W „Zimie” Ali Smith siła życiowa mierzy się z najcięższą z pór roku. Oto druga, po rewelacyjnej „Jesieni”, część głośnego cyklu „Pory Roku”.


ZimaAli Smith – czterokrotna finalistka Nagrody Bookera, uznawana za najwybitniejszą współczesną szkocką pisarkę – i jej druga powieść z czterotomowego cyklu „Pory Roku”.

Oto skrząca się dowcipem fabuła zakorzeniona w historii, pamięci i cieple, ze źródłem czerpiącym z tego, co nieprzemijające i wiecznie zielone – sztuki, miłości, śmiechu.

Zima?

Ponura. Mroźny wiatr, ziemia jak żelazo, woda jak kamień. Najkrótsze dni, najdłuższe noce. Drzewa gołe i drżące. Letnie liście? Martwa ściółka. Świat się kurczy; soki zanikają.

Zima sprawia jednak, że pewne rzeczy stają się lepiej widoczne. I jeśli jest lód, będzie ogień.

Ali Smith
Zima
Przekład: Jerzy Kozłowski
Seria „Pory Roku”, tom 2
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 stycznia 2021
 
 

Zima

1

Zacznijmy od tego, że Bóg umarł1.
Umarł romantyzm. Umarła rycerskość. Poezja, powieść, malarstwo umarły, sztuka umarła. Teatr i kino – jedno i drugie umarło. Umarła literatura. Książka. Modernizm, postmodernizm, realizm i surrealizm, to wszystko umarło. Jazz umarł, pop, disco, rap, muzyka poważna – umarły. Umarła kultura. Przyzwoitość, społeczeństwo, wartości rodzinne umarły. Przeszłość umarła. Historia umarła. Państwo opiekuńcze umarło. Polityka umarła. Demokracja umarła. Komunizm, faszyzm, neoliberalizm, kapitalizm, to wszystko umarło, umarł marksizm, także feminizm – umarł. Umarła religia. Myśl umarła. Nadzieja umarła. Prawda i fikcja, obie umarły. Umarły media. Umarł internet. Twitter, Instagram, Facebook, Google – umarły.
Miłość umarła.
Śmierć umarła.
Umarło bardzo wiele rzeczy.
Inne natomiast nie umarły albo jeszcze nie.
Życie jeszcze nie umarło. Rewolucja nie umarła. Równość rasowa nie umarła. Nienawiść nie umarła.
A komputery? Martwe. Telewizja? Martwa. Radio? Martwe. Cisza martwa. Punkt martwy. Małżeństwa są martwe, życie intymne i sztuka konwersacji umarły. Liście są martwe. Kwiaty – martwe, martwe w wodzie.
Wyobraź sobie, że nawiedzają cię duchy tych wszystkich martwych rzeczy. Wyobraź sobie, że nawiedza cię duch kwiatu. Nie, wyobraź sobie, że nawiedza cię (jeśli coś takiego jest możliwe i nie mamy do czynienia ze zwykłą nerwicą lub psychozą) duch (jeśli istnieje coś takiego i nie jest to zwykła halucynacja) kwiatu.
Same duchy nie umarły, niezupełnie. Pojawiały się zaś następujące pytania:
czy duchy są martwe
czy duchy są martwe, czy żyją
czy duchy są śmiertelne
zresztą zapomnijcie o duchach, wyrzućcie je z myśli, bo to nie jest historia o duchach, chociaż dzieje się w samym środku martwej pory roku, zaczyna się w słoneczny, postmilenijny wigilijny poranek w epoce globalnego ocieplenia (Boże Narodzenie też umarło), to historia o prawdziwych rzeczach, które dzieją się naprawdę w realnym świecie w czasie rzeczywistym na prawdziwej Ziemi (hm, Ziemia… też umarła):

*

Dzień dobry – powiedziała Sophia Cleves. – Wszystkiego najlepszego w Wigilię.
Zwracała się do bezcielesnej głowy.
