„Kukły” to – jak zwykle u Macieja Siembiedy – mistrzowsko spleciony warkocz prawdy i fikcji, trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.


Kukły - SiembiedaProkurator Jakub Kania przyjmuje prywatne zlecenie od niemieckiej dziennikarki: ma rozwikłać zagadkę pożaru, który tuż przed wojną strawił jedną z najwspanialszych rezydencji magnackich na Śląsku.

Sprawa ta powiązana jest z makabrycznym odkryciem w tamtejszym kościele, a wiedzie ku Freundeskreis, elitarnej organizacji zrzeszającej zaufanych ludzi Heinricha Himmlera i parającej się zagadkowymi praktykami medycznymi.

Kania podejmuje trop, który prowadzi do tajemnic niemieckich okultystów i działalności specjalnej jednostki dokumentującej sekrety czarownic oraz poszukiwań korzeni rasy aryjskiej.

Ale stawka w śmiertelnie niebezpiecznej grze, w którą się uwikłał, jest znacznie cenniejsza, podobnie jak uczucie, które zaczyna łączyć Kanię ze zleceniodawczynią…

***

Po «Gambicie» i «Wotum» bardzo czekałem na nową książkę Macieja Siembiedy. Dostałem wciągający i wartko płynący kryminał pełen zdumiewających faktów historycznych, genialnie splecionych ze współczesną akcją. A wszystko to opisane zabawnym, lekkim, żwawym językiem z perfekcyjnymi dialogami. Cały Maciej Siembieda! Gorąco polecam.
Bartosz Raj, gazeta.pl

„Cieszmy się, że mamy Siembiedę – autora, który pięknie snuje opowieść, zawsze dba o kunszt słowa i niezwykle umiejętnie łączy prawdę historyczną z fikcją literacką. W ten oto sposób każda z jego powieści staje się literaturą rozrywkową z najwyższej półki. Najserdeczniej polecam!
Robert Małecki

Maciej Siembieda
Kukły
Wydawnictwo Agora
Premiera: 14 kwietnia 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Kukły – Siembieda

PROLOG

Do dziś nie wiadomo, kto potrącił parokilowy majzel do zbijania tynku, który zsunął się z półki rusztowania ustawionego pod sklepieniem i poleciał w dół. Mimo ciężaru wykonał w powietrzu obrót niczym akrobata w cyrku i trzasnął w kamienną posadzkę z takim łoskotem, że wszyscy zamarli.
Majster ekipy remontującej kościół w Kamieniu Odrzańskim już chciał spojrzeć w górę i krzyknąć coś, z czego musiałby się później spowiadać, ale jego uwagę przykuła podłoga przed ołtarzem.
Wiekowa płyta z piaskowca wyszlifowanego podeszwami wiernych nagle ożyła. Majster usłyszał jęk kamienia, a potem z przerażeniem ujrzał, jak fragment posadzki, w który rąbnął metalowy łom, wyraźnie się rozstępuje. Głęboka rysa biegła przez całą długość płyty i w świetle wpadającym przez witraż wyglądała jak błyskawica w dłoni anioła zwiastującego gniew Boga.
Szef ekipy odłożył waserwagę na jedną z kościelnych ławek, podszedł do szczeliny i przyklęknął. Ostrożnie odsunął majzel, który dokonał dzieła zniszczenia, po czym troskliwie obmacał pęknięcie palcami, niczym chirurg plastyczny szukający odpowiedzi na pytanie, co da się zrobić, aby zamaskować defekt.
Sytuacja była beznadziejna.
Szczelina miała dobre pół centymetra szerokości i majster odniósł wrażenie, że nadal się powiększa, jakby kamienie rozsuwała niewidzialna siła. Wstał, przeszedł do bocznej nawy i wrócił z upaćkanym plastikowym wiadrem z resztką świeżej zaprawy na dnie. Nabrał jej na palec i próbował zaszpachlować dziurę, ale robiła się z tego paskudna blizna. Skaza kpiąca z ładu kościelnej posadzki. I to tuż przed samym Najświętszym Sakramentem. Przeżuł w ustach przekleństwo, po czym krzyknął do jednego z robotników, aby skoczył po kościelnego.
Starszy, kulejący mężczyzna o włosach białych jak śnieg przybył po dziesięciu minutach. Majster, wycierając dłonie o spodnie, zaczął przedstawiać mu plan awaryjny. Polegał na zamianie. Chłopaki wymontują płytę o takich samych rozmiarach spod chóru albo sprzed jednego z bocznych ołtarzy. Zamontują ją tu, w głównej nawie, a tam przeniosą pękniętą i przykryją dywanem. Sklejoną, ma się rozumieć. Żeby nie było aż tak widać.
Ale kościelny go nie słuchał. Przykucnął nad szczeliną i cicho poprosił, aby podważyć kawałek pękniętej posadzki. Majster uznał to za akceptację swego planu i natychmiast wydał rozkazy.
Dwóch robotników ostrożnie dźwignęło kamień, podłożyło pod niego długie drewniane stemple, a potem przesunęło go w bok.
Pod spodem była czarna czeluść wydzielająca stęchłą woń piwnicy. Majster klęczący nad krawędzią bez słowa uniósł otwartą dłoń, a wtedy jeden z robotników, jak doświadczona instrumentariuszka na sali operacyjnej, podał mu latarkę.
Majster skierował snop światła do środka krypty.
Wewnątrz spoczywały trumny. Pokrywała je patyna starości, a jednak latarka łatwo wydobywała z półmroku złote ornamenty i symbole zaprzeczające powadze śmierci. Szef ekipy budowlanej często brał fuchy na cmentarzach, poprawiał nawet stuletnie grobowce, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Odwrócił się i spojrzał pytająco na kościelnego.
Ten wziął od niego latarkę, jednak zanim do końca obejrzał kolejną z trumien, przesunął przełącznik i światło zgasło.
Wyprostował się.
– Trauwitze – szepnął i oddał latarkę majstrowi. – Jednak tu są – dodał i przeżegnał się bojaźliwie.
– Jacy Trauwitze? – zaniepokoił się budowlaniec.
– Tutejsi. Właściciele wsi. Dawno temu, za Niemców.
Majster skinął głową na znak, że rozumie, ale coś ciągle nie dawało mu spokoju.
– A czemu miałoby ich tu nie być? Skoro właściciele wsi, to chyba jasne, że pochowani w krypcie kościelnej…
– Ludzie mówili, że to byli wyznawcy Złego – przerwał mu kościelny i majster poczuł na plecach dreszcz. Wpatrywał się w milczeniu w zmienioną twarz starca okoloną białymi włosami.
Milczał.
– Nie powinni byli spocząć w Domu Bożym. – Kościelny pokręcił głową. – Widział pan te trumny? Nawet po śmierci pokazali, że się Go nie boją. – Wycelował drżący palec w figurę Chrystusa na krzyżu. – I że jak będą chcieli… – zawahał się – …to też mogą zmartwychwstać.

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1

Kwiecień 1997 roku

Aspirant z wydziału operacyjnego zatrzymał się na schodach Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku i dociągnął pod brodę zamek błyskawiczny krótkiej skórzanej kurtki z wełnianymi ściągaczami w pasie i na rękawach. Tegoroczna wiosna nie rozpieszczała Trójmiasta, a aspirant miał skłonność do przeziębień.
Przez chwilę rozważał, czy założyć ciemne okulary, stosowne do powierzonego mu zadania, ale uznał, że przy tej pogodzie będzie się za bardzo wyróżniał. Pokonał kilka stopni, poszedł w kierunku parkingu obsługującego pobliskie urzędy i zapalił papierosa nie-spiesznym ruchem człowieka, który na coś czeka.
Zgasił niedopałek czubkiem buta akurat w momencie, gdy na parking wjechało granatowe bmw z hamburskimi tablicami rejestracyjnymi.
Auto wyglądało, jakby właśnie opuściło salon. Świadczył o tym nie tylko najnowszy model 750iL trzeciej generacji, ale również intensywny lakier, lśniące chromy i nieskazitelna jasnobeżowa tapicerka w oprawie orzechowego drewna. Ponad trzysta koni i pełen wypas. Łącznie z wycieraczkami reflektorów. Cacko. Aspirant cmoknął z zachwytu i dopiero teraz zrozumiał powagę swojej po-ufnej misji.
Taka fura musiała się już pojawić na radarach złodziei, a Trójmiejskie Przedsiębiorstwo Kradzieży Samochodów nadal plasowało się w czołówce lokalnego biznesu zarówno pod względem wskaźników rentowności, jak i logistyki. Aspirant policzył czas, w którym granatowe bmw mogłoby dotrzeć do Kaliningradu – cztery, może nawet trzy godziny, zważywszy na złodziejskie układy na granicy z Rosją. Na samą myśl o tym poczuł lekki niepokój.
Pół godziny wcześniej do pokoju w komendzie weszła sekretarka szefa i obrzuciła dwóch kolegów aspiranta wymownym spojrzeniem. Pracowali w wojewódzkiej nie od dziś i w lot zrozumieli, że stary ma jakąś sprawę do przekazania swojemu zaufanemu policjantowi. Takie rzeczy już się zdarzały. Dlatego obydwaj sięgnęli po leżące na biurkach paczki papierosów, wstali i wyszli bez słowa.
Sekretarka przysiadła na jednym z opuszczonych krzeseł.
– O dziesiątej – spojrzała na zegarek – szef będzie miał wizytę jakiegoś ważnego Niemca.
– I co? – przerwał jej aspirant. – Mam rozwinąć czerwony dywan i zaśpiewać „Deutschland, Deutschland über alles”? – Liczba dziwnych przysług, które wyświadczał ostatnio komendantowi, zaczynała go irytować.
– Ty sobie nie rób żartów. – W głosie kobiety zgrzytnęło coś metalicznego. – Chodzi o to, abyś przez ten czas ewentualnie rzucił okiem na samochód tego Niemca. – Sekretarka była uzależniona od słowa „ewentualnie” i używała go nałogowo, nie przejmując się tym, że może być ono odbierane jak zaproszenie do negocjacji.
– To teraz mam być za ciecia parkingowego? – Aspirant udał oburzenie, choć z góry wiedział, że się zgodzi.
– Zrozum. – Sekretarka przeszła na pojednawczy ton. – Gdyby mu to auto ewentualnie zajumali spod komendy, to dopiero wybuchłaby afera. Pismaki miałyby używanie przez parę tygodni. Wiesz przecież, jak szef ich nie cierpi.
Wiem, jak się ich boi – pomyślał aspirant i wzruszył ramionami.
– To wpuśćcie Niemca za szlaban. Na nasz plac.
– Jeszcze czego. – Kobieta wydęła policzki. – To on prosił o spotkanie z komendantem. Niech mu się nie wydaje za dużo.
Ma publiczny parking i ewentualnie niech tam staje. Tylko trzeba dyskretnie przypilnować. – Skrzywiła się w nieudanej imitacji uśmiechu.
Aspirant wskazał głową stertę teczek na biurku.
– Na dziś muszę zrobić podsumowanie naczelnikowi – westchnął, ale sekretarka nie uznała tego za istotną przeszkodę.
– Naczelnik ewentualnie poczeka – oznajmiła i wstając z krzesła, pogłaskała aspiranta po ramieniu, jak głaszcze się starego, wiernego psa.
Bmw nieświadome obecności osobistego anioła stróża przez chwilę mruczało, przesuwając się w kierunku wolnych miejsc, po czym ustawiło się na jednym z nich, tyłem do budynku komendy. Bez wątpienia wygrałoby parkingowy konkurs piękności, choć obok stało kilku lokalnych pretendentów: mercedesów i lexusów należących zapewne do trójmiejskiego establishmentu biznesowego. Na niektórych z aut, obok tylnej tablicy rejestracyjnej, widniały naklejki z herbem Gdańska, co miało być zabezpieczeniem skuteczniejszym od alarmów i stalowych blokad zakładanych na kierownice i przekładnie skrzyni biegów. W mieście wierzono, że tak oznakowanych samochodów ludzie Nikosia nie ruszają. Aspirant słyszał też, że jeśli ktoś odpowiedni zadzwoni do bossa miejscowej mafii, to skradzione auto odnajduje się w cudowny sposób całe i zdrowe, ale żadnej z tych legend wolał nie sprawdzać. Nie dziś, nie w tym przypadku. Postawił kołnierz kurtki i popatrzył w dal, metr nad dachem bmw.
Niemal w tej samej chwili przednie drzwi samochodu otworzyły się jednocześnie po obu stronach, jakby obsługiwał je automat.
Z siedzenia pasażera wygramolił się brodaty czterdziestolatek w okrągłych rogowych okularach, dzięki którym bez trudu wygrał-by casting do roli filozofa lub rewolucjonisty. Miał na sobie brązową ortalionową kurtkę, zbyt krótką na oficjalne spotkanie. Sytuacji nie ratowały ani jasna marynarka, ani czarne spodnie wypchane w kolanach, ani rozdeptane buty. Pastelowe pawie oka na krawacie dobranym do miętowej koszuli sprawiały wrażenie, jakby wpadł do kałuży z benzyną.
Drugi mężczyzna, starszy i szpakowaty, stanowił jego przeciwieństwo. Szczupły i wysportowany, ubrany był w drogi szary garnitur i niebieską koszulę z muszką w dyskretny deseń. Na ramionach miał jasny prochowiec z charakterystyczną kraciastą podszewką Burberry. Otworzył tylne drzwi auta, wyjął elegancką skórzaną aktówkę, nacisnął przycisk pilota blokującego zamki i wytwornym ruchem dłoni w zamszowej rękawiczce wskazał brodaczowi budynek komendy.
Sekretarka zastukała we framugę drzwi obitych grubą dermą, uchyliła je, nie czekając na zaproszenie, i oznajmiła:
– Dyżurny dzwonił, że już idą. Mówił szef, żeby ewentualnie uprzedzić.
– Oni? – zdziwił się generał Grzelak. – Miał być tylko jeden Niemiec.
– I jest – przytaknęła. – Jeden Niemiec i jeden tłumacz.
Komendant wojewódzki policji machnął ręką, co miało łączyć polecenie zamknięcia drzwi z zapewnieniem, że w razie czego da sobie radę.
Dziesięć minut później goście siedzieli już w fotelach, odpowiedziawszy najpierw na pytanie, czy ewentualnie czegoś się napiją.
Niemiec przybrał uprzejmą minę, tłumacz wydawał się zakłopotany. Sama jego obecność świadczyła o braku zaufania do kompetencji lingwistycznych polskiej policji.
– Pan Joachim Richter – tłumacz skinął głową w stronę dżentelmena w muszce – jak panu generałowi wiadomo, jest z kierownictwa Prokuratury Generalnej w Hamburgu. Pan prokurator urodził się w Gdańsku tuż przed zakończeniem wojny, a jego ojciec był wtedy jednym z szefów policji Wolnego Miasta. Można powiedzieć, że pańskim odpowiednikiem.
Generał uniósł brwi. Był szczerze zaskoczony.
Niemiec wykorzystał to, aby przejąć inicjatywę.
– Genau – potwierdził i powoli wypowiedział kilka zdań. Nie za dużo naraz, aby nie komplikować pracy tłumacza.
– Pan Richter mówi, że jego ojciec kochał swoją pracę i traktował ją nie tylko jako powołanie, ale również hobby. Przez całe życie zawodowe w Gdańsku, a potem w Niemczech gromadził policyjne odznaki i emblematy. Czterdzieści lat działał w International Police Association, co pozwalało mu jeździć po całym świecie i uzupełniać kolekcję – przetłumaczył brodacz.
Generał Grzelak z uznaniem pokiwał głową, co zachęciło Niemca do dodania kolejnych kilku zdań.
– Zbiór uchodzi za unikalny – odezwał się tłumacz. – Zawiera kilka zabytkowych medali policyjnych, których ostatnie zachowane egzemplarze znajdują się w kolekcji pana Richtera. Osoby prywatne i muzea ofiarują za nią bardzo duże pieniądze – dodał konfidencjonalnie, najwyraźniej już od siebie.
Komendant odruchowo dotknął metalowego znaczka na prawej kieszeni munduru.
– Jeśli możemy tę wyjątkową kolekcję uzupełnić o współczesne odznaki polskiej policji… – zaczął, ale tłumacz udaremnił deklarację gestem dłoni.
– Nie o to chodzi, panie generale. Rzecz w tym, że starszy pan Richter zmarł jakiś czas temu i zostawił zbiór synowi. Pan prokurator zaś, ponieważ znał sentyment ojca do rodzinnego Gdańska, postanowił podarować kolekcję miastu, a konkretnie komendzie wojewódzkiej. Dla upamiętnienia służby ojca w gdańskiej policji.
Grzelak zaniemówił, przez co zapanowała chwila kłopotliwej ciszy.
Niemiec przerwał ją, wygłaszając kolejną kwestię – tym razem nieco uroczyście.
– Pan prokurator pyta – tłumacz odezwał się identycznym tonem – czy uczyni pan zaszczyt rodzinie Richterów i przyjmie ten dar. Oraz czy znajdzie się miejsce dla kolekcji w policyjnym muzeum lub izbie pamięci. Oczywiście prawnicy pana prokuratora przygotują stosowne dokumenty, przekazanie praw i umowę darowizny. Niewykluczone, że zgodnie z przepisami trzeba będzie zapłacić od niej podatek, ale to bierze na siebie niemiecka sekcja Międzynarodowego Stowarzyszenia Policji.
Generał Grzelak niespokojnie poruszył się w fotelu.
Darowizny, podatki, konszachty z Prokuraturą Generalną Hamburga i szwabska kolekcja, na którą gorączkowo i bezskutecznie szukał pomysłu, wywoływały w jego świadomości coraz silniejsze turbulencje. Z dwojga złego wolałby, żeby zbiór Richtera został skra-dziony, a polska policja poproszona o pomoc w jego odzyskaniu.
– Dziękuję za ten gest – odparł, kłaniając się gościowi. – Ale przyznam, że jestem zaskoczony. Muszę skonsultować to ze zwierzchnikami odpowiedzialnymi za kwestie współpracy z zagranicą.
Brodacz przetłumaczył, a Joachimowi Richterowi nawet nie drgnęła powieka, jakby bezbłędnie przewidział asekurację komendanta. Skinął głową, wskazując gestem dłoni swój bilet wizytowy leżący na stoliku przed szefem gdańskiej policji, i zaproponował kontakt za kilka dni.
– Oczywiście – generał Grzelak z wyraźną ulgą się zgodził.
Następnie odprowadził wzrokiem prawą dłoń Niemca, która sięgnęła po aktówkę. Richter otworzył ją i wyjął co najmniej dwustustronicowy skoroszyt połączony spiralą z metalowych kółek.
– Pan prokurator – wtrącił się tłumacz – chciałby pozostawić panu spis kolekcji swojego ojca.
– Naturalnie. – Generał wstał z fotela, uznając, że tak ważnego dokumentu nie wypada przyjmować na siedząco.
Richter poszedł w jego ślady, choć chyba odebrał to jako wyraźny sygnał do pożegnania. Wręczył skoroszyt, uścisnął dłoń komendanta, podziękował za spotkanie i wyraził nadzieję, że wkrótce nadejdzie okazja do następnego.
Generał Grzelak potwierdził, choć nie zabrzmiało to szczerze. Kolekcja przedwojennego niemieckiego policjanta i całe to zamieszanie były mu teraz potrzebne jak dziura w moście.
Uśmiechnął się sztucznie i odprowadził gości do sekretariatu.
Wrócił do gabinetu, klapnął na fotel i machinalnie sięgnął po spis starego Richtera.
Wykonano go na zlecenie domu aukcyjnego we Frankfurcie nad Menem, a to pozwalało przypuszczać, że podarowanie zbioru Polakom wcale nie było takie oczywiste. Na ostatnich stronach znajdowała się wycena z pieczątką rzeczoznawcy. Komendant wojewódzki policji w Gdańsku zerknął na wartość końcową i dopiero wtedy naprawdę zakręciło mu się w głowie.

Prokurator rejonowy uchylił drzwi „Wylęgarni”, czyli pokoju najmłodszych pracowników, ale wewnątrz nie było żywej duszy.
Obrzucił kontrolnym spojrzeniem pryzmy akt i już zamierzał się cofnąć, gdy jego uwagę zwróciła karykaturalnie wielka lupa leżąca na jednym z biurek. Podszedł bliżej, wziął ją do ręki i zaciekawiony spojrzał przez soczewkę na teczkę jakiejś sprawy. Lupa miała rozmiar małej patelni i powiększała tak, że mogłaby zrobić karierę w astronomii. Prokurator zdążył jeszcze przeczytać treść wygrawerowanej tabliczki na rękojeści, gdy za plecami usłyszał dyskretne chrząknięcie.
Odwrócił się.
Za nim stał lekko zmieszany młody brunet o wesołych oczach i twarzy trochę przypominającej Seana Connery’ego z pierwszych filmów z Jamesem Bondem. Był tuż po aplikacji, od paru tygodni pracował na etacie asesora. Nazywał się Jakub Kania i najwyraźniej właśnie wrócił z toalety, bo osuszał dopiero co umyte dłonie, wycierając je o spodnie.
– To pańskie? – Szef gdańskiej rejonówki pomachał lupą jak policyjnym lizakiem i raz jeszcze zerknął na tabliczkę. – „Wybitnemu detektywowi” – przeczytał.
– Żart kolegów z harcerstwa. – Brunet zaczerwienił się niczym pensjonarka i cała jego bondowość nagle przepadła. – Bawiłem się wtedy w rozwiązywanie zagadek z przeszłości.
Prokurator rejonowy nie wydawał się uwiedziony tym wyznaniem.
– Panie kolego. – Chrząknął oficjalnie. – Przesłałem panu dziś rano spis niemieckiej kolekcji odznak i medali z naklejoną karteczką, żeby rzucił pan na to okiem i pojawił się u mnie w tej sprawie.
– Tak jest – oświadczył asesor. – Ale jeszcze nie zdążyłem przejrzeć rejestru do końca, choć znalazłem już pewne uchybienia.
Prokurator popatrzył na niego zdziwiony.
– Uchybienia? Pan nie miał wszczynać dochodzenia, tylko to przejrzeć i przyjść pogadać.
– Wobec tego zawiodła komunikacja – odparł Jakub Kania bez cienia obaw, jakby za jego stwierdzeniem wcale nie krył się zarzut pod adresem zwierzchnika. Patrzył na szefa spokojnie, był jednak gotowy do pojedynku.
– Mniejsza z tym. – Prokurator rejonowy poddał się bez walki, choć lubił stawiać na swoim. – Panie Kubo – zaczął zupełnie innym tonem. – Jest tak: u komendanta wojewódzkiego policji pojawił się parę dni temu nasz kolega po fachu. Niejaki Joachim Richter, gruba ryba z Prokuratury Generalnej Hamburga, syn właściciela tej kolekcji. – Wskazał rejestr leżący na biurku.
Kuba słuchał uważnie.
– Tatuś pana Richtera – kontynuował szef – okazał się jednym z dyrektorów policji Wolnego Miasta Gdańska. Przeżył wojnę i potem był szychą w komendzie w Hamburgu. A że przez całe życie zawodowe zbierał policyjne naszywki, odznaki i medale, uskładał niezłą kolekcję, którą jego syn postanowił podarować Gdańskowi.
– Dlaczego? – spytał rzeczowo Kuba i skrzyżował ręce na piersiach.
– Nie wiem – wyznał prokurator rejonowy. – I mówiąc szczerze, mało mnie to obchodzi. Komendant Grzelak jakoś zbył pana prokuratora Richtera, po czym poleciał z tym do wojewody, a wojewoda doznał olśnienia.
– Nie rozumiem – zwierzył się asesor.
– Ja też nie do końca. – Szef zrobił porozumiewawczą minę.
– Ale w urzędzie wojewódzkim uknuli, że komendant przyjmie ten cały bałagan. Najpierw zrobi się wystawę w Muzeum Miasta Gdańska, a potem policja znajdzie dla kolekcji Richtera salkę w budynku na Biskupiej Górce. Oficjalne przekazanie zbioru ma nastąpić pierwszego września, w rocznicę wybuchu wojny. Z wielką pompą i pod modnymi teraz transparentami polsko-niemieckiego pojednania. Mają być ludzie z rządu federalnego i jakiś nasz minister. Przemówienia i tak dalej. W rewanżu staremu Richterowi wojewoda chce ufundować tablicę w dawnym prezydium policji przy Okopowej, tam, gdzie teraz mieści się delegatura Urzędu Ochrony Państwa. Kojarzy pan?
Kuba skinął głową.
– Pewnie Niemcy przy okazji sypną trochę grosza na restrukturyzację Pomorza, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby wojewoda połakomił się na parę policyjnych medali i odznak – uznał szef.
– Ale to już nie nasza broszka. My zostaliśmy włączeni do komitetu organizacyjnego tej zabawy i musimy nawiązać współpracę z prokuraturą w Hamburgu, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. I to jest pana zadanie. Pytania?
Asesor zastanowił się przez chwilę.
– Pytań nie mam, ale znalazłem tu… – Dotknął dłonią skoroszytu.
– Panie kolego. – Prokurator rejonowy znów się usztywnił. – Był pan w wojsku?
– Nie.
– A ja byłem. Po studiach. W Centrum Szkolenia Oficerów Politycznych w Łodzi. Zapamiętałem stamtąd sierżanta, który każdy rozkaz kończył słowami: „Wykonać. O trudnościach meldować po wykonaniu”.
Prokurator odłożył lupę i zadowolony z cytatu wyszedł z „Wylęgarni”.

 
Wesprzyj nas