Walka o przetrwanie, eksperymenty genetyczne na ludzkim kodzie, manipulacja i niebezpieczeństwo… „Trzynastka” to oszałamiający thriller SF z niesamowitą wizją niezbyt odległej przyszłości.
Po stu latach od dziś, wbrew wszelkim przewidywaniom, na Ziemi zapanowała stabilizacja – potęgi polityczne zdołały dojść do porozumienia, którego podstawą stała się globalna niezależność handlowa i koegzystencja przy współpracy, na Marsie zaś rozwija się wspomagana przez nanotechnologię kolonia. Jednak pełne napięcia lata 2. połowy XXI wieku zostawiły po sobie ciężkie dziedzictwo genetyczne. Skutki wczesnych prób modyfikowania ludzkiego genomu żyją jako ledwie tolerowane wyrzutki – licencjonowani, monitorowani i serdecznie nienawidzeni.
Dla Sevgi Ertekin, byłej policjantki wydziału zabójstw nowojorskiej policji, pracującej obecnie w ochronie korporacji kolonizacyjnych, problemy wariantów nie są czymś obcym. Jednak kiedy wariant 13, genetycznie stworzony supersamiec przygotowany do prowadzenia ostatnich wojen zeszłego stulecia, przeżywa tajemnicze rozbicie statku kosmicznego na środku oceanu, a na kontynencie amerykańskim dochodzi do serii brutalnych zabójstw, odkrywa, że czasami ogień można zwalczać tylko ogniem.
Carl Marsalis, sam będący zmodyfikowanym genetycznie, byłym żołnierzem, poluje na uciekinierów z ramienia ONZ. Nie jest to wygodny sposób na życie – byli koledzy, trzynastki, nienawidzą go i boją się jako zdrajcy i zabójcy, reszta ludzkości widzi w nim genetycznego potwora i przypomnienie mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki – jest murzynem, w każdym sensie tego słowa. A w tej chwili znajduje się poza władzą ONZ, pozbawiony wsparcia, wsadzony do więzienia na Florydzie za zamiar udzielenia pomocy w aborcji. Kiedy więc Sevgi zgłasza się z ofertą, Carl natychmiast zgadza się pomóc.
Tak zaczyna się szalone polowanie na mordercę i walka o przetrwanie. Oraz poszukiwanie prawdy o tym, co naprawdę uczyniono z ostatnimi żołnierzami ludzkości…
Trzynastka
Przekład: Marek Pawelec
Seria „Trzynastka”, tom 1
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 6 listopada 2020
Trzynastka
Niewykluczone, że w nowym stuleciu natura ludzka zostanie naukowo przemodelowana. Jeśli tak, będzie to przypadkowy rezultat starć w świecie, w którym wielkie firmy, zorganizowana przestępczość i ukryte, rządowe frakcje walczą o kontrolę.
John Gray, Słomiane psy
Dla niespójnego umysłu człowiek jest koncepcją absolutystyczną. Nie może być półśrodków. I z tego wynika mnóstwo zła.
Richard Dawkins, A Devil’s Chaplain
PROLOG
W stronę domu
Lśniąca stal, lśniąca stal…
Larsen mruga i porusza się słabo na automatycznym wózku szpitalnym, sunącym pod kolejnymi panelami świetlnymi i poprzecznymi belkami sufitu. Z obrazem powoli pojawia się niepewne rozpoznanie: jedzie grzbietowym korytarzem. W górze światło odbija się pod kątem od każdego metalowego wspornika, przechodząc od błysku do pełnego blasku i gasnąc z powrotem po minięciu go. Przypuszcza, że obudziły ją właśnie te powtarzające się błyski. Albo kolano, które potwornie ją boli, nawet przez znajome opary środków wybudzających. Jedna ręka spoczywa na piersi, wciskając się w cienką tkaninę trykotu kriogenicznego. Chłodny dotyk powietrza na skórze zdradza, że nie ma na sobie nic więcej. Ogarnia ją upiorne uczucie déjà vu. Kaszle słabo, podrażniona resztkami wypompowanego z jej płuc żelu ze zbiornika. Znów się porusza i mamrocze coś pod nosem.