Była to główka dziecka, sama, bez dołączonego do niej ciała, unosząca się samodzielnie w powietrzu.
Nie można jej było odmówić samozaparcia, tej głowie. Zaczynał się właśnie czwarty dzień jej bytności w tym domu; rano Sophia otworzyła oczy, a ona wciąż tam była, tym razem wisiała nad umywalką, przeglądając się w lustrze. Na dźwięk głosu Sophii obróciła się i gdy ją ujrzała… Czy można powiedzieć, że coś, co jest pozbawione szyi i ramion, się kłania? Z całą pewnością zniżyła się, jak gdyby pochyliła do przodu ze spuszczonymi kornie oczami, a potem wróciła do poprzedniej pozycji wytwornie i rześko, ukłon czy dygnięcie? Płci męskiej czy żeńskiej? Bez względu na odpowiedź była bardzo dobrze wychowana, uprzejma, była głową grzecznego, ułożonego dziecka (może wciąż w fazie przedjęzykowej, bo cały czas milczała), teraz wielkości kantalupa (czy to ironia losu, czy jakiś jej defekt, że Sophia czuje się swobodniej w towarzystwie melonów niż dzieci? Szczęściara z niej, Arthur jako dziecko dość szybko się połapał, że jego matka woli maluchy starające się zachowywać jak najmniej dziecinnie), chociaż niepodobna do melona, bo przecież miała twarz, a także czuprynę gęstych włosów kilka centymetrów dłuższych niż ona sama, zmierzwionych, lśniących, ciemnych, lekko falujących, wyglądała całkiem romantycznie, niczym miniaturowy dżentelmen, jeśli była męska, a jeśli żeńska – trochę jak ta dziewczynka ubrana w liście, odwrócona plecami do obiektywu, na starej czarno-białej pocztówce ze zdjęciem zrobionym w Paryżu przez dwudziestowiecznego francuskiego fotografa Édouarda Boubata (petite fille aux feuilles mortes jardin du Luxembourg Paris 1946), i gdy Sophia obudziła się tego ranka i ujrzała ją tam, głowę odwróconą do niej tyłem, jej włosy urzekająco unosiły się i opadały nieznacznie w podgrzewanym powietrzu, ale tylko z jednej strony, bezpośrednio nad kaloryferem; teraz kołysały się delikatnie i powiewały ułamek sekundy po każdym poruszeniu dryfującej głowy jak włosy modelki w reklamie szamponu – w zwolnionym tempie, z rozmytym obrazem. Widzisz? W reklamie szamponu nie ma duchów ani upiorów. Nie ma w niej nic przerażającego.
(Chyba że reklamy szamponów, a może wszystkie reklamy, tak naprawdę są przeraźliwym obrazem żywych trupów, a my po prostu tak bardzo się do nich przyzwyczailiśmy, że przestały nas szokować).
W każdym razie nie przerażała, ta głowa. Była urocza i onieśmielona w swojej ceremonialności, a nie są to słowa, które mogą się kojarzyć z czymś martwym lub z pojęciem straszącego ducha czegoś martwego – nie wydawała się nieżywa w najmniejszym nawet stopniu, chociaż możliwe, że prezentowała się nieco bardziej makabrycznie poniżej, w miejscu, gdzie normalnie znajdowałaby się szyja, a gdzie zdawała się majaczyć ledwie sugestia czegoś bardziej krwawego, poszarpanego, mięsnego.
Cokolwiek jednak się tam rysowało, było dobrze ukryte pod włosami i podbródkiem, tym natomiast, co rzucało się w oczy w pierwszej kolejności, była żywość tej głowy, jej serdeczność, gdy podskakiwała i kołysała się wesoło obok jak mała zielona boja na spokojnych wodach, kiedy Sophia myła twarz i czyściła zęby, i gdy beztrosko ześlizgiwała się nad stopniami schodów przed Sophią, a potem na dole, na podeście, lawirowała między przykurzonymi gałązkami uschniętych orchidei, mała planeta we własnym mikrokosmosie, emanowała większą łagodnością niż wszystkie figurki Buddy, z którymi Sophia się do tej pory zetknęła, niż namalowane główki wszystkich kupidynów lub zdumionych świątecznych cherubinków.
W kuchni Sophia nalała do kawiarki wody i nasypała kawy, skręciła obie części i zapaliła gaz. Głowa gwałtownie się odsunęła od źródła nagłego gorąca. Jej oczy się śmiały. Jakby dla zabawy podlatywała do ognia i oddalała się od niego.
Przypalisz sobie włosy – ostrzegła Sophia.
Głowa pokręciła głową. Sophia się zaśmiała. Ależ rozkoszna.
Ciekawe, czy wie, co to Boże Narodzenie, czy wie, co to Wigilia.
Które dziecko tego nie wie?
Ciekawe, jak dzisiaj kursują pociągi. Ciekawe, czy chciałaby, żeby ją zabrać do Londynu. Mogłybyśmy wstąpić do sklepu z zabawkami Hamleys. Obejrzeć świąteczne dekoracje.
Mogłybyśmy odwiedzić zoo. Ciekawe, czy kiedykolwiek była w zoo. Dzieci uwielbiają ogrody zoologiczne. Ciekawe, czy zoo jest otwarte tuż przed świętami. Albo mogłybyśmy pójść obejrzeć, nie wiem, gwardzistów, stoją tam świątek – piątek, w bermycach i czerwonych mundurach. To byłaby atrakcja. Albo Muzeum Nauki, gdzie można obejrzeć na przykład kości we własnej dłoni.
(Ach.
Przecież ta głowa nie ma dłoni).
Cóż, mogłabym za nią wciskać przyciski interaktywnych eksponatów, mogłabym to wszystko robić za nią, skoro sama nie może. Albo Muzeum Wiktorii i Alberta. Takie piękne przedmioty, każdy by się zachwycił, stary i młody. Muzeum Historii Naturalnej. Mogę ją wsunąć pod połę płaszcza. Albo wezmę dużą torebkę. Wytnę w niej otwory na oczy. Dno wyłożę szalikiem, swetrem, czymś miękkim.
Głowa wąchała teraz na parapecie to, co zostało z supermarketowego tymianku. Zamknęła oczy, najwyraźniej napawając się zapachem. Ocierała się czołem o maleńkie listki. Po kuchni rozeszła się tymiankowa woń i roślina spadła do zlewu.
Skoro już tam była, ta roślina, Sophia puściła z kranu wodę, żeby ją podlać.
Potem usiadła z kawą przy stole. Głowa usadowiła się obok misy z jabłkami i cytrynami. Sprawiła, że stół zaczął wyglądać jak żart artysty, instalacja lub obraz Magritte’a pod tytułem To nie jest głowa; nie, jak głowa Dalego lub de Chirico, z tym że śmieszna, jak u Duchampa, który domalował wąsy Mona Lizie, nawet jak stołowa martwa natura Cézanne’a, który dla Sophii zawsze był z jednej strony niepokojący, z drugiej zaś odświeżający, skoro ujawniał, że owoce takie jak jabłka i pomarańcze, choć trudno w to uwierzyć, mogą mieć w sobie niebieskości i fiolety, kolory, o jakie nigdy by się ich nie posądzało.
Niedawno w jednej z gazet trafiła na zdjęcie, a na nim coś, co wyglądało jak mur ludzi przed ścianą, na której wisi w Luwrze Mona Liza. Sophia widziała prawdziwą Mona Lizę, ale zanim urodziła Arthura, czyli trzydzieści lat wcześniej, i nawet wtedy trudno było cokolwiek zobaczyć przez tłoczących się przed nią ludzi robiących zdjęcia. Mona Liza była nadzwyczaj mała, dużo mniejsza, niż Sophia się spodziewała po tak słynnym obrazie. Może pomniejszał ją ten tłum.
Różnica polegała na tym, że teraz ludziom stojącym przed Mona Lizą nie chciało się nawet spojrzeć w stronę obrazu. Większość była odwrócona do niego plecami, bo robiła sobie selfie; w tych czasach Mona Liza uśmiecha się ze starego obrazu w ten swój wyniosły sposób do pleców tych, którzy podnoszą wysoko telefony. Można by pomyśleć, że przekazują pozdrowienie, ale czemu?
Przestrzeni przed obrazem, gdzie stoją ludzie, nie patrząc na arcydzieło?
Sobie samym?
Głowa na stole, wpatrzona w nią, uniosła brwi. Jak gdyby umiała czytać w myślach, posłała Sophii nieznaczny uśmieszek Mona Lizy.
Bardzo zabawne. Bardzo dowcipne.
National Gallery? Spodobałaby jej się National Gallery? Tate Modern?
Ale te wszystkie miejsca jak większość innych są otwarte tego dnia tylko do południa, jeśli w ogóle, a zresztą pociągi, Wigilia.
Więc. Londyn odpada.
W takim razie co? Spacer na klif?
A jeśli głowę zwieje do morza?
Na myśl o tym coś ją zakłuło w piersi.
Cokolwiek będę dzisiaj robić – zwróciła się do głowy. – Możesz mi towarzyszyć. Jeśli będziesz grzeczna i nie będziesz hałasować.
Ale chyba nie muszę tego dodawać, pomyślała. Trudno sobie wyobrazić mniej kłopotliwego gościa.
Bardzo miło jest cię tutaj gościć – dodała. – Bardzo się cieszę, że tu jesteś.
Głowa wyglądała na szalenie usatysfakcjonowaną tą deklaracją.
Pięć dni wcześniej:
Sophia wchodzi do swojego gabinetu w pokoju od frontu, włącza służbowy komputer, ignoruje liczne e-maile z czerwonymi ! i od razu otwiera Google’a, gdzie wpisuje
niebieskozielona kropka w oku
po czym, uściślając:
niebieskozielona kropka na krawędzi pola widzenia coraz większa
Czy masz kropkę na tęczówce? PRZECZYTAJ, co to znaczy! –
Ruchome plamki, kropki, latające muszki: sprawdź, co jest w środku oka
Gdy zamykam oczy… widzę kolorowe kropki:
naukaodpowiada
Zamglony wzrok, ruchome kropki lub nitki w polu widzenia, wrażliwość na światło i
kolorowe plamki przed oczami – forum na temat zaburzeń wzroku i chorób oczu – eZdrowieForum
5 oznak, że cierpisz na migrenę siatkówkową – najnowsze wiadomości na
temat migreny i bólów głowy
Zjawiska entoptyczne – Wikipedia
Wyświetla kilka tych stron. Katarakty. Problemy z filtrowaniem światła. Odłączenie ciała szklistego. Otarcia rogówki. Zwyrodnienie plamki żółtej. Latające muszki. Migreny. Ewentualne odwarstwienie siatkówki. Skonsultuj się natychmiast z lekarzem, jeśli plamki lub muszki są uciążliwe lub budzą niepokój.
Potem googluje
widać małą zielononiebieską kulę na krawędzi pola widzenia
Wyświetla się Sztuka patrzenia: percepcja trzeciego oka i wzrok mistyczny, dużo stron na temat jasnowidzenia oraz
Dlaczego ukazujące się światła są znakiem od twoich aniołów | Doreen Virtue – strona oficjalna.
Oj, na litość boską.
Rezerwuje sobie wizytę w sieciowym salonie optycznym w miasteczku za kilka dni.
Z zaplecza wychodzi optyczka, młoda blondynka, spogląda najpierw na ekran, potem na Sophię.
Witaj, Sophio, mam na imię Sandy – przedstawia się.
Dzień dobry. Wolałabym jednak, żeby zwracała się pani do mnie „pani Cleves” – zastrzega Sophia.
Oczywiście. Proszę za mną, S… ee – mówi optyczka.
Schodami w głębi salonu kobieta wchodzi do pomieszczenia na górze. Stoją tam fotel o podniesionym siedzisku trochę jak u dentysty i różne maszyny. Optyczka wskazuje ręką fotel, dając Sophii do zrozumienia, żeby usiadła. Sama staje przy biurku, by robić notatki. Pyta Soph… to znaczy panią Cleves, kiedy ostatni raz badała wzrok.
To moja pierwsza wizyta u optyka – przyznaje Sophia.
I przyszła pani, bo ma pani ostatnio kłopoty ze wzrokiem – podpowiada optyczka.
Zobaczymy – stwierdza Sophia.
Ha, ha! – śmieje się młoda kobieta, jak gdyby Sophia rzuciła żart, choć tak nie jest.
Optyczka przeprowadza badanie ostrości wzroku na odległość i z bliska, z zasłoniętym jednym okiem, badanie, w którym w gałkę oczną uderza podmuch powietrza, badanie, w którym optyczka podświetla oczy lampą, co sprawia, że Sophia jest zdumiona (i niespodziewanie wzruszona), mogąc ujrzeć astwerk własnych naczyń krwionośnych, oraz badanie, gdzie trzeba wcisnąć guzik, gdy widzi się krążącą po ekranie kropkę, jeśli się ją widzi.
Potem kobieta ponownie pyta Sophię o datę urodzenia.
Ojej. Myślałam, że coś źle zapisałam – mówi. – Bo naprawdę pani oczy są w znakomitym stanie. Nie potrzebuje pani nawet okularów do czytania.
Właśnie widzę – mówi Sophia.
Otóż to. Naprawdę doskonały wzrok jak na osobę z tej grupy wiekowej. Ma pani wielkie szczęście.
A więc to kwestia szczęścia, tak?
Cóż, proszę pomyśleć o tym w ten sposób – mówi optyczka. – Proszę sobie wyobrazić, że jestem mechanikiem samochodowym i ktoś przywozi do serwisu auto, i jest to model z lat czterdziestych, podnoszę maskę i okazuje się, że silnik jest prawie tak czysty jak w dniu, kiedy wyszedł z fabryki w – kobieta zerka do formularza – 1946 roku, po prostu zdumiewające, triumf.
Chce pani powiedzieć, że jestem jak stary triumph?
Oczy jak nowe – odpowiada kobieta (która ewidentnie nie ma pojęcia, że Triumph to dawna marka samochodu). – Prawie jak nieużywane. Nie wiem, jak pani to zrobiła.
Sugeruje pani, że chodzę całe życie z zamkniętymi oczami albo nie wykorzystuję ich w pełni? – pyta Sophia.
Tak, ha, zgadza się. – Optyczka przegląda papiery i przypina coś do czegoś. – Karygodne niewykorzystanie oczu, będę musiała zgłosić do władz optycznych.
I wtedy dostrzega minę Sophii.
Eee – mówi. – Hmm.
Nie znalazła pani w moich oczach zupełnie nic, co by panią zaniepokoiło? – dopytuje Sophia.
A czy jest coś, co szczególnie martwi panią, pani Cleves? – pyta optyczka. – Coś, o czym mi pani nie mówi, a co może panią trapi. Bo zasadniczo…
Sophia ucisza dziewczynę spojrzeniem swych (zdrowych) oczu.
Muszę tylko wiedzieć, jedyne, co muszę wiedzieć… mam nadzieję, że wyrażam się jasno – mówi Sophia. – Czy któreś z tych urządzeń wykazało cokolwiek, czym powinnam się martwić, jeśli chodzi o mój wzrok?
Optyczka otwiera usta. Zaraz je zamyka. I znowu po chwili otwiera.
Nie – oznajmia.
Dobrze. Więc gdzie płacę i ile?
Nic pani nie płaci – odpowiada kobieta. – Ze względu na to, że skończyła pani sześćdziesiąt lat, nie ma…
Ach, wszystko jasne – stwierdza Sophia. – Dlatego sprawdzała pani moją datę urodzenia.
Słucham?
Myślała pani, że może skłamałam w sprawie wieku. Żeby wyłudzić z waszego punktu darmowe badanie.
Emm… – mruczy młoda optyczka.
Marszczy brwi. Spuszcza wzrok. Nagle wydaje się zagubiona i zasmucona wśród tandetnych bożonarodzeniowych ozdóbek w salonie. Nic już nie mówi. Wkłada wydruki, formularze i notatki, które zrobiła, do małej teczki i przyciska ją do piersi. Ruchem ręki wskazuje Sophii, żeby zeszła na dół.
Pani pierwsza, Sandy – mówi Sophia.
Jasny kucyk podskakuje, gdy kobieta schodzi po schodach. Na dole optyczka znika za drzwiami, przez które weszła, bez słowa pożegnania.
Równie niekulturalnie, nie odrywając wzroku od ekranu, dziewczyna w recepcji proponuje Sophii, żeby zostawiła recenzję o swoim dzisiejszym doświadczeniu na Facebooku, Twitterze lub TripAdvisorze, bo oceny stamtąd mają naprawdę duże znaczenie.
Sophia otwiera przed sobą drzwi salonu optycznego.
Na dworze pada teraz ulewny deszcz, a salon ma swoje reklamowe parasolki – w stojaku przy recepcji. Dziewczyna jednak nadal wpatruje się w ekran i uparcie odmawia spojrzenia na Sophię.
Sophia dociera do samochodu przemoknięta do suchej nitki. Siedzi w aucie na parkingu, gdy deszcz stuka o dach, w całkiem przyjemnym zapachu mokrego płaszcza i fotela samochodowego. Z jej włosów skapują krople. Przynosi jej to poczucie swobody. Sophia patrzy, jak deszcz zamienia przednią szybę w ruchomą plamę. Włączają się latarnie i plama wypełnia się bezkształtnymi kleksami w wielu kolorach, jakby ktoś rzucił na szybę małe pociski wypełnione farbą; to wszystko dzięki zawieszonym wokół parkingu sznurom świątecznych lampek.
Zapada noc.
Jak ładnie, prawda? – mówi Sophia
i wtedy przemówiła do tego czegoś po raz pierwszy – do owego otarcia, zwyrodnienia, odwarstwienia, plamki, która w tym momencie wciąż jest dość mała, nie widać jeszcze, że to głowa, jest mała jak latająca przed nią muszka, maleńki sputnik, i gdy Sophia odzywa się bezpośrednio do niej, ta zachowuje się jak kulka uderzona stalową dźwigienką w automacie do gry i przelatuje z jednej strony samochodu na drugą.
Ten ruch, tuż przed szesnastą w zimowym zmierzchu w najkrótszy dzień roku, jest pełen radości.
W gasnącym popołudniowym świetle, zanim Sophia przekręca kluczyk, żeby uruchomić silnik i odjechać do domu, przypatruje się tej kulce pod rozchlapanymi na szybie kolorami, gdy ta śmiga swobodnie po plastiku deski rozdzielczej jak po powierzchni lodowiska, gdy odbija się od zagłówka pasażera i prześlizguje po krzywiźnie kierownicy jeden raz, potem drugi i trzeci, jakby wypróbowywała jakąś sztuczkę, a potem się nią popisywała.
Sophia siedziała przy kuchennym stole. To coś-cokolwiek-to-było miało wielkość głowy prawdziwego dziecka, dziecka ubrudzonego zielonymi smugami, dziecka, które wróciło do domu poplamione trawą, letniego dziecka w zimowym świetle.
Czy zostanie dzieckiem, czy stanie się dorosła, ta głowa? Czy wyrośnie na latającą głowę w pełni dojrzałego człowieka? A może będzie jeszcze większa? Osiągnie średnicę koła niewielkiego roweru, składaka? Potem koła dużego roweru? Staromodnej piłki plażowej? Nadmuchiwanego globusa jak w tym starym filmie Dyktator, gdzie Chaplin przebiera się za Hitlera i podbija nadmuchiwaną kulę ziemską do momentu, aż ta pęka? Minionej nocy, gdy głowa urządziła sobie zabawę polegającą na tym, że toczyła się po dywanie, by wylądować na gablotce i sprawdzić, ile osiemnastowiecznych angielskich ceramicznych figurynek Godfreya zdoła każdorazowo przewrócić, odbijając się od nóg mebla, wtedy po raz pierwszy wyglądała jak tocząca się, spadająca, ścięta, zgilotynowana, bardzo prawdziwa głowa… i w tym właśnie momencie Sophia postanowiła ją wyeksmitować, co nie było trudne, zważywszy, jak bardzo była ufna, ta głowa, Sophia musiała tylko wyjść po ciemku do ogrodu, a głowa natychmiast za nią wyfrunęła, zgodnie z przewidywaniami Sophii, podskakując niczym jarmarczny balon wypełniony helem, a potem, gdy wysforowała się do przodu w stronę cyprysowca Leylanda, jak gdyby interesowały ją krzewy, Sophia wycofała się chyłkiem do domu i zamknęła za sobą drzwi, po czym szybko przeszła do pokoju od frontu i usiadła w fotelu, ukrywając się za jego wysokim oparciem, toteż gdyby ktoś zajrzał przez okno, pomyślałby, że nie ma jej w domu.
Minęło pół minuty i nic, cała minuta.
Świetnie.
Po chwili jednak delikatniutkie stukanie do okna. Stuk stuk stuk.
Wychyliła się i sięgnęła po pilota na stoliku, włączyła telewizor i pogłośniła.
Wiadomości toczyły się kojąco w swoim histerycznym rytmie.
Jednak pomimo włączonego telewizora Sophia słyszała stuk stuk stuk.
Przeszła więc do kuchni i włączyła radio, ktoś w Archerach próbował znaleźć w lodówce miejsce na indyka, a za głosami ze słuchowiska, od strony rozsuwanych drzwi wychodzących na ciemności ogrodu – stuk stuk stuk.
Potem w małą szybkę w drzwiach też stuku-puku.
Weszła po ciemku na górę, potem jeszcze piętro wyżej i w końcu po drabinie, przez właz, wspięła się do pokoju na strychu, przeszła do niskich drzwi przyległej łazienki i tam skuliła się pod umywalką.
Nic.
Zimowy szum wiatru w gałęziach.
I wtedy przy świetliku jarzenie jak jednej z tych nocnych lampek dla dzieci bojących się ciemności.
Stuk stuk stuk.
Głowa tkwiła tam jak podświetlona tarcza miejskiego zegara, jak zimowy księżyc na bożonarodzeniowej karcie z życzeniami.
Sophia wygramoliła się spod umywalki, otworzyła świetlik i wpuściła głowę do środka.
Ta najpierw unosiła się na tym samym poziomie co głowa Sophii. Potem opadła niżej, tam, gdzie znajdowałaby się głowa prawdziwego dziecka, i spoglądała na nią z wyrzutem w okrągłych oczach. Zaraz jednak, jak gdyby uświadomiła sobie, że Sophia będzie gardzić jej próbami wzbudzenia litości lub manipulacji, znów wzleciała wyżej, pozostając na równi z głową Sophii.
Miała w ustach… czy to nie gałązka ostrokrzewu? Podawała ją, jakby to była róża. Sophia wzięła od niej gałązkę. W tym samym momencie głowa wykonała w powietrzu drobny ślizg i tak jakoś dziwnie na nią spojrzała.
Co w tym spojrzeniu sprawiło, że Sophia zniosła gałązkę ostrokrzewu na sam dół starego domu, otworzyła frontowe drzwi i wplotła ją w kołatkę?
Tegoroczny bożonarodzeniowy wieniec.
Jest lutowy wtorek w 1961 roku, Sophia ma czternaście lat i gdy schodzi na śniadanie, Iris już tam jest – niebywałe, Iris nie w łóżku w dzień wolny od pracy – i robi sobie grzanki, gdy ich matka na nią krzyczy, bo zaśmieca masło przypalonymi okruchami, a potem, jak gdyby po prostu naszła ją ochota na spacer o ósmej piętnaście rano, Iris wychodzi z Sophią do szkoły niczym najlepsza koleżanka i gdy dochodzą do szkolnej bramy, mówi: słuchaj, Philo, o której masz długą przerwę? Dziesięć po jedenastej, odpowiada. Aha, mówi Iris, powiedz jakiejś swojej koleżance, że się dzisiaj źle czujesz, to znaczy wybierz jakąś hipochondryczkę i wmów jej, że masz mdłości, a ja będę czekała tam dwadzieścia po. Wskazuje miejsce po drugiej stronie ulicy. Na razie! – rzuca i podnosi rękę w geście pożegnania, zanim Sophii udaje się o cokolwiek zapytać, a jednocześnie obok przystają dwaj chłopcy z czwartej klasy i spoglądają za odchodzącą Iris, jeden z otwartymi ustami, to naprawdę twoja siostra, Cleves? – pyta drugi.
Na matematyce Sophia pochyla się nad ławką Barbary.
Wiesz, coś mnie dzisiaj mdli.
O rany – mówi Barbara i odsuwa się od niej na odpowiednią odległość.
Iris, genialna.
Iris – kłopoty. Z Sophią nie ma kłopotów, nigdy, nie jest dziewczyną, która kiedykolwiek zrobiłaby coś niewłaściwego, jest nieskazitelna, kulturalna, idealna kandydatka na przewodniczącą klasy (potem przełożoną, szefową własnej firmy, bijącą na głowę rówieśnice w czasach, gdy nie oczekuje się od kobiet, żeby były szefami czegokolwiek ani kogokolwiek biły na głowę, i tamtego dnia po raz pierwszy w życiu czuje, że robi coś naprawdę niewłaściwego, co zostawi po sobie słuszną, a właściwie niesłuszną dawkę poczucia winy), tymczasem właśnie bezczelnie skłamała, co w efekcie doprowadziło do tego, że ją zemdliło, tak jak właśnie wspomniała, ostatecznie więc nie było to kłamstwo, i niedługo zrobi coś na pewno jeszcze bardziej nagannego i niewłaściwego, cokolwiek to będzie, przez co w czasie rozwiązywania działań na logarytmach serce bije jej tak mocno, że ma wrażenie, jakby w sposób widoczny tętniła całą sobą, przepraszam, panie profesorze, Sophia Cleves chyba pulsuje, ale rozlega się dzwonek i nikt nic nie powiedział, wymyka się więc do szatni dla dziewcząt, ściąga z wieszaka płaszcz, wkłada go, zapina guziki, jak gdyby wychodziła na zimno, choć tego dnia jest naprawdę ciepło.
Staje przy furtce, udając, że się nad czymś zastanawia, i widzi Iris po drugiej stronie ulicy przed sklepem Melva ze starą reklamą musztardy Colman’s na ścianie w kolorze pasującym do żółtego płaszcza Iris, jak gdyby ta o tym wiedziała i tego chciała.
Nikt nie patrzy. Sophia przecina ulicę.
Pod sklepem Iris zasłania ją przed wzrokiem przechodzących gospodyń domowych, które mogłyby donieść na nie matce, i Sophia wypełnia jej polecenia, zdejmuje szkolny krawat, zwija go i chowa do kieszeni. Potem Iris ściąga swój intensywnie żółty płaszcz, pod którym ma na sobie skórzaną kurtkę. Ją też zrzuca z siebie i podaje Sophii.
Możesz ją nosić do północy – mówi – potem musisz ją oddać, inaczej zamieni się w proch i kurz. Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek. Albo uznaj, że to wczesny prezent na Gwiazdkę. No już, przymierzaj. Szybko. No proszę. Boże, Soph, wyglądasz bombowo. Dawaj ten mundurek.
Iris wchodzi do sklepu ze szkolnym żakietem. Wychodzi bez niego.

 
Wesprzyj nas