Walka o przetrwanie, eksperymenty genetyczne na ludzkim kodzie, manipulacja i niebezpieczeństwo… „Trzynastka” to oszałamiający thriller SF z niesamowitą wizją niezbyt odległej przyszłości.


TrzynastkaPo stu latach od dziś, wbrew wszelkim przewidywaniom, na Ziemi zapanowała stabilizacja – potęgi polityczne zdołały dojść do porozumienia, którego podstawą stała się globalna niezależność handlowa i koegzystencja przy współpracy, na Marsie zaś rozwija się wspomagana przez nanotechnologię kolonia. Jednak pełne napięcia lata 2. połowy XXI wieku zostawiły po sobie ciężkie dziedzictwo genetyczne. Skutki wczesnych prób modyfikowania ludzkiego genomu żyją jako ledwie tolerowane wyrzutki – licencjonowani, monitorowani i serdecznie nienawidzeni.

Dla Sevgi Ertekin, byłej policjantki wydziału zabójstw nowojorskiej policji, pracującej obecnie w ochronie korporacji kolonizacyjnych, problemy wariantów nie są czymś obcym. Jednak kiedy wariant 13, genetycznie stworzony supersamiec przygotowany do prowadzenia ostatnich wojen zeszłego stulecia, przeżywa tajemnicze rozbicie statku kosmicznego na środku oceanu, a na kontynencie amerykańskim dochodzi do serii brutalnych zabójstw, odkrywa, że czasami ogień można zwalczać tylko ogniem.

Carl Marsalis, sam będący zmodyfikowanym genetycznie, byłym żołnierzem, poluje na uciekinierów z ramienia ONZ. Nie jest to wygodny sposób na życie – byli koledzy, trzynastki, nienawidzą go i boją się jako zdrajcy i zabójcy, reszta ludzkości widzi w nim genetycznego potwora i przypomnienie mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki – jest murzynem, w każdym sensie tego słowa. A w tej chwili znajduje się poza władzą ONZ, pozbawiony wsparcia, wsadzony do więzienia na Florydzie za zamiar udzielenia pomocy w aborcji. Kiedy więc Sevgi zgłasza się z ofertą, Carl natychmiast zgadza się pomóc.

Tak zaczyna się szalone polowanie na mordercę i walka o przetrwanie. Oraz poszukiwanie prawdy o tym, co naprawdę uczyniono z ostatnimi żołnierzami ludzkości…

Richard Morgan
Trzynastka
Przekład: Marek Pawelec
Seria „Trzynastka”, tom 1
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 6 listopada 2020
 
 

Trzynastka


Nie­wy­klu­czone, że w nowym stu­le­ciu natura ludzka zosta­nie naukowo prze­mo­de­lo­wana. Jeśli tak, będzie to przy­pad­kowy rezul­tat starć w świe­cie, w któ­rym wiel­kie firmy, zor­ga­ni­zo­wana prze­stęp­czość i ukryte, rzą­dowe frak­cje wal­czą o kon­trolę.
John Gray, Sło­miane psy

Dla nie­spój­nego umy­słu czło­wiek jest kon­cep­cją abso­lu­ty­styczną. Nie może być pół­środ­ków. I z tego wynika mnó­stwo zła.
Richard Daw­kins, A Devil’s Cha­plain