…znowu…?
– Tak, znowu. Tak, ponownie dziedzictwo kormorana.
To dziwne. Nie spodziewała się obcego głosu, zwłaszcza mówiącego zagadkami. Wybudzanie było zazwyczaj całkowicie mechanicznym procesem, z komputerem zaprogramowanym na obudzenie ich przed przylotem, i o ile coś się nie zepsuło…
Czyli jesteś teraz superekspertką od kapsuł kriogenicznych, co?
Nie jest. Całe jej wcześniejsze doświadczenie sprowadza się do trzech wybudzeń testowych i jednego prawdziwego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przypuszcza też, że stąd właśnie uczucie déjà vu. Mimo wszystko…
…więcej niż trzy… …to nie jest więcej, to nie…
Gwałtowność odpowiedzi szarpie zadrą, która wcale się jej nie podoba. Gdyby usłyszała ją w głosie kogoś innego, na przykład badanego pacjenta, pomyślałaby o środkach uspokajających, może nawet wezwaniu ochrony. We własnych myślach było to nieoczekiwane i mrożące krew w żyłach, jak nagłe uświadomienie sobie, że w domu jest ktoś jeszcze, nieproszony gość. Jak pojawiająca się znikąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdrowych zmysłach.
To prochy, Ellie. Daj spokój, przeczekaj to.
Lśniąca sta…
Wózek podskakuje lekko, skręcając w prawo. Z jakiegoś powodu wzbudza to w niej gwałtowne przyśpieszenie pulsu, reakcję, w której, w obecnym stanie, otumaniona prochami, prawie niedbale rozpoznaje panikę. Niczym strużka wody przebiega przez nią dreszcz przeczucia nadchodzącej zagłady. Rozbiją się, uderzą w coś lub coś walnie w nich, coś potężnego, starożytnego i poza ludzkim zrozumieniem, wirującego odwiecznie w nieskończonej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bezpieczne, była szalona, myśląc inaczej, zgadzając się na kontrakt i sądząc, że ujdzie jej to płazem, tam i z powrotem do domu w jednym kawałku, jakby nie różniło się to niczym od lotu suborbitalnego nad Pacyfikiem, po prostu nie dało się…
Daj spokój, Ellie. To przez prochy.
Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widzenia pojawiają się złożone, pajęcze ramiona automatycznego chirurga, a wózek wjeżdża na stanowisko diagnostyczne. Ogarnia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale znalazła się we właściwym miejscu. Horkan’s Pride wyposażono w najlepsze automatyczne systemy medyczne, jakie potrafi zbudować INKOL, przeczytała to w Wiadomościach Kolonii, a kilka tygodni przed wylotem cała SI statku przeszła gruntowną aktualizację. Zresztą są pewne granice tego, co może się stać z zamrożonym ciałem, prawda, Ellie? Funkcje organiczne spowolnione do niemożliwości, podobnie jak wszelkie paskudztwa, które mogłaby w sobie chować.
Ale nie chce jej opuścić panika, poczucie nieuchronności strasznego losu. Czuje się otępiała i uparta, jak pies niepotrafiący przestać przejmować się znieczuloną nogą.
Obraca głowę w bok i go dostrzega.
Niczym prąd uderza w nią kolejna fala rozpoznania, tym razem ostrzejsza.
