makaronem, kilkoma płatkami dojrzałego sera i dziewiczą oliwą. Gdyby Bunia to widziała! Nie ufała grzybom, uważała je za dzieło szatana i bała się ich półroślinnej, półzwierzęcej natury. Moja babcia Barbara, wielbicielka miodu, mistrzyni smażenia naleśników cienkich jak papier i puszystych racuchów, nie usiądzie już ze mną przy żadnym stole, chyba że wróci Bazyl Ochęduszko, by ją przywołać z zaświatów.
Dom, w którym zamieszkałam z gratisowym psem, mieści się na końcu jedynej ulicy, przecinającej wioskę ze wschodu na zachód, dalej szosa zmienia się w bitą drogę, a potem kurczy się w ścieżkę, by w końcu rozmyć się wśród traw i wiosennych kwiatów. Za łąką horyzont zamykają Góry Suche, co całkiem mi odpowiada, bo wszystko, czego teraz potrzebuję, jest tutaj. Ściany mojego domu są chropowate, szare drewno przypomina skórę cyrkowego słonia, którego wspomnienie stanowi część historii jednej z nas, ale w tym momencie nie pamiętam dokładnie czyjej. Mojej? Mojej matki Violetty przez V i dwa t? Mojej babki Barbary? Czy kogoś jeszcze starszego? Berty? Pięknej Berty, którą ojciec zabrał do cyrku w Waldenburgu, a tam dotknęła ciepłego zwierzęcia, odziedziczonego przeze mnie w snach? Dojdziemy do tego, choć uprzedzam, że nie będę ukrywać swoich wątpliwości pod kuszącą maską wszechwiedzącej narratorki. To określenie prześladuje mnie od czasów szkolnych i zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo jako że nie wiedziałam niemal nic o swojej genealogii, nie znałam ani swoich dziadków, ani ojca, bycie narratorką wszechwiedzącą wydawało mi się stanem pożądanym i wspaniałym. Teraz mam już pewność, że nie można wiedzieć wszystkiego, ani o osobach realnie istniejących, jak ja, Violetta, Barbara czy Berta, ani o tych, które się wymyśliło. Byty fikcyjne są równie nieprzeniknione co ludzie z krwi i kości. Ten, kto opowiada, nigdy nie jest wszechwiedzący, ale niektórzy narratorzy po prostu dobrze udają i cieszy ich poza, którą się pysznią przed czytelnikami jak paw ogonem. Ja staram się być uważna i dociekliwa. Ponadto zatrudniłam detektywa i to dzięki Adrianowi Smętowiczowi wiem na przykład, gdzie teraz jest moja matka, choć jej nieobecność nie wydaje mi się tak istotna jak kiedyś. Ważne, że pamiętam ten dotyk, mój lub odziedziczony, kiedy opieram dłoń na ścianie o teksturze wafla, co czynię przy każdej nadarzającej się okazji, upewniając się, że dom naprawdę istnieje.
Być może niektórych z was zirytuje nielinearna czasowość tej sagi i zapytacie, po co tak skakać z przeszłości w przyszłość i z powrotem, czy nie można było tego poukładać po kolei. Jednak im głębiej wchodzę w opowieść o nas czterech, tym mocniejsze jest moje wrażenie, że żyjemy z prądem czasu i pod prąd, targani przeszłością i przyszłością jednocześnie, niezakorzenieni w znikającym teraz. Paradoksalnie, im odleglejsza przeszłość mojej rodziny, tym łatwiej było mi ją odtworzyć, i dlatego historia Berty, mojej prababki, sprawia wrażenie tak porządnej. Ale im bliżej mnie samej, tym opowieść bardziej przypomina życie, które zawsze dzieje się w trzech czasach jednocześnie, drwiąc z pragnienia linearnego porządku. Ja sama pojawiam się w tej historii rzadko, można powiedzieć, że przemykam w tle, raz w trzeciej, kiedy indziej w pierwszej osobie, które, uważajcie, często nakładają się, płynnie przechodzą jedna w drugą. Ta, która opowiada, i jedna z bohaterek, najmłodsza, Kalina Serce, to ta sama postać. Tylko tak udaje mi się uchwycić to rozrzedzone istnienie, jakim jestem, i połączyć je z nią, nie do końca znaną mi dziewczynką, która czekała na chłopca imieniem Konrad i tęskniła za babcią Bunią. A potem ruszyła w świat z jedenastoma literami zapisanymi ręką z zaświatów, która kierowała dłonią Barbary podczas seansu spirytystycznego w domu Bazyla Ochęduszki.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie interesuje mnie przeszłość jako projekcja mojej teraźniejszości. Nie zamierzam też tworzyć z niej bajki, by w ten sposób udowodnić, że moje życie ma sens, bo wiąże się z nią w wyimaginowany, sztuczny sposób. Ufam faktom i to one interesują mnie najbardziej. Skończyłam już trzydzieści lat i wiem, że wielu moich rówieśników czuje się w tym wieku jak dzieci, ale ja zawsze byłam starą maleńką. Tak nazywała mnie matka i miała rację, bo od kiedy pamiętam, czułam w swoim umyśle dziwny ciężar, jakby spoczywało tam jajo, w którym dojrzewa nieznane mi stworzenie. Mam już nawet pierwsze siwe włosy na skroniach. Nie mam za to żadnego planu oprócz spisania rodzinnej historii, choć lubię myśleć, że do tego domu zawiodło mnie przeznaczenie, bo przecież decydując w tamten lodowaty dzień, że chcę tu zostać, nie wiedziałam nawet połowy tego, co teraz. Pamiętałam tylko, że już kiedyś tu byłam. Miałam na sobie zieloną sukienkę z ciuchów i glany, które obtarły mi stopy, siedziałam obok Buni i piłyśmy wodę ze łzami Matki Boskiej.
Po latach przyjechałam do Sokołowska, bo tu prowadził ślad Berty, mojej prababki, który musiałam sprawdzić, i przekonać się, czy szalona żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego mówi prawdę. Dowiedziałam się od niej, że Berta i Młody machnęli dziecko w Görbersdorfie, wyraziła to dokładnie w tych słowach, używając starej niemieckiej nazwy słynnego na całym świecie pierwszego sanatorium przeciwgruźliczego. Tym dzieckiem, które, zdaniem stulatki o silnym uścisku dłoni, machnęli, była moja babka, Barbara Serce. Tamtego dnia, który zmienił moje życie, zaparkowałam więc auto koło zrujnowanego sanatorium i ruszyłam przez wymarłą osadę. Dopiero po chwili zaczęłam zauważać drobne oznaki życia, ruch firanki w oknie, kota z czerwoną obróżką na pięknej drewnianej werandzie, tak kruchej, jakby zaraz miała odpaść od starej zniszczonej fasady, dwóch mężczyzn stojących w bramie. Moje odbicie w witrynie sklepu ze starociami, krótkie włosy, wychudzoną sylwetkę. Wszystko, co odczuwałam w tamtej chwili, wydało mi się niezwykle wyraziste i ważne, zapierające dech. Doszłam do końca wsi, jak kazała mi matuzalemka, a na domu, o którym mówiła, zobaczyłam brzydki jaskrawy baner, Do sprzedania. A potem otworzyły się drzwi i stanął w nich Atentam.
Wrastam w nową przestrzeń, a ona we mnie, i potrafię już poruszać się w niej nawet po ciemku, gdy lęk ociera się o moje łydki, ale mnie nie przewraca. Pewnie sięgam w ciemność po światło, gniazdka i przełączniki w całym domu są przedwojenne, ebonitowe, i przywodzą mi na myśl dzieciństwo w mieszkaniu Barbary Serce. Szajse szajse, ten szajs poniemiecki, sarkała zła, rozgorączkowana Bunia, ale gdy którejś deszczowej jesieni wymieniali ebonit na plastik, Oni, ci z administracji, jak szeptała, sylabizując słowo ad-mi-nis-tra-cja, kojarzące jej się z władzą, urzędem, a więc samym złem i zagrożeniem, też nie była zadowolona. Nowe, noje, jak mówiła, było gorsze od starego, zmiana gorsza od stałości, niespodzianka od kojącej powtarzalności. Ci z administracji przyszli, bo parę dni wcześniej z gniazdka niewidocznego spod pryzmy rzeczy zachomikowanych przez Barbarę na wieczne zaś zaczął wydobywać się dym i gdyby nie czujność Starej Papugowej, jak zwykle krążącej po strychu i pod naszymi drzwiami w sobie wiadomych sprawach, spłonęłybyśmy żywcem. Bunia pod koniec życia także siebie określała mianem poniemieckiego szajsu, a bez wątpienia takimż był wówczas, jej zdaniem, cały nasz kraj. Ta Polska to jeden wielki poniemiecki chiński szajs, złościła się, zagubiona w nowym świecie nadmiaru dóbr byle jakich, oślepiona ich tandetną jaskrawością, i tylko foliowe woreczki jej się podobały, bo można je było brać za darmo i upychając jeden w drugi, formować półprzejrzyste miękkie kule. Kiedyś ludzie na dupie siedzieli, a potem umierali i fertiś, a teraz Tunezja srunezja i Kanary do pary, rymowała w gniewnym rapie, a sama nigdy nie pojechała dalej niż do wsi, w której po wielu latach piszę te słowa. Długo przygotowywała się na wizytę u Bazyla Ochęduszki i sprawiła sobie z tej okazji dwa nowe zęby, które stukały o siebie, wydając kościotrupi dźwięk.
Ale to nie od Buni zaczyna się ta historia. Była jeszcze jedna kobieta, jej matka, a moja prababka Berta. Gdyby nie żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego, nie miałabym nic oprócz kilku artykułów prasowych, w których dowolnie zmieniano szczegóły i przekręcano imiona. Co gorsza, niektórzy twierdzili nawet, że cała ta historia była od początku do końca wymyślona!
Teraz wiem, że Berta znała ten dom, który teraz należy do mnie, dom o drewnianych ścianach poharatanych i szorstkich jak skóra cyrkowego słonia, choć mieszkała w sąsiedniej wiosce, tam, gdzie wciąż żyje staruszka utrzymująca, że ją znała w młodości. Powiedziała mi wszystko, co wiedziała, a nawet trochę, jak to ujęła, więcej, po czym zaczęła milknąć i słabnąć, jakby wyczerpała źródło swojej niebywałej energii i żywotności. Gdy ją teraz odwiedzam w Unisławiu Śląskim, w małym domu koło cmentarza, po prostu siedzi i uśmiecha się, ale nie do nas, raczej do jakichś dawnych spraw i ludzi, pośród których duch mojej prababki przemyka z nożem do krojenia mięsa.
Do domu, który teraz należy do mnie, a przed wojną mieścił pensjonat „Glück”, Bertę przywiodła miłość. Choć już wcześniej przychodziła do Görbersdorfu z koszem wędlin dla gruźlików i lekarzy smakoszy, gustujących w mięsnych wyrobach jej ojca Hansa. Ale to ona, przyuczana od dziecka, nadawała wędlinom, gulaszom, a nawet hekele, codziennej sałatce śledziowej, wyrafinowany smak i była w tym prawdziwą mistrzynią. Czasem do wioski, w której panuje wyjątkowy mikroklimat, chłodny i rześki, szła pieszo, a czasem ktoś ją podwoził, jak w ten pamiętny dzień, gdy na drodze zobaczyła wóz Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem. Rok przed drugą wojną światową handlarz po raz pierwszy przyjechał z pomocnikiem, pięknym jak z romansów, które lubiła czytać Berta.
Ale wy pewnie powiecie po prostu, że zmyślam. Zapytacie z powątpiewaniem, Skąd ona to wszystko wie? Poza tym takie rzeczy się nie zdarzają, bo przecież każdy jest kowalem swojego losu i powtarza na ogół własne błędy, a nie te popełnione przez matki i od dawna martwe babki czy prababki, których się nawet nie znało. A jeśli mi uwierzycie, pokręcicie głowami, jak moja matka Violetta, namiętna czytelniczka tabloidów, nad „Skandalami”, w których opisywano jej alternatywne życia. Nie do wiary! Co za historia! Doprawdy to za dużo jak na jedną nieznaczącą rodzinę, niemal pozbawioną porządnych męskich bohaterów. Jeśli w opowieści brakuje kobiet, to mało kto się czepia, zakładając, że gdzieś tam są, w głębi domów, robiąc jakieś swoje nieciekawe kobiece rzeczy, ale niedostatek mężczyzn zawsze wydaje się niepokojącą aberracją. Naprawdę poznałaś swojego ojca dopiero przed trzydziestką? Tyle razy słyszałam to pytanie, podszyte niedowierzaniem i szczególnym rodzajem pretensji, jakby brak ojca oznaczał, że nie w pełni istniałam. Tymczasem to nasza rodzinna tradycja, bo ojcowie po prostu znikali, co odbywało się w różny sposób i niekiedy odpowiedzialne za to były właśnie kobiety. W każdej kraksie, która jak miłość i śmierć przychodziła znienacka, ginął jakiś mężczyzna, a kobieta najżywiej zainteresowana jego losem wychodziła z tego pokiereszowana do kości, z córką wczepioną w jej trzewia lub pierś, jeśli już wypchnęła ją na świat. Ginęli, umierali bądź znikali, dobrzy i źli, kochający i niszczący, i ci trudni do jednoznacznego zdefiniowania z powodu braku źródeł i ustnych przekazów. Historia mojej rodziny pełna jest dziur w kształcie mężczyzny.
W szarej porze przedświtu, godzinie wilka, gdy jest tak cicho, że słyszę tylko bicie serca tego domu i oddech śpiącego mężczyzny, przenoszę się w czasy pierwszej z nas, córki Winifredy i Hansa Kochów z Langwaltersdorfu. Widzę ją wyraźnie, bo jest wysoka jak ja i ma takie same rudawe włosy z niesfornym wicherkiem nad czołem, odpowiedzialny za nie gen czekał dwa pokolenia, by znów się objawić ku utrapieniu tych, którzy wolą wiedzieć, czy kobieta jest ruda, czy blond, zamiast jedno i drugie naraz. Piękne włosy Berty Koch splecione są w warkocz, a jej silne ręce siekają świńskie uszy na galaretę, przysmak gruźlików z zakładu leczniczego doktora Brehmera.

 
Wesprzyj nas