PRO­LOG
W stronę domu

Lśniąca stal, lśniąca stal…
Lar­sen mruga i poru­sza się słabo na auto­ma­tycz­nym wózku szpi­tal­nym, suną­cym pod kolej­nymi pane­lami świetl­nymi i poprzecz­nymi bel­kami sufitu. Z obra­zem powoli poja­wia się nie­pewne roz­po­zna­nie: jedzie grzbie­to­wym kory­ta­rzem. W górze świa­tło odbija się pod kątem od każ­dego meta­lo­wego wspor­nika, prze­cho­dząc od bły­sku do peł­nego bla­sku i gasnąc z powro­tem po minię­ciu go. Przy­pusz­cza, że obu­dziły ją wła­śnie te powta­rza­jące się bły­ski. Albo kolano, które potwor­nie ją boli, nawet przez zna­jome opary środ­ków wybu­dza­ją­cych. Jedna ręka spo­czywa na piersi, wci­ska­jąc się w cienką tka­ninę try­kotu krio­ge­nicz­nego. Chłodny dotyk powie­trza na skó­rze zdra­dza, że nie ma na sobie nic wię­cej. Ogar­nia ją upiorne uczu­cie déjà vu. Kaszle słabo, podraż­niona reszt­kami wypom­po­wa­nego z jej płuc żelu ze zbior­nika. Znów się poru­sza i mam­ro­cze coś pod nosem.
…znowu…?
– Tak, znowu. Tak, ponow­nie dzie­dzic­two kor­mo­rana.
To dziwne. Nie spo­dzie­wała się obcego głosu, zwłasz­cza mówią­cego zagad­kami. Wybu­dza­nie było zazwy­czaj cał­ko­wi­cie mecha­nicz­nym pro­ce­sem, z kom­pu­te­rem zapro­gra­mo­wa­nym na obu­dze­nie ich przed przy­lo­tem, i o ile coś się nie zepsuło…
Czyli jesteś teraz super­ek­spertką od kap­suł krio­ge­nicz­nych, co?
Nie jest. Całe jej wcze­śniej­sze doświad­cze­nie spro­wa­dza się do trzech wybu­dzeń testo­wych i jed­nego praw­dzi­wego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przy­pusz­cza też, że stąd wła­śnie uczu­cie déjà vu. Mimo wszystko…
…wię­cej niż trzy… …to nie jest wię­cej, to nie…
Gwał­tow­ność odpo­wie­dzi szar­pie zadrą, która wcale się jej nie podoba. Gdyby usły­szała ją w gło­sie kogoś innego, na przy­kład bada­nego pacjenta, pomy­śla­łaby o środ­kach uspo­ka­ja­ją­cych, może nawet wezwa­niu ochrony. We wła­snych myślach było to nie­ocze­ki­wane i mro­żące krew w żyłach, jak nagłe uświa­do­mie­nie sobie, że w domu jest ktoś jesz­cze, nie­pro­szony gość. Jak poja­wia­jąca się zni­kąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdro­wych zmy­słach.
To pro­chy, Ellie. Daj spo­kój, prze­cze­kaj to.
Lśniąca sta…
Wózek pod­ska­kuje lekko, skrę­ca­jąc w prawo. Z jakie­goś powodu wzbu­dza to w niej gwał­towne przy­śpie­sze­nie pulsu, reak­cję, w któ­rej, w obec­nym sta­nie, otu­ma­niona pro­chami, pra­wie nie­dbale roz­po­znaje panikę. Niczym strużka wody prze­biega przez nią dreszcz prze­czu­cia nad­cho­dzą­cej zagłady. Roz­biją się, ude­rzą w coś lub coś wal­nie w nich, coś potęż­nego, sta­ro­żyt­nego i poza ludz­kim zro­zu­mie­niem, wiru­ją­cego odwiecz­nie w nie­skoń­czo­nej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bez­pieczne, była sza­lona, myśląc ina­czej, zga­dza­jąc się na kon­trakt i sądząc, że ujdzie jej to pła­zem, tam i z powro­tem do domu w jed­nym kawałku, jakby nie róż­niło się to niczym od lotu sub­or­bi­tal­nego nad Pacy­fi­kiem, po pro­stu nie dało się…
Daj spo­kój, Ellie. To przez pro­chy.
Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widze­nia poja­wiają się zło­żone, paję­cze ramiona auto­ma­tycz­nego chi­rurga, a wózek wjeż­dża na sta­no­wi­sko dia­gno­styczne. Ogar­nia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale zna­la­zła się we wła­ści­wym miej­scu. Hor­kan’s Pride wypo­sa­żono w naj­lep­sze auto­ma­tyczne sys­temy medyczne, jakie potrafi zbu­do­wać INKOL, prze­czy­tała to w Wia­do­mo­ściach Kolo­nii, a kilka tygo­dni przed wylo­tem cała SI statku prze­szła grun­towną aktu­ali­za­cję. Zresztą są pewne gra­nice tego, co może się stać z zamro­żo­nym cia­łem, prawda, Ellie? Funk­cje orga­niczne spo­wol­nione do nie­moż­li­wo­ści, podob­nie jak wszel­kie paskudz­twa, które mogłaby w sobie cho­wać.
Ale nie chce jej opu­ścić panika, poczu­cie nie­uchron­no­ści strasz­nego losu. Czuje się otę­piała i uparta, jak pies nie­po­tra­fiący prze­stać przej­mo­wać się znie­czu­loną nogą.
Obraca głowę w bok i go dostrzega.
Niczym prąd ude­rza w nią kolejna fala roz­po­zna­nia, tym razem ostrzej­sza.
Kie­dyś, będąc w Euro­pie, odwie­dziła Museo della Sin­done w Tury­nie i obej­rzała trzy­maną tam tka­ninę z obra­zem tor­tu­ro­wa­nego czło­wieka. Stała w mroku po dru­giej stro­nie kulo­od­por­nej szyby, oto­czona naboż­nymi szep­tami wier­nych. Choć sama ni­gdy nie była wie­rząca, Lar­sen dziw­nie poru­szyły ostre i puste linie twa­rzy w her­me­tycz­nej komo­rze próż­nio­wej. Była świa­dec­twem ludz­kiego cier­pie­nia, które cał­ko­wi­cie porzu­ciło swoje boskie pre­ten­sje, przez co poświę­cone mu modli­twy sta­wały się zupeł­nie nie­do­rzeczne. Gdy patrzyła na tę twarz, ude­rzyła ją uparta chęć prze­trwa­nia orga­nicz­nego życia, dzie­dzic­two wbu­do­wa­nego, ukry­tego oporu, będą­cego darem dłu­giego mar­szu ewo­lu­cji.
To mógł być ten sam czło­wiek. Tu i teraz.
Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żyla­stymi ramio­nami zło­żo­nymi na wychu­dłej klatce pier­sio­wej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Dłu­gie pro­ste włosy wiszą po obu stro­nach wąskiej twa­rzy o rysach zaostrzo­nych jesz­cze przez ból i pra­gnie­nie. Usta zaci­ska w wąską kre­skę zary­so­waną mię­dzy ostrym pod­bród­kiem i wąskim nosem. Policzki ma zapad­nięte.
Spo­gląda mu w oczy i jej serce opor­nie zrywa się do gwał­tow­niej­szej pracy.
– Czy to…? – Wraz ze sło­wami budzi się w niej teraz okropne zro­zu­mie­nie, potworne roz­po­zna­nie, któ­rego jej świa­do­mość wciąż stara się unik­nąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?
Nagle znaj­duje w sobie siłę, pod­piera się na łok­ciach i zmu­sza do spoj­rze­nia.
Widok zde­rza się ze wspo­mnie­niami.
Budzi się w niej wrzask, momen­tal­nie roz­dzie­ra­jąc otu­la­jące jej świa­do­mość zasłony pro­chów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zim­nym pomiesz­cze­niu sali ope­ra­cyj­nej, ale w jej wnę­trzu krzyk nie­mal roz­rywa bębenki, a wie­dza przy­cho­dząca wraz z nim zakrywa jej oczy mro­kiem gro­żą­cym wessa­niem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzy­czy z powodu tego, co widzi.
Nie z powodu równo zaban­da­żo­wa­nego kikuta koń­czą­cego prawą nogę dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów poni­żej bio­dra. To nie to.
Nie przez zro­zu­mie­nie, że ból w kola­nie to złudny ból w koń­czy­nie, któ­rej już nie ma. To nie to.
Wrzesz­czy z powodu wspo­mnie­nia.
Wspo­mnie­nia jazdy wóz­kiem przez cichy kory­tarz, lek­kiego pod­skoku i skrętu do sali ope­ra­cyj­nej, a potem otę­pie­nia lekami, nara­sta­ją­cego jęku piły tar­czo­wej, paskud­nego dźwięku cię­cia i cichego trza­sku podą­ża­ją­cego za ostrzem kau­te­ry­zu­ją­cego lasera. Wspo­mnie­nia poprzed­niego razu i obrzy­dli­wego, wykrę­ca­ją­cego wnętrz­no­ści zro­zu­mie­nia, że wszystko to się powtó­rzy.
– Nie – szep­cze. – Pro­szę.
Cie­pła, dłu­go­palca dłoń dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią obli­cze z całunu turyń­skiego.
– Ciiii… kor­mo­ran wie, czemu…
Za jego twa­rzą dostrzega ruch. Dzięki wspo­mnie­niom wie, czym jest. Ciche, mecha­niczne ruchy paję­czych nóg budzą­cego się do życia auto­chi­rurga.
Lśniąca stal…

CZĘŚĆ I
Gło­śny upa­dek

Ponad wszystko inne trudne lek­cje tego stu­le­cia nauczyły nas, że konieczne jest wpro­wa­dze­nie sta­łego nad­zoru i sku­tecz­nych ogra­ni­czeń, oraz że wyma­gane w związku z tym sys­temy porząd­kowe muszą dzia­łać na naj­wyż­szym pozio­mie zin­te­gro­wa­nia i wspar­cia.
Raport Jacob­sena sier­pień 2091

Roz­dział 1

Graya zna­lazł w końcu w mar­sjań­skim obo­zie przy­go­to­waw­czym w Peru, tuż za gra­nicą Boli­wii, ukry­wa­ją­cego się za tanią chi­rur­gią pla­styczną i nazwi­skiem Rodri­guez. Samo w sobie nie było to złym spo­so­bem na znik­nię­cie i praw­do­po­dob­nie wystar­czy­łoby dla stan­dar­do­wych kon­troli. Wery­fi­ka­cje toż­sa­mo­ści w obo­zach przy­go­to­waw­czych nie były zbyt grun­towne, bo tak naprawdę nikogo nie obcho­dziło, kim był czło­wiek, zanim się zgło­sił. Mimo wszystko zosta­wił po sobie kilka dość ewi­dent­nych śla­dów, któ­rych można było poszu­kać, jeśli wie­działo się jak, a Carl z się­ga­ją­cym już despe­ra­cji meto­dycz­nym upo­rem szu­kał go od wielu tygo­dni. Wie­dział, że Gray jest gdzieś na Alti­plano, ponie­waż tam pro­wa­dził jego ślad z Bogoty oraz dla­tego, że wariant trzy­na­sty nie miał wła­ści­wie innego miej­sca, do któ­rego mógłby ucie­kać. Wie­dział, że jest tylko kwe­stią czasu odna­le­zie­nie śla­dów i zgar­nię­cie go. Z dru­giej strony zda­wał sobie też sprawę, że dzięki coraz bar­dziej pobież­nym pro­gra­mom wstęp­nym, celu­ją­cym w zaspo­ko­je­nie rosną­cego zapo­trze­bo­wa­nia, czas był po stro­nie ucie­ka­ją­cego. Musiał jak naj­szyb­ciej coś zna­leźć, bo Gray prze­pad­nie, a Carl nie dosta­nie swo­jej nagrody.
Kiedy więc doszło do prze­łomu, gdy z sieci kon­tak­tów, któ­rymi posłu­gi­wał się przez wszyst­kie te tygo­dnie, dostał wresz­cie drobny strzę­pek infor­ma­cji, trudno było nie zare­ago­wać gwał­tow­nie. Trudno było nie spa­lić swo­jej uciąż­li­wie kon­stru­owa­nej toż­sa­mo­ści, użyć bla­chy i linii kre­dy­to­wej Agen­cji i wyna­jąć zestawu naj­szyb­szych pojaz­dów tere­no­wych dostęp­nych w Copa­ca­ba­nie. Trudno było nie prze­kro­czyć gra­nicy przy pręd­ko­ściach Agen­cji, wzbu­dza­jąc kurz i plotki całą drogę do obozu, w któ­rym Graya oczy­wi­ście już by nie było.
Carl tego nie zro­bił.
Zamiast tego popro­sił parę osób o spłatę dłu­gów i zdo­łał zała­twić sobie prze­lot przez gra­nicę z woj­skową jed­nostką łącz­no­ści, jakimś star­sza­wym trans­por­tow­cem z logo kor­po­ra­cji Kolo­nii na pra­wie cał­kiem wybla­kłym od słońca pan­ce­rzu. Żoł­nie­rze nale­żeli do regu­lar­nej armii peru­wiań­skiej, powo­łani z bied­nych rodzin nabrzeż­nych pro­win­cji, prze­nie­sieni następ­nie do ochrony kor­po­ra­cji. Dosta­wali za to odro­binę wię­cej niż stan­dar­dowy żołd pobo­ro­wego, a wnę­trze trans­por­towca było sto­sun­kowo wygodne jak na woj­skowe stan­dardy, nawet z kli­ma­ty­za­cją. W każ­dym razie byli mło­dzi i twar­dzi, z rodzaju, jakiego nie widy­wało się już czę­sto na Zacho­dzie, nie­win­nie dumni ze swo­jej ciężko zdo­by­tej spraw­no­ści fizycz­nej i taniego pre­stiżu khaki. Wszy­scy sze­roko się do niego uśmie­chali, odsła­nia­jąc zepsute zęby, a żaden nie prze­kro­czył dwu­dziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z igno­ran­cji. Mógł się zało­żyć, że dzie­ciaki nie wie­działy, ile dowódz­two bie­rze za ich usługi od kor­po­ra­cyj­nych klien­tów.
Zamknięty we wnę­trzu szar­pią­cego i śmier­dzą­cego potem pojazdu, roz­pa­mię­tu­jąc swoje szanse prze­ciw Gray­owi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzy­wać. Ni­gdy nie był zbyt roz­mowny. Zde­cy­do­wa­nie uwa­żał, że to zbyt prze­re­kla­mo­wany spo­sób na spę­dza­nie czasu. Z dru­giej strony, gdy korzy­stało się z dar­mo­wego prze­jazdu, obo­wią­zy­wały pewne stan­dardy uprzej­mo­ści, zdo­był się więc na tro­chę nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mowy na temat przy­szło­ty­go­dnio­wych roz­gry­wek Argen­tyny z Bra­zy­lią, dorzu­ca­jąc do kon­wer­sa­cji tylko tyle, ile uznał za abso­lut­nie konieczne. Jakieś komen­ta­rze na temat Patri­cii Mocatty i sensu kobiety kapi­tana w dru­ży­nie, która wciąż w więk­szo­ści skła­dała się z męż­czyzn. Listy nazwisk gra­czy. Porów­na­nia tak­tyki. Wyda­wało się, że wszystko szło w miarę gładko.
– Eres Mar­ciano? – padło w końcu nie­unik­nione pyta­nie.
Pokrę­cił głową. Tak naprawdę był kie­dyś na Mar­sie, ale to była długa i skom­pli­ko­wana histo­ria i nie miał ochoty jej opo­wia­dać.
– Soy con­ta­ble – odpo­wie­dział im, ponie­waż cza­sami tak wła­śnie się czuł. – Con­ta­ble de bio­tec­no­lo­gia.
Wszy­scy się wyszcze­rzyli. Nie był pewien, czy dla­tego, że wcale nie wyglą­dał jak księ­gowy od bio­tech­no­lo­gii, czy po pro­stu mu nie uwie­rzyli. W każ­dym razie nie naci­skali. Przy­wy­kli już do męż­czyzn, któ­rych twa­rze nie paso­wały do opo­wia­da­nych histo­rii.
– Habla bien el espa­nol – pochwa­lił jeden z nich.
Fak­tycz­nie dobrze mówił po hisz­pań­sku, choć przez ostat­nie dwa tygo­dnie uży­wał głów­nie quechua, z mar­sjań­skim akcen­tem, ale wciąż bli­skim swo­ich peru­wiań­skich korzeni. Tego wła­śnie języka uży­wała więk­szość miesz­kań­ców Alti­plano, a oni wła­śnie sta­no­wili pod­stawę siły robo­czej w obo­zach przy­go­to­waw­czych, podob­nie jak na Mar­sie. Co nie zmie­niało faktu, że języ­kiem przed­sta­wi­cieli prawa wciąż był tu hisz­pań­ski. Poza powierz­chowną zna­jo­mo­ścią uży­wa­nego w sieci aman­giel­skiego faceci z Wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to ide­alny układ z punktu widze­nia kor­po­ra­cji, ale przy pod­pi­sy­wa­niu kon­trak­tów INKOL rząd w Limie był nie­ugięty. Odda­nie kon­troli kor­po­ra­cjom gringo to jedno, wła­ści­wie miało już za sobą wspar­cie pre­ce­den­sów histo­rycz­nych, ale pozwo­le­nie miesz­kań­com Alti­plano na kul­tu­ralne uwol­nie­nie się od wła­dzy Wybrzeża… cóż, na to już nie można było pozwo­lić. Na szali leżał zbyt duży balast histo­rii. Ory­gi­nalni Inko­wie sześć­set lat temu i ich uparta, trzy­dzie­sto­let­nia odmowa zacho­wy­wa­nia się tak, jak powi­nien pod­bity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780, maoiści Sen­dero Lumi­noso rap­tem sto lat temu i jesz­cze cał­kiem nie­dawne wrze­nie fami­lias andi­nas. Lek­cja została opa­no­wana, słowo wypo­wie­dziane. Ni­gdy wię­cej. Pil­no­wali tego mówiący po hisz­pań­sku mun­du­rowi i urzęd­nicy.
Trans­por­to­wiec zatrzy­mał się z szarp­nię­ciem i tylne drzwi ciężko otwarły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre świa­tło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapa­chy obozu. Usły­szał zna­jome, nie hisz­pań­skie tona­cje quechua wykrzy­ki­wane ponad odgło­sami pra­cu­ją­cej maszy­ne­rii. Stłu­mił je głos impor­to­wa­nego robota, rycząc w aman­giel­skim „pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobie­gała muzyka, wokal huayno zre­mik­so­wany do jakie­goś tanecz­nego rytmu. Przez wonie oleju sil­ni­ko­wego i pla­sti­ków prze­bi­jał się wszech­obecny, ciężki zapach ante­cu­chos pie­czo­nych nad ogniem z drewna. Carl miał wra­że­nie, że sły­szy też wir­niki star­tu­ją­cego gdzieś w oddali śmi­głowca.
Żoł­nie­rze wybie­gli ze środka, cią­gnąc za sobą ple­caki i broń. Carl pozwo­lił im ruszyć przo­dem, wyszedł jako ostatni i rozej­rzał się wokół, uży­wa­jąc ich roz­krzy­cza­nego tłumku jako osłony. Trans­por­to­wiec zatrzy­mał się na wiecz­no­be­to­no­wym pasie naprze­ciw kilku zaku­rzo­nych auto­bu­sów kur­su­ją­cych do Cuzco i Are­qu­ipy. Za nimi wzno­siła się dźwi­ga­rowa kon­struk­cja budynku ter­mi­nalu, a jesz­cze dalej na wzgó­rzu roz­cią­gał się obóz Gar­rod Hor­kan 9, zbu­do­wany z par­te­ro­wych dom­ków na ste­ryl­nym pla­nie kra­tow­nicy. Co kilka ulic nad skrzy­żo­wa­niami powie­wały bia­ławe flagi kor­po­ra­cji z prze­ple­cio­nymi lite­rami G i H w pier­ście­niu gwiazd. Przez pozba­wione szyb okna ter­mi­nalu Carl zauwa­żył ludzi w kom­bi­ne­zo­nach ozdo­bio­nych tym samym logo na pier­siach i ple­cach.
Cho­lerne kor­po­ra­cyjne mia­sta.
Zło­żył swój ple­cak w schowku na dworcu, zapy­tał sprzą­ta­cza w kom­bi­ne­zo­nie o kie­ru­nek i wyszedł z powro­tem na słońce wzno­szą­cej się ulicy. Po prze­ciw­nej stro­nie błysz­czało bole­śnie jasne i błę­kitne jezioro Titi­caca. Zsu­nął na oczy inte­li­gentne szkła Cebe, na głowę wci­snął wymię­tego peru­wiań­skiego stet­sona ze skóry i ruszył w górę pochy­ło­ści, podą­ża­jąc za muzyką. Ubra­nie było bar­dziej spo­so­bem na wto­pie­nie się w tłum niż koniecz­no­ścią – skórę miał ciemną i dosta­tecz­nie stward­niałą, by nie mar­twić się o słońce, ale szkła i kape­lusz umoż­li­wiały ukry­cie twa­rzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obo­zach na Alti­plano i, choć było to mało praw­do­po­dobne, Gray mógł pole­cić komuś obser­wo­wać ter­mi­nal. Im mniej się wyróż­niał, tym lepiej.
Po poko­na­niu kilku prze­cznic w górę ulicy Carl zna­lazł to, czego szu­kał. Budy­nek z pre­fa­bry­ka­tów dwu­krot­nie więk­szy od pozo­sta­łych, ema­nu­jący z zasło­nię­tych okien i podwój­nych drzwi pul­su­ją­cym ryt­mem remiksu huayno. Ściany oble­piono pla­ka­tami lokal­nych kapel, a otwarte do środka drzwi obsta­wiały dwa panele przed­sta­wia­jące kara­ib­skie życie nocne według wyobra­żeń jakiejś agen­cji rekla­mo­wej z Limy. Biały pia­sek i palmy, impre­zowe świa­tła. Dziew­czyny criolla w bikini dwu­znacz­nie trzy­ma­jące butelki z piwem i rusza­jące bio­drami w rytm nie­sły­szal­nej muzyki w towa­rzy­stwie face­tów o euro­pej­skim wyglą­dzie. Oprócz orkie­stry – ide­al­nie umię­śnio­nej i bry­ka­ją­cej rado­śnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciem­niej­szej niż szkla­neczka szkoc­kiej z wodą.
Carl pokrę­cił z roz­ba­wie­niem głową i wszedł do środka.
W środku muzyka była gło­śniej­sza, ale wciąż zno­śna. Dach wzno­sił się sko­sem na wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra, a pod nim znaj­do­wała się otwarta prze­strzeń, zatem dźwięki ucie­kały tam­tędy. Przy sto­liku w rogu grało w karty trzech męż­czyzn i kobieta. Gra wyma­gała licy­ta­cji i wyraź­nie nie mieli pro­ble­mów ze zro­zu­mie­niem tego, co mówią part­ne­rzy. Przy innych sto­łach toczyły się roz­mowy. Przez drzwi i okien­nice wpa­dało świa­tło słońca, two­rząc na pod­ło­dze lśniące kre­chy, ale nie się­gało daleko i jeśli popa­trzyło się wprost na nie, a potem w głąb, przez porów­na­nie reszta sali wyda­wała się pogrą­żona w pół­mroku.
W prze­ciw­nym rogu pomiesz­cze­nia zakrzy­wiony bar z nito­wa­nych kawa­łów bla­chy mie­ścił pół tuzina piją­cych. Stał dosta­tecz­nie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścia­nie z tyłu lśniły łagod­nie w pół­mroku. W tejże ścia­nie znaj­do­wały się drzwi otwarte na rów­nie słabo oświe­tloną kuch­nię, naj­wy­raź­niej pustą i nie­uży­waną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przy­sa­dzi­stej kel­nerki indi­gena, snu­ją­cej się mię­dzy sto­łami i zbie­ra­ją­cej na tacę butelki i szklanki. Carl przy­glą­dał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skie­ro­wała się do baru.
Dogo­nił ją w chwili, gdy odsta­wiła tacę na blat.
– Butelkę red stripe’a – ode­zwał się w quechua. – Bez szklanki.
Zanur­ko­wała pod uno­szo­nym na zawia­sach frag­men­tem blatu i bez słowa otwarła sto­jącą na pod­ło­dze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wypro­sto­wała się, trzy­ma­jąc ją pra­wie jak criol­las z paneli na zewnątrz. Potem spraw­nie zdjęła kap­sel nieco pod­rdze­wia­łym otwie­ra­czem wiszą­cym u jej pasa i posta­wiła ją na barze.
– Pięć soli.
Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pocho­dziła z Boli­wii. Wycią­gnął wafel INKOL i wysu­nął go, trzy­ma­jąc dwoma pal­cami.
– Może być?
Posłała mu spoj­rze­nie pełne cier­pie­nia i poszła po ter­mi­nal. Spraw­dził godzinę wyświe­tlaną w lewym gór­nym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Co prawda prze­sta­wiły się już na słabe oświe­tle­nie, ale do tego, co pla­no­wał, wolał mieć wyraźny kon­takt wzro­kowy. Poło­żył kape­lusz na barze i oparł się obok niego, zwró­cony twarzą w stronę sali, sta­ra­jąc się przy­brać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świet­nie tu pasuje.
W teo­rii powi­nien po przy­by­ciu zgło­sić się do zarządcy osie­dla z ramie­nia GH. Taka obo­wią­zy­wała zapi­sana w Kar­cie pro­ce­dura, jed­nak bole­sne doświad­cze­nia z prze­szło­ści, czę­ściowo opła­cone wła­sną krwią, nauczyły go, by daro­wać sobie ten etap. Wszę­dzie tu pano­wało pełne spek­trum nie­chęci do tego, czym był Carl Mar­sa­lis, mają­cej swe źró­dła na każ­dym pozio­mie ludz­kiej egzy­sten­cji. Od strony wysu­bli­mo­wa­nego pozna­nia poli­tycy potę­piali jego egzy­sten­cję jako nie­mo­ralną. Na pozio­mie bar­dziej emo­cjo­nal­nym doty­kała go ogól­no­ludzka odraza wią­żąca się z ety­kietką „zdrajca”. Jesz­cze głę­biej, na fali suchej ter­mi­no­lo­gii raportu Jacob­sena, ale zaha­cza­jąc o hor­mo­nalne pod­stawy instynk­tów, krył się przy­pra­wia­jący o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jed­nym z nich.
Ale naj­gor­szy z tego wszyst­kiego był fakt, że w oczach kor­po­ra­cji Kolo­nii Carl był cho­dzącą złą prasą. Oraz gwa­ran­to­waną dziurą w budże­cie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysła­nia, Gar­rod Hor­kan mógł wpa­ko­wać w niego już kil­ka­dzie­siąt tysięcy dola­rów w for­mie róż­nego rodzaju szko­leń i siatki bio­te­chu. Nie był to rodzaj inwe­sty­cji, który chciało się zoba­czyć wykrwa­wia­jący się w pyle Alti­plano pod nagłów­kami o nie­do­sta­tecz­nych zabez­pie­cze­niach w obo­zie INKOL.
Cztery lata temu zgło­sił się do zarządcy obozu na połu­dnie od La Paz, a jego cel tajem­ni­czo wypa­ro­wał, gdy Carl wciąż wypeł­niał for­mu­la­rze w budynku admi­ni­stra­cji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podob­nie jak pusta skrzy­nia w nogach łóżka w pokoju obok. Tam­ten czło­wiek już ni­gdy wię­cej się nie poja­wił i Carl musiał przy­znać sobie i Agen­cji, że najprawdopodob­niej prze­bywa już na Mar­sie. Nikt w INKOL nie potwier­dziłby tej infor­ma­cji, więc nie zawra­cał sobie głowy pyta­niem.
Sześć mie­sięcy póź­niej Carl zgło­sił się póź­nym wie­czo­rem do innego zarządcy obozu, odmó­wił wypeł­nia­nia for­mu­la­rzy i chwilę po wyj­ściu z budynku admi­ni­stra­cyj­nego został zaata­ko­wany przez pię­ciu męż­czyzn z kijami bejs­bo­lo­wymi. Na szczę­ście nie byli zawo­dow­cami i w ciem­nej alejce wcho­dzili sobie nawza­jem w drogę. Ale do chwili, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejs­bo­lo­wych i prze­go­nić napast­ni­ków, cały obóz był już na nogach. Ulicę roz­świe­tlały latarki i szybko prze­ka­zy­wano sobie wia­do­mość: przy budynku admi­ni­stra­cji poja­wił się nowy czar­no­skóry i spra­wia kło­poty. Carl nie zawra­cał sobie głowy prze­bi­ja­niem się przez ulice pełne wro­gich spoj­rzeń, by spraw­dzić obo­zowy adres swo­jego celu. Wie­dział, co zasta­nie.
Zostały jesz­cze skutki walki, rów­nie prze­wi­dy­walne. Pomimo licz­nych prze­chod­niów, a nawet jed­nego czy dwóch bez­czel­nych gapiów, nagle oka­zało się, że nie ma żad­nych świad­ków. Męż­czy­zna, któ­rego Carl obił dosta­tecz­nie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządca nie pozwo­liła Car­lowi na prze­słu­cha­nie go w cztery oczy i nawet nad­zo­ro­wane prze­słu­cha­nie ogra­ni­czyła, tłu­ma­cząc się wzglę­dami medycz­nymi. „Wię­zień ma pewne prawa”, oświad­czyła powoli, jakby Carl był ogra­ni­czony umy­słowo. „Dość go już pan skrzyw­dził”.
Carl, wciąż krwa­wiący z roz­bi­tego policzka i ze zła­ma­nym przy­naj­mniej jed­nym pal­cem, tylko na nią popa­trzył.
Obec­nie infor­mo­wał zarząd obozu, gdy było już po wszyst­kim.
– Szu­kam sta­rego kum­pla – powie­dział kel­nerce, gdy wró­ciła z urzą­dze­niem. Dał jej wafel INKOL i odcze­kał, aż go prze­su­nęła. – Nazywa się Rodri­guez. To bar­dzo ważne, żebym go zna­lazł.
Jej palce zawi­sły nad kla­wia­turą. Wzru­szyła ramio­nami.
– Rodri­guez to czę­ste nazwi­sko.
Carl wycią­gnął jeden z wydru­ków pli­ków ścią­gnię­tych z kli­niki w Bogo­cie i pchnął go w jej stronę po barze. Wyge­ne­ro­wany kom­pu­te­rowo obraz miał zapre­zen­to­wać klien­towi, jak będzie wyglą­dał, gdy zej­dzie już opu­chli­zna. W cza­sie rze­czy­wi­stym, tak szybko po tak taniej ope­ra­cji, nowa twarz Graya paso­wa­łaby pew­nie do ofiary lin­czu z Jezu­sowa, ale męż­czy­zna uśmie­cha­jący się na kli­nicz­nym obra­zie wyglą­dał zdrowo i zdu­mie­wa­jąco prze­cięt­nie. Sze­ro­kie kości policz­kowe i usta, stan­dar­dowe rysy ame­rin­diań­skie. Carl, który miał pra­wie para­noję w tych spra­wach, kazał Mat­thew wró­cić tej nocy do stru­mieni danych kli­niki, by się upew­nić, że nie pró­bo­wali oszu­kać go jakimś stan­dar­do­wym obraz­kiem. Mat­thew narze­kał, ale zrobił to praw­do­po­dob­nie, żeby dowieść, że potrafi. Nie było wąt­pli­wo­ści. Gray wła­śnie tak teraz wyglą­dał.
Kel­nerka przez chwilę bez zain­te­re­so­wa­nia przy­glą­dała się wydru­kowi, po czym wystu­kała dla wafla kwotę zde­cy­do­wa­nie wyż­szą od pię­ciu soli. Kiw­nęła głową w stronę sie­dzą­cego przy dru­gim końcu baru masyw­nego, jasno­wło­sego faceta, patrzą­cego w szkla­neczkę takim wzro­kiem, jakby była jego oso­bi­stym wro­giem.
– Jego zapy­taj.
Ręka Carla wystrze­liła z pręd­ko­ścią siatki. Tego ranka się pod­ła­do­wał. Wygiął jej palec wska­zu­jący, zanim ude­rzyła w kla­wisz zatwier­dze­nia trans­ak­cji, i wykrę­cił go lekko, tylko tyle, by zablo­ko­wać stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zacze­piają o sie­bie.
– Cie­bie pytam – powie­dział spo­koj­nie.
– A ja odpo­wia­dam. – Jeśli się bała, nie oka­zała tego. – Znam tę twarz. Przy­cho­dzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygo­dniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ścią­gnąć na cie­bie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?
– Nie. Ale musisz mnie przed­sta­wić temu Rubio.
– Cóż. – Posłała mu miaż­dżące spoj­rze­nie. – Wystar­czyło popro­sić.

 
Wesprzyj nas