Kiedyś, będąc w Europie, odwiedziła Museo della Sindone w Turynie i obejrzała trzymaną tam tkaninę z obrazem torturowanego człowieka. Stała w mroku po drugiej stronie kuloodpornej szyby, otoczona nabożnymi szeptami wiernych. Choć sama nigdy nie była wierząca, Larsen dziwnie poruszyły ostre i puste linie twarzy w hermetycznej komorze próżniowej. Była świadectwem ludzkiego cierpienia, które całkowicie porzuciło swoje boskie pretensje, przez co poświęcone mu modlitwy stawały się zupełnie niedorzeczne. Gdy patrzyła na tę twarz, uderzyła ją uparta chęć przetrwania organicznego życia, dziedzictwo wbudowanego, ukrytego oporu, będącego darem długiego marszu ewolucji.
To mógł być ten sam człowiek. Tu i teraz.
Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żylastymi ramionami złożonymi na wychudłej klatce piersiowej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Długie proste włosy wiszą po obu stronach wąskiej twarzy o rysach zaostrzonych jeszcze przez ból i pragnienie. Usta zaciska w wąską kreskę zarysowaną między ostrym podbródkiem i wąskim nosem. Policzki ma zapadnięte.
Spogląda mu w oczy i jej serce opornie zrywa się do gwałtowniejszej pracy.
– Czy to…? – Wraz ze słowami budzi się w niej teraz okropne zrozumienie, potworne rozpoznanie, którego jej świadomość wciąż stara się uniknąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?
Nagle znajduje w sobie siłę, podpiera się na łokciach i zmusza do spojrzenia.
Widok zderza się ze wspomnieniami.
Budzi się w niej wrzask, momentalnie rozdzierając otulające jej świadomość zasłony prochów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zimnym pomieszczeniu sali operacyjnej, ale w jej wnętrzu krzyk niemal rozrywa bębenki, a wiedza przychodząca wraz z nim zakrywa jej oczy mrokiem grożącym wessaniem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzyczy z powodu tego, co widzi.
Nie z powodu równo zabandażowanego kikuta kończącego prawą nogę dwadzieścia centymetrów poniżej biodra. To nie to.
Nie przez zrozumienie, że ból w kolanie to złudny ból w kończynie, której już nie ma. To nie to.
Wrzeszczy z powodu wspomnienia.
Wspomnienia jazdy wózkiem przez cichy korytarz, lekkiego podskoku i skrętu do sali operacyjnej, a potem otępienia lekami, narastającego jęku piły tarczowej, paskudnego dźwięku cięcia i cichego trzasku podążającego za ostrzem kauteryzującego lasera. Wspomnienia poprzedniego razu i obrzydliwego, wykręcającego wnętrzności zrozumienia, że wszystko to się powtórzy.
– Nie – szepcze. – Proszę.
Ciepła, długopalca dłoń dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią oblicze z całunu turyńskiego.
– Ciiii… kormoran wie, czemu…
Za jego twarzą dostrzega ruch. Dzięki wspomnieniom wie, czym jest. Ciche, mechaniczne ruchy pajęczych nóg budzącego się do życia autochirurga.
Lśniąca stal…
CZĘŚĆ I
Głośny upadek
Ponad wszystko inne trudne lekcje tego stulecia nauczyły nas, że konieczne jest wprowadzenie stałego nadzoru i skutecznych ograniczeń, oraz że wymagane w związku z tym systemy porządkowe muszą działać na najwyższym poziomie zintegrowania i wsparcia.
Raport Jacobsena sierpień 2091
Rozdział 1
Graya znalazł w końcu w marsjańskim obozie przygotowawczym w Peru, tuż za granicą Boliwii, ukrywającego się za tanią chirurgią plastyczną i nazwiskiem Rodriguez. Samo w sobie nie było to złym sposobem na zniknięcie i prawdopodobnie wystarczyłoby dla standardowych kontroli. Weryfikacje tożsamości w obozach przygotowawczych nie były zbyt gruntowne, bo tak naprawdę nikogo nie obchodziło, kim był człowiek, zanim się zgłosił. Mimo wszystko zostawił po sobie kilka dość ewidentnych śladów, których można było poszukać, jeśli wiedziało się jak, a Carl z sięgającym już desperacji metodycznym uporem szukał go od wielu tygodni. Wiedział, że Gray jest gdzieś na Altiplano, ponieważ tam prowadził jego ślad z Bogoty oraz dlatego, że wariant trzynasty nie miał właściwie innego miejsca, do którego mógłby uciekać. Wiedział, że jest tylko kwestią czasu odnalezienie śladów i zgarnięcie go. Z drugiej strony zdawał sobie też sprawę, że dzięki coraz bardziej pobieżnym programom wstępnym, celującym w zaspokojenie rosnącego zapotrzebowania, czas był po stronie uciekającego. Musiał jak najszybciej coś znaleźć, bo Gray przepadnie, a Carl nie dostanie swojej nagrody.
