“Gambit królowej” to przepiękna książka o samotności i przyjaźni, rywalizacji i współpracy, zagubieniu i poszukiwaniu sensu życia.


Gambit królowejW wieku ośmiu lat Beth Harmon trafia do sierocińca. Tam wkrótce odkrywa swoje dwie największe miłości: grę w szachy i środki odurzające. Szachów uczy się w piwnicy, pod okiem gburowatego woźnego, który szybko poznaje się na jej niezwykłym talencie. Małe zielone pigułki są podawane jej i innym maluchom, żeby w domu dziecka łatwiej było utrzymać spokój.

Obie obsesje będą towarzyszyć Beth, kiedy opuści dom dziecka, przeniesie się do rodziny adopcyjnej i spróbuje zbudować dla siebie nowe życie. Wspinając się na szczyty amerykańskich, a potem światowych rankingów szachowych, będzie się równocześnie mierzyć z własnym pragnieniem samozniszczenia.

***

Ameryka w środku zimnej wojny. W kinach grają „West Side Story”, wszyscy palą papierosy albo łykają środki uspokajające, a szachiści dorównują sławą gwiazdom filmowym. Do tego męskiego świata wkracza genialna dziewczynka, która na debiutanckim turnieju szachowym dostaje pierwszej miesiączki. Nie przeszkadza jej to ograć wszystkich mężczyzn. Zdezorientowani nie rozumieją, co się dzieje.
Niezwykła powieść – inicjacyjna, psychologiczna, społeczno-obyczajowa, a nawet polityczna, gdy na horyzoncie pojawiają się rosyjscy mistrzowie szachów. Kto by się spodziewał, że to tak fascynujący sport.
Marcin Kube, „Rzeczpospolita”

Walter Tevis
Gambit królowej
Przekład: Hanna Pustuła-Lewicka
Wydawnictwo Czarne
Premiera w tej edycji: 23 października 2020
 
 

Gambit królowej


Od autora
Fantastyczna gra w szachy arcymistrzów Roberta Fischera, Borisa Spasskiego i Anatolija Karpowa przez lata wprawiała w zachwyt szachistów mojego pokroju. Gambit królowej jest jednak utworem literackim, dlatego uznałem, że rozsądniej będzie nie włączać ich do grona bohaterów, chociażby dla uniknięcia ewentualnych konfliktów z prawdą historyczną.
Chciałbym wyrazić wdzięczność Joe Ancrile’owi, Fairfieldowi Hobanowi i Stuartowi Mordenowi, znakomitym szachistom, którzy pomogli mi dotrzeć do odpowiednich książek i czasopism oraz wgryźć się w zasady turniejów szachowych. Na moje szczęście mistrz krajowy Bruce Pandolfini zgodził się przeczytać manuskrypt i pomógł mi uniknąć błędów dotyczących gry, w której osiągnął budzące zazdrość mistrzostwo.

Od tłumaczki
Praca nad przekładem Gambitu królowej była fascynującą przygodą. Nie gram w szachy. Nic nie wiedziałam o szachistach, wyobrażałam ich sobie jako flegmatycznych tytanów intelektu. Postać Beth już przy pierwszym czytaniu stała mi się bliska, lecz wchodząc w jej świat, odkrywałam zupełnie nowe przestrzenie. Na szczęście miałam wspaniałych przewodników.
Potrafię długo opowiadać o tej książce, o czym wiedzą moi przyjaciele, którzy mieli pecha spotkać się ze mną, kiedy ją tłumaczyłam. Tym razem powstrzymam się od tego, by nie odbierać przyjemności czytelnikom. Ale dwie rzeczy wymagają wyjaśnienia.
W opisie partii szachowych Walter Tevis stosuje notację deskryptywną, w Polsce właściwie nieznaną. W odróżnieniu od przyjętej w Europie i zastosowanej w polskim wydaniu notacji algebraicznej jest ona niejednoznaczna – czasem nie wiadomo, czy chodzi o skrzydło królewskie, czy hetmańskie, o czarnopolowego czy białopolowego gońca. Autor świadomie nie ułatwia życia czytelnikowi, pomija część ruchów, przeskakuje od debiutu do fazy środkowej. Niektóre partie nawiązują do historycznych pojedynków arcymistrzów, ale większość to właściwie zagadki. Precyzyjnie skonstruowane, dostępne tylko dla szachisty – i zupełnie nieprzeszkadzające w odbiorze psychologicznej warstwy powieści. Nie rozwiązałabym ich bez pomocy arcymistrza Jacka Gdańskiego, który jest nie tylko jednym z najwybitniejszych polskich szachistów, lecz także wspaniałym kompanem i gawędziarzem. Przyglądanie się, jak odtwarza na szachownicy partie Beth, było niezwykłym doświadczeniem. W rozszyfrowywaniu finałowej partii towarzyszył mu arcymistrz Bartłomiej Heberla. Bez Was ten przekład nigdy by nie powstał. Jestem Wam ogromnie wdzięczna i cieszę się, że Was poznałam.
Tłumaczka zwykle myśli, że pracuje samotnie, tym razem jednak było zupełnie inaczej. Dziękuję kolegom szachistom z Forum Tłumaczy Literatury, a zwłaszcza Sebastianowi Musielakowi i Adamowi Peszke, którzy na bieżąco wyjaśniali mi niuanse szachowej strategii, wielokrotnie wyprowadzając mnie z błędu. Wspaniałą pracę wykonał konsultant Bartłomiej Krupa, który przeanalizował cały tekst i wyłapał pomyłki oraz nieścisłości. Słowa uznania należą się pani Ewie Ostafin za fachową, empatyczną redakcję, która pomogła uniknąć wielu wpadek i jednocześnie zachować wierność oryginałowi.
Wnikliwy czytelnik znajdzie w książce kilka „błędów” faktograficznych autora. Ponieważ sądzę, że są intencjonalne, postanowiłam ich nie poprawiać ani nie wskazywać tropów.
Nadal nie gram w szachy, ale kiedy następnym razem będę przechodziła obok mężczyzn pochylonych nad szachownicami w parku w Kijowie albo Moskwie, zobaczę znacznie więcej niż do tej pory.

Rozdział 1

Beth dowiedziała się o śmierci matki od kobiety z podkładką na dokumenty. Nazajutrz „Herald-Leader” opublikował zdjęcie. Stoi na nim na ganku szarego domu przy Maplewood Drive ubrana w zwykłą, bawełnianą sukienkę. Już wtedy Beth była po prostu nieładna. Podpis pod zdjęciem głosi: „Elizabeth Harmon, osierocona w wyniku wczorajszego karambolu na New Circle Road, niepewnie patrzy w przyszłość. W wypadku zginęły dwie osoby, kilka zostało rannych. W momencie zdarzenia Elizabeth przebywała sama w domu. Parę minut przed zrobieniem tej fotografii dowiedziała się, że jest sama na świecie. Władze obiecują, że zapewnią jej odpowiednią opiekę”.
W domu dziecka Methuen w Mount Sterling w stanie Kentucky Beth dwa razy dziennie podawano środki uspokajające. Innym dzieciom też, w celu „wyrównania nastroju”. Beth nie miała problemów z nastrojem, ale cieszyła się, że dostaje tabletki. Rozluźniały jakiś supeł w jej żołądku i pomagały przeczekać nerwowe godziny w sierocińcu.
Pan Fergussen podawał im pigułki w małych papierowych kubeczkach. Razem z zieloną, na złagodzenie usposobienia, dzieci dostawały pomarańczową i brązową, na wzmocnienie. Ustawiały się po nie w kolejce.
Najwyższą dziewczynką była czarnoskóra Jolene. Miała dwanaście lat. Kiedy następnego dnia po przyjeździe do sierocińca Beth stanęła za nią w kolejce po witaminy, Jolene odwróciła się i obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.
– Jesteś prawdziwą sierotą czy bękartem? – spytała.
Beth nie wiedziała, co odpowiedzieć. Była przerażona. Stały na końcu kolejki i miały w niej stać, dopóki nie dojdą do okna, przy którym pan Fergussen wydawał lekarstwa. Beth słyszała, jak jej matka nazywa ojca bękartem, ale nie wiedziała, co to znaczy.
– Jak ci na imię, dziewczyno?
– Beth.
– Matka nie żyje? A ojciec?
Beth patrzyła na nią w milczeniu. Połączenie słów „matka” i „nie żyje” ją zdruzgotało. Chciała uciec, ale nie miała dokąd.
– Twoi starzy – w głosie Jolene zabrzmiało współczucie – nie żyją?
Beth nie mogła wydusić z siebie słowa. Stała przerażona w ogonku, czekając na swoją kolej.
– Pieprzone fiutociągi! – krzyczał Ralph z grupy chłopaków.
Usłyszała, bo była w bibliotece, a okna biblioteki wychodziły na męskie skrzydło. Nie umiała podłożyć pod te słowa żadnego obrazu, brzmiały dziwnie, ale i tak zorientowała się, że za karę wyszorują mu usta mydłem. Jej wyszorowali za „psiakrew”, a przecież mama ciągle mówiła „psiakrew”.
Fryzjer powiedział jej, żeby siedziała nieruchomo.
– Jeśli się poruszysz, możesz stracić ucho – ostrzegł.
W jego głosie nie było cienia życzliwości. Beth starała się nie ruszać, ale zachowanie absolutnego bezruchu było niemożliwe. Obcinanie włosów na takiego samego pazia, jakiego nosiły tu wszystkie dziewczynki, ciągnęło się bez końca. Żeby się czymś zająć, próbowała myśleć o słowie „fiutociąg”, lecz kojarzyło jej się tylko z „korkociągiem”. Czuła, że to nie o to chodzi.
Woźny był z jednej strony grubszy niż z drugiej. Nazywał się Shaibel. Pan Shaibel. Kiedy pewnego dnia zeszła na dół wytrzepać ścierki do tablicy, siedział na metalowym taborecie obok kotła centralnego ogrzewania i marszcząc czoło, wpatrywał się w zielono-białą planszę do warcabów. Tylko że zamiast warcabów stały na niej plastikowe figurki o dziwnych kształtach. Niektóre były większe od pozostałych. Najwięcej było tych małych. Woźny spojrzał na nią znad planszy. Wyszła bez słowa.
W piątek wszyscy, katolicy czy nie, dostawali na obiad rybę. Kwadratowe filety w panierce – suchej, ciemnobrązowej skorupie – polane gęstym pomarańczowym sosem, który przypominał z wyglądu butelkowany francuski sos do sałaty. Sos był słodki i wstrętny, a ryba pod nim jeszcze gorsza. Beth myślała, że się udławi. Ale trzeba było sprzątnąć talerz do czysta, bo inaczej ktoś doniósłby o tym pani Deardorff i straciłoby się szansę na adopcję.
Niektóre dzieci trafiały do adopcji prawie od razu. Sześcioletnia Alice przyszła miesiąc po Beth i już trzy tygodnie później zabrali ją sympatyczni państwo z dziwnym akcentem. Tego dnia, kiedy przyjechali po Alice, szli korytarzem i Beth chciała podbiec i się do nich przytulić, bo wyglądali na takich szczęśliwych, ale gdy na nią spojrzeli, natychmiast odwróciła wzrok. Inne dzieci były w sierocińcu od dawna i wiedziały, że nigdy go nie opuszczą. Mówiły o sobie „dożywociarze”. Beth zastanawiała się, czy też jest dożywociarą.
Lekcje wychowania fizycznego były okropne, a najgorsza była siatkówka. Beth nie umiała odbić piłki. Kiedyś wybiła sobie palec tak mocno, że aż spuchł. Większość dziewczynek w czasie gry śmiała się i krzyczała, ale nie Beth.
Jolene grała w siatkówkę najlepiej z nich wszystkich. Nie tylko dlatego, że była starsza i wyższa; zawsze wiedziała, co trzeba zrobić, i przy wysokiej piłce potrafiła ustawić się pod siatką, nie krzycząc do koleżanek, żeby się przesunęły, a potem podskakiwała i zbijała piłkę szerokim, płynnym zamachem ramienia. Drużyna, która miała Jolene w swoim składzie, zawsze wygrywała.
Tydzień po tym, jak Beth wybiła sobie palec, Jolene zatrzymała ją po WF-ie, kiedy pozostałe dziewczynki pobiegły pod prysznice.
– Coś ci pokażę – powiedziała. Uniosła dłonie, szeroko rozstawiając lekko przygięte długie palce. – Tak to się robi. – Zgięła ręce w łokciach i płynnym ruchem wypchnęła je do góry, trzymając w palcach wyimaginowaną piłkę. – Spróbuj.
Beth spróbowała, najpierw niezgrabnie. Jolene roześmiała się i pokazała jej jeszcze raz. Po kilku próbach zaczęło to wychodzić trochę lepiej. Potem Jolene zabrała piłkę i kazała Beth łapać ją czubkami palców. Po paru razach było to już łatwe.
– Masz ćwiczyć, pamiętaj – powiedziała Jolene i pobiegła pod prysznic.
Beth poćwiczyła przez tydzień i siatkówka przestała być dla niej udręką. Nie nauczyła się dobrze grać, ale przynajmniej już się jej nie bała.
Co wtorek po matematyce panna Graham posyłała Beth do piwnicy, żeby wytrzepała ścierki. Uznawano to za przywilej, a Beth, chociaż najmłodsza, uczyła się najlepiej z całej klasy. Nie lubiła chodzić do piwnicy. Pachniało tam stęchlizną i bała się pana Shaibela. Chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej o grze, w którą grał sam ze sobą na planszy do warcabów.
Któregoś razu zeszła na dół i stanęła obok niego, czekając, aż zrobi kolejny ruch. Figura, której dotykał palcami, wyglądała jak koński łeb na malutkim postumenciku. Woźny oderwał wzrok od planszy i spojrzał z niechęcią na Beth.
– Czego chcesz, mała?
Z reguły wycofywała się z kontaktów z ludźmi, zwłaszcza z dorosłymi, ale tym razem nie uciekła.
– Co to za gra? – zapytała.
Przypatrywał jej się ze zdziwieniem.
– Powinnaś być na górze, tam gdzie wszyscy.
Wytrzymała jego spojrzenie. Coś w tym mężczyźnie, może powaga, z jaką grał w swoją tajemniczą grę, pomogło jej postawić na swoim.
– Nie chcę być tam, gdzie wszyscy – powiedziała. – Chcę się dowiedzieć, w co pan gra.
Popatrzył na nią z większym zainteresowaniem.
– To szachy. – Wzruszył ramionami.
Goła żarówka wisiała na czarnym sznurze między panem Shaibelem i kotłem centralnego ogrzewania. Beth uważała, żeby cień jej głowy nie padł na szachownicę. Był niedzielny poranek. Kiedy wszyscy zebrali się na modlitwę w bibliotece na górze, Beth podniosła rękę, zapytała, czy może wyjść do toalety, i pobiegła do piwnicy. Od dziesięciu minut przyglądała się, jak woźny gra w szachy. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, ale chyba zaakceptował jej obecność.
Przez kilka minut wpatrywał się w figury, jakby ich nienawidził, a potem wyciągał rękę ponad brzuchem i podnosił jedną z nich czubkami palców, trzymał przez chwilę w powietrzu jak zdechłą mysz i w końcu odstawiał na inne pole. Ani razu nie spojrzał na Beth.
Beth stała na cementowej podłodze obok czarnego cienia swojej głowy i nie odrywając oczu od szachownicy, pilnie śledziła każdy ruch.
Nauczyła się oszczędzać środki uspokajające na wieczór. Pomagały jej zasnąć. Kiedy pan Fergussen wydawał lekarstwa, wkładała podłużną tabletkę do ust, chowała pod językiem, popijała sokiem pomarańczowym z puszki, a gdy pan Fergussen przechodził do następnego dziecka, wyjmowała tabletkę z buzi i wsuwała ją do kieszonki szkolnej bluzki. Pigułka miała twardą otoczkę i nie rozpuszczała się pod językiem.
Przez pierwsze dwa miesiące bardzo mało spała. Leżała z zaciśniętymi powiekami i próbowała zasnąć. Ale dziewczynki na sąsiednich łóżkach wierciły się, kaszlały i mamrotały przez sen, nocna opiekunka spacerowała po korytarzu i jej cień przesuwał się po kołdrze; Beth widziała go nawet z zamkniętymi oczami. Gdzieś dzwonił telefon albo ktoś spuszczał wodę. Najgorsze były jednak głosy przy biurku w głębi korytarza. Nieważne, jak cicho rozmawiał nocny personel, Beth natychmiast się budziła. Spinała się na całym ciele, czuła ucisk w żołądku, smak octu w ustach i wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie.
Teraz mościła się w łóżku, nie przejmując supłem w żołądku, z radosną świadomością, że i tak wkrótce się rozluźni. Leżała sama w ciemności, obserwując swoje ciało, i czekała, aż wewnętrzny niepokój sięgnie zenitu. Dopiero wtedy połykała dwie tabletki. Układała się wygodnie w pościeli i odprężenie zaczynało obmywać jej ciało jak ciepłe morskie fale.
– Nauczy mnie pan?
Pan Shaibel nie odpowiedział. Nawet ruchem głowy nie potwierdził, że słyszał jej prośbę. Na górze przytłumione głosy śpiewały Kto ze łzami sieje.
Poczekała kilka minut. W końcu z najwyższym trudem wydusiła z siebie słowa:
– Chcę się nauczyć grać w szachy.
Pulchna dłoń pana Shaibela sięgnęła po jedną z dużych czarnych figur, podniosła ją zgrabnie za głowę i przestawiła na kwadrat na drugim końcu planszy. Woźny cofnął rękę i skrzyżował ramiona na piersi. Wciąż nie patrzył na Beth.
– Nie gram z obcymi – stwierdził kategorycznie.
To było jak uderzenie w twarz. Beth odwróciła się na pięcie i z kwaśnym smakiem w ustach wróciła schodami na górę.
– Nie jestem obca – powiedziała mu dwa dni później. – Mieszkam tutaj.
Wokół nagiej żarówki krążyła ćma, jej blady cień przesuwał się po szachownicy w regularnych odstępach czasu.
– Może mnie pan nauczyć. Już trochę umiem, nauczyłam się, patrząc.
– Dziewczynki nie grają w szachy. – Głos pana Shaibela nie stracił nic ze swojej stanowczości.
Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej. Pokazała, nie dotykając, jedną z cylindrycznych figur, które nazywała w myślach armatami.
– Ta może chodzić do przodu, do tyłu i na boki. Do samego końca, jeśli nic jej nie zagradza drogi.
Pan Shaibel siedział przez chwilę w milczeniu, potem wskazał figurę z czubkiem jak rozcięta cytryna.
– A ta? – zapytał.
Serce załomotało jej w piersi.
– Po przekątnych.
Można było zbierać tabletki, zażyć jedną wieczorem, a drugą zatrzymać na później. Zaoszczędzone pigułki chowała do pudełka na szczoteczkę do zębów, gdzie nikt by nigdy nie zajrzał. Wystarczyło po użyciu osuszyć szczoteczkę papierowym ręcznikiem lub w ogóle jej nie używać i czyścić zęby palcem.
Tamtej nocy po raz pierwszy wzięła trzy tabletki, jedną po drugiej. Przeszły ją ciarki – odkryła coś ważnego. Leżała w spranej niebieskiej piżamce na najgorszym łóżku w sypialni dziewcząt, przy samych drzwiach na korytarz, naprzeciwko łazienki, i napawała się rozkosznym uczuciem odprężenia. Załatwiła kilka ważnych spraw: poznała figury szachowe, dowiedziała się, jak się poruszają i biją, oraz nauczyła się rozluźniać supeł w brzuchu i zmniejszać napięcie w stawach rąk i nóg za pomocą pigułek, które dawali jej w sierocińcu.
– No dobrze, mała – powiedział pan Shaibel. – Możemy teraz zagrać w szachy. Ja gram białymi.
Zeszła na dół ze ścierkami do tablicy. Skończyła się lekcja matematyki, za dziesięć minut zaczynała się geografia.
– Mam mało czasu – zastrzegła.
W niedzielę, przez godzinę w czasie nabożeństwa, nauczyła się, jak się poruszają wszystkie bierki. Odkryła, że jeśli pójdzie razem ze wszystkimi do kaplicy, może się potem wymknąć i nikt nie zauważy jej nieobecności, ponieważ w modlitwach uczestniczyła także grupa dziewczynek z domu dziecka w innej części miasta. Ale pana Schella się bała, chociaż była najlepszą uczennicą w klasie.
– Teraz albo nigdy – stwierdził obojętnie woźny.
– Mam geografię…
– Teraz albo nigdy.
Podjęła decyzję w ciągu sekundy. Za kotłem centralnego ogrzewania stała stara skrzynka po mleku. Przysunęła ją do stolika z szachownicą, usiadła i powiedziała:
– Może pan zaczynać.
Wygrał z nią w czterech ruchach tak zwanym, jak dowiedziała się później, matem szewskim. Szybko poszło, ale i tak spóźniła się piętnaście minut na geografię.
Powiedziała, że była w toalecie.
Pan Schell stał przy tablicy z rękami na biodrach. Powiódł wzrokiem po klasie.
– Czy któraś z was, młode damy, spotkała tę tutaj młodą damę w damskiej toalecie?
Rozległy się tłumione chichoty. Nikt nie podniósł ręki, nawet Jolene, chociaż Beth dwa razy dla niej skłamała.
– Ile z was, młode damy, odwiedziło na przerwie toaletę?
Wśród chichotów uniosły się cztery ręce.
– Widziałyście tam Beth? Może myła swoje śliczne rączki?
Nikt nie odpowiedział. Pan Schell wrócił do wypisywania na tablicy produktów eksportowych Argentyny. Dodał „srebro” i Beth przez chwilę łudziła się, że się jej upiekło. Ale po chwili, wciąż stojąc plecami do klasy, powiedział:
– Pięć przewinień.
Kiedy uzbierało się dziesięć przewinień, dostawało się w tyłek skórzanym paskiem. Beth nie poznała jeszcze tego paska na własnej skórze, ale wyobraźnia oszołomiła ją nagłą wizją piekącego bólu. Przyłożyła dłoń do serca i namacała w kieszonce bluzki pigułkę, którą włożyła tam rano. Strach wyraźnie się zmniejszył. Wyobraziła sobie futerał na szczoteczkę do zębów, podłużne, prostokątne plastikowe pudełko w szufladzie metalowej szafki przy łóżku, zawierające cztery zielone tabletki.
Tamtej nocy długo leżała na plecach, nie śpiąc. Nawet nie dotknęła jeszcze tabletki. Wsłuchiwała się w nocne dźwięki, które wydawały się coraz głośniejsze, w miarę jak jej oczy przyzwyczajały się do ciemności. Przy biurku w korytarzu pan Byrne powiedział coś pani Holland. Beth zesztywniała. Zamrugała, a potem utkwiła wzrok w suficie i wysiłkiem woli wyświetliła sobie na nim biało-zieloną szachownicę. Porozstawiała figury – wieżę, skoczka, gońca, hetmana, króla – a przed nimi rząd pionów. Przesunęła białego piona królewskiego na czwartą linię. Potem zagrała czarnym. To działało! Było łatwe. Zaczęła odtwarzać partię, którą przegrała.
Przestawiła skoczka pana Shaibela na trzecią linię. Oczyma wyobraźni widziała wyraźnie jego pozycję na biało-zielonej szachownicy na suficie sypialni dziewcząt.
Nocne odgłosy przycichły, zlały się w białe, harmonijne tło. Beth leżała zadowolona w łóżku i grała w szachy.
W następną niedzielę obroniła się skoczkiem przed matem szewskim. Sto razy odtwarzała w głowie tę partię, aż wreszcie oczyściła ją z nalotu gniewu i upokorzenia. W ciemności pozostał tylko wyraźny obraz szachownicy i bierek. Kiedy w niedzielę zeszła na dół, żeby zagrać w szachy z panem Shaibelem, miała już wszystko dokładnie obmyślone. Zagrała skoczkiem, czując się, jakby śniła. Cudownie było trzymać w palcach miniaturowy koński łeb. Kiedy odstawiła figurę na nowe pole, woźny skrzywił się ze złością. Podniósł za głowę swojego hetmana i dał szacha królowi. Ale Beth była na to przygotowana, bo w nocy przewidziała to zagranie.
Potrzebował czternastu ruchów, żeby zbić jej hetmana. Próbowała grać dalej bez najmocniejszej figury, zignorować zabójczą stratę, ale pan Shaibel wyciągnął rękę i nie pozwolił jej dotknąć piona, którego chciała przesunąć.
– Poddajesz się – powiedział szorstko.
– Poddaję?
– Właśnie, mała. Kiedy przeciwnik zabije twojego hetmana, musisz się poddać.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Puścił jej rękę, podniósł czarnego króla i położył go na szachownicy. Figura przetoczyła się i znieruchomiała.
– Nie – zaprotestowała Beth.
– Tak. Musisz się poddać.
Miała ochotę go czymś uderzyć.
– Nie mówił pan, że jest taka zasada.
– To nie zasada. To postawa sportowa.
Zrozumiała, o co mu chodzi, ale wcale jej się to nie podobało.
– Chcę dokończyć – oznajmiła. Podniosła króla i odstawiła go z powrotem na szachownicę.
– Nie.
– Trzeba grać do końca.
Uniósł brwi i wstał z taboretu. Jeszcze nigdy nie widziała go stojącego w kotłowni. Tylko na korytarzu, kiedy zamiatał, albo w klasie, jak mył tablicę. Musiał się trochę pochylić, żeby nie uderzyć głową w belkę niskiego sufitu.
– Nie – powiedział. – Przegrałaś.
To było nie w porządku. Miała gdzieś sportową postawę. Chciała grać i wygrać. Pierwszy raz w życiu pragnęła czegoś tak mocno. Wymówiła słowo, którego nie używała od śmierci matki:
– Proszę.
– Gra jest skończona.
Spojrzała na niego z wściekłością.
– Ty pieprzony…
Opuścił ramiona wzdłuż boków.
– Koniec szachów. Wynoś się – wycedził.
Gdyby tylko była większa. Ale nie jest. Wstała od szachownicy i ruszyła w stronę schodów. Woźny w milczeniu odprowadził ją wzrokiem.

 
Wesprzyj nas