Kiedy więc doszło do przełomu, gdy z sieci kontaktów, którymi posługiwał się przez wszystkie te tygodnie, dostał wreszcie drobny strzępek informacji, trudno było nie zareagować gwałtownie. Trudno było nie spalić swojej uciążliwie konstruowanej tożsamości, użyć blachy i linii kredytowej Agencji i wynająć zestawu najszybszych pojazdów terenowych dostępnych w Copacabanie. Trudno było nie przekroczyć granicy przy prędkościach Agencji, wzbudzając kurz i plotki całą drogę do obozu, w którym Graya oczywiście już by nie było.
Carl tego nie zrobił.
Zamiast tego poprosił parę osób o spłatę długów i zdołał załatwić sobie przelot przez granicę z wojskową jednostką łączności, jakimś starszawym transportowcem z logo korporacji Kolonii na prawie całkiem wyblakłym od słońca pancerzu. Żołnierze należeli do regularnej armii peruwiańskiej, powołani z biednych rodzin nabrzeżnych prowincji, przeniesieni następnie do ochrony korporacji. Dostawali za to odrobinę więcej niż standardowy żołd poborowego, a wnętrze transportowca było stosunkowo wygodne jak na wojskowe standardy, nawet z klimatyzacją. W każdym razie byli młodzi i twardzi, z rodzaju, jakiego nie widywało się już często na Zachodzie, niewinnie dumni ze swojej ciężko zdobytej sprawności fizycznej i taniego prestiżu khaki. Wszyscy szeroko się do niego uśmiechali, odsłaniając zepsute zęby, a żaden nie przekroczył dwudziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z ignorancji. Mógł się założyć, że dzieciaki nie wiedziały, ile dowództwo bierze za ich usługi od korporacyjnych klientów.
Zamknięty we wnętrzu szarpiącego i śmierdzącego potem pojazdu, rozpamiętując swoje szanse przeciw Grayowi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzywać. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Zdecydowanie uważał, że to zbyt przereklamowany sposób na spędzanie czasu. Z drugiej strony, gdy korzystało się z darmowego przejazdu, obowiązywały pewne standardy uprzejmości, zdobył się więc na trochę niezobowiązującej rozmowy na temat przyszłotygodniowych rozgrywek Argentyny z Brazylią, dorzucając do konwersacji tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne. Jakieś komentarze na temat Patricii Mocatty i sensu kobiety kapitana w drużynie, która wciąż w większości składała się z mężczyzn. Listy nazwisk graczy. Porównania taktyki. Wydawało się, że wszystko szło w miarę gładko.
– Eres Marciano? – padło w końcu nieuniknione pytanie.
Pokręcił głową. Tak naprawdę był kiedyś na Marsie, ale to była długa i skomplikowana historia i nie miał ochoty jej opowiadać.
– Soy contable – odpowiedział im, ponieważ czasami tak właśnie się czuł. – Contable de biotecnologia.
Wszyscy się wyszczerzyli. Nie był pewien, czy dlatego, że wcale nie wyglądał jak księgowy od biotechnologii, czy po prostu mu nie uwierzyli. W każdym razie nie naciskali. Przywykli już do mężczyzn, których twarze nie pasowały do opowiadanych historii.
– Habla bien el espanol – pochwalił jeden z nich.
Faktycznie dobrze mówił po hiszpańsku, choć przez ostatnie dwa tygodnie używał głównie quechua, z marsjańskim akcentem, ale wciąż bliskim swoich peruwiańskich korzeni. Tego właśnie języka używała większość mieszkańców Altiplano, a oni właśnie stanowili podstawę siły roboczej w obozach przygotowawczych, podobnie jak na Marsie. Co nie zmieniało faktu, że językiem przedstawicieli prawa wciąż był tu hiszpański. Poza powierzchowną znajomością używanego w sieci amangielskiego faceci z Wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to idealny układ z punktu widzenia korporacji, ale przy podpisywaniu kontraktów INKOL rząd w Limie był nieugięty. Oddanie kontroli korporacjom gringo to jedno, właściwie miało już za sobą wsparcie precedensów historycznych, ale pozwolenie mieszkańcom Altiplano na kulturalne uwolnienie się od władzy Wybrzeża… cóż, na to już nie można było pozwolić. Na szali leżał zbyt duży balast historii. Oryginalni Inkowie sześćset lat temu i ich uparta, trzydziestoletnia odmowa zachowywania się tak, jak powinien podbity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780, maoiści Sendero Luminoso raptem sto lat temu i jeszcze całkiem niedawne wrzenie familias andinas. Lekcja została opanowana, słowo wypowiedziane. Nigdy więcej. Pilnowali tego mówiący po hiszpańsku mundurowi i urzędnicy.
Transportowiec zatrzymał się z szarpnięciem i tylne drzwi ciężko otwarły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre światło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapachy obozu. Usłyszał znajome, nie hiszpańskie tonacje quechua wykrzykiwane ponad odgłosami pracującej maszynerii. Stłumił je głos importowanego robota, rycząc w amangielskim „pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobiegała muzyka, wokal huayno zremiksowany do jakiegoś tanecznego rytmu. Przez wonie oleju silnikowego i plastików przebijał się wszechobecny, ciężki zapach antecuchos pieczonych nad ogniem z drewna. Carl miał wrażenie, że słyszy też wirniki startującego gdzieś w oddali śmigłowca.
Żołnierze wybiegli ze środka, ciągnąc za sobą plecaki i broń. Carl pozwolił im ruszyć przodem, wyszedł jako ostatni i rozejrzał się wokół, używając ich rozkrzyczanego tłumku jako osłony. Transportowiec zatrzymał się na wiecznobetonowym pasie naprzeciw kilku zakurzonych autobusów kursujących do Cuzco i Arequipy. Za nimi wznosiła się dźwigarowa konstrukcja budynku terminalu, a jeszcze dalej na wzgórzu rozciągał się obóz Garrod Horkan 9, zbudowany z parterowych domków na sterylnym planie kratownicy. Co kilka ulic nad skrzyżowaniami powiewały białawe flagi korporacji z przeplecionymi literami G i H w pierścieniu gwiazd. Przez pozbawione szyb okna terminalu Carl zauważył ludzi w kombinezonach ozdobionych tym samym logo na piersiach i plecach.
Cholerne korporacyjne miasta.
Złożył swój plecak w schowku na dworcu, zapytał sprzątacza w kombinezonie o kierunek i wyszedł z powrotem na słońce wznoszącej się ulicy. Po przeciwnej stronie błyszczało boleśnie jasne i błękitne jezioro Titicaca. Zsunął na oczy inteligentne szkła Cebe, na głowę wcisnął wymiętego peruwiańskiego stetsona ze skóry i ruszył w górę pochyłości, podążając za muzyką. Ubranie było bardziej sposobem na wtopienie się w tłum niż koniecznością – skórę miał ciemną i dostatecznie stwardniałą, by nie martwić się o słońce, ale szkła i kapelusz umożliwiały ukrycie twarzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obozach na Altiplano i, choć było to mało prawdopodobne, Gray mógł polecić komuś obserwować terminal. Im mniej się wyróżniał, tym lepiej.
Po pokonaniu kilku przecznic w górę ulicy Carl znalazł to, czego szukał. Budynek z prefabrykatów dwukrotnie większy od pozostałych, emanujący z zasłoniętych okien i podwójnych drzwi pulsującym rytmem remiksu huayno. Ściany oblepiono plakatami lokalnych kapel, a otwarte do środka drzwi obstawiały dwa panele przedstawiające karaibskie życie nocne według wyobrażeń jakiejś agencji reklamowej z Limy. Biały piasek i palmy, imprezowe światła. Dziewczyny criolla w bikini dwuznacznie trzymające butelki z piwem i ruszające biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki w towarzystwie facetów o europejskim wyglądzie. Oprócz orkiestry – idealnie umięśnionej i brykającej radośnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciemniejszej niż szklaneczka szkockiej z wodą.
Carl pokręcił z rozbawieniem głową i wszedł do środka.
W środku muzyka była głośniejsza, ale wciąż znośna. Dach wznosił się skosem na wysokości pierwszego piętra, a pod nim znajdowała się otwarta przestrzeń, zatem dźwięki uciekały tamtędy. Przy stoliku w rogu grało w karty trzech mężczyzn i kobieta. Gra wymagała licytacji i wyraźnie nie mieli problemów ze zrozumieniem tego, co mówią partnerzy. Przy innych stołach toczyły się rozmowy. Przez drzwi i okiennice wpadało światło słońca, tworząc na podłodze lśniące krechy, ale nie sięgało daleko i jeśli popatrzyło się wprost na nie, a potem w głąb, przez porównanie reszta sali wydawała się pogrążona w półmroku.
W przeciwnym rogu pomieszczenia zakrzywiony bar z nitowanych kawałów blachy mieścił pół tuzina pijących. Stał dostatecznie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścianie z tyłu lśniły łagodnie w półmroku. W tejże ścianie znajdowały się drzwi otwarte na równie słabo oświetloną kuchnię, najwyraźniej pustą i nieużywaną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przysadzistej kelnerki indigena, snującej się między stołami i zbierającej na tacę butelki i szklanki. Carl przyglądał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skierowała się do baru.
Dogonił ją w chwili, gdy odstawiła tacę na blat.
– Butelkę red stripe’a – odezwał się w quechua. – Bez szklanki.
Zanurkowała pod unoszonym na zawiasach fragmentem blatu i bez słowa otwarła stojącą na podłodze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wyprostowała się, trzymając ją prawie jak criollas z paneli na zewnątrz. Potem sprawnie zdjęła kapsel nieco podrdzewiałym otwieraczem wiszącym u jej pasa i postawiła ją na barze.
– Pięć soli.
Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pochodziła z Boliwii. Wyciągnął wafel INKOL i wysunął go, trzymając dwoma palcami.
– Może być?
Posłała mu spojrzenie pełne cierpienia i poszła po terminal. Sprawdził godzinę wyświetlaną w lewym górnym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Co prawda przestawiły się już na słabe oświetlenie, ale do tego, co planował, wolał mieć wyraźny kontakt wzrokowy. Położył kapelusz na barze i oparł się obok niego, zwrócony twarzą w stronę sali, starając się przybrać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świetnie tu pasuje.
W teorii powinien po przybyciu zgłosić się do zarządcy osiedla z ramienia GH. Taka obowiązywała zapisana w Karcie procedura, jednak bolesne doświadczenia z przeszłości, częściowo opłacone własną krwią, nauczyły go, by darować sobie ten etap. Wszędzie tu panowało pełne spektrum niechęci do tego, czym był Carl Marsalis, mającej swe źródła na każdym poziomie ludzkiej egzystencji. Od strony wysublimowanego poznania politycy potępiali jego egzystencję jako niemoralną. Na poziomie bardziej emocjonalnym dotykała go ogólnoludzka odraza wiążąca się z etykietką „zdrajca”. Jeszcze głębiej, na fali suchej terminologii raportu Jacobsena, ale zahaczając o hormonalne podstawy instynktów, krył się przyprawiający o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jednym z nich.
Ale najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że w oczach korporacji Kolonii Carl był chodzącą złą prasą. Oraz gwarantowaną dziurą w budżecie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysłania, Garrod Horkan mógł wpakować w niego już kilkadziesiąt tysięcy dolarów w formie różnego rodzaju szkoleń i siatki biotechu. Nie był to rodzaj inwestycji, który chciało się zobaczyć wykrwawiający się w pyle Altiplano pod nagłówkami o niedostatecznych zabezpieczeniach w obozie INKOL.
Cztery lata temu zgłosił się do zarządcy obozu na południe od La Paz, a jego cel tajemniczo wyparował, gdy Carl wciąż wypełniał formularze w budynku administracji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podobnie jak pusta skrzynia w nogach łóżka w pokoju obok. Tamten człowiek już nigdy więcej się nie pojawił i Carl musiał przyznać sobie i Agencji, że najprawdopodobniej przebywa już na Marsie. Nikt w INKOL nie potwierdziłby tej informacji, więc nie zawracał sobie głowy pytaniem.
Sześć miesięcy później Carl zgłosił się późnym wieczorem do innego zarządcy obozu, odmówił wypełniania formularzy i chwilę po wyjściu z budynku administracyjnego został zaatakowany przez pięciu mężczyzn z kijami bejsbolowymi. Na szczęście nie byli zawodowcami i w ciemnej alejce wchodzili sobie nawzajem w drogę. Ale do chwili, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejsbolowych i przegonić napastników, cały obóz był już na nogach. Ulicę rozświetlały latarki i szybko przekazywano sobie wiadomość: przy budynku administracji pojawił się nowy czarnoskóry i sprawia kłopoty. Carl nie zawracał sobie głowy przebijaniem się przez ulice pełne wrogich spojrzeń, by sprawdzić obozowy adres swojego celu. Wiedział, co zastanie.
Zostały jeszcze skutki walki, równie przewidywalne. Pomimo licznych przechodniów, a nawet jednego czy dwóch bezczelnych gapiów, nagle okazało się, że nie ma żadnych świadków. Mężczyzna, którego Carl obił dostatecznie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządca nie pozwoliła Carlowi na przesłuchanie go w cztery oczy i nawet nadzorowane przesłuchanie ograniczyła, tłumacząc się względami medycznymi. „Więzień ma pewne prawa”, oświadczyła powoli, jakby Carl był ograniczony umysłowo. „Dość go już pan skrzywdził”.
Carl, wciąż krwawiący z rozbitego policzka i ze złamanym przynajmniej jednym palcem, tylko na nią popatrzył.
Obecnie informował zarząd obozu, gdy było już po wszystkim.
– Szukam starego kumpla – powiedział kelnerce, gdy wróciła z urządzeniem. Dał jej wafel INKOL i odczekał, aż go przesunęła. – Nazywa się Rodriguez. To bardzo ważne, żebym go znalazł.
Jej palce zawisły nad klawiaturą. Wzruszyła ramionami.
– Rodriguez to częste nazwisko.
Carl wyciągnął jeden z wydruków plików ściągniętych z kliniki w Bogocie i pchnął go w jej stronę po barze. Wygenerowany komputerowo obraz miał zaprezentować klientowi, jak będzie wyglądał, gdy zejdzie już opuchlizna. W czasie rzeczywistym, tak szybko po tak taniej operacji, nowa twarz Graya pasowałaby pewnie do ofiary linczu z Jezusowa, ale mężczyzna uśmiechający się na klinicznym obrazie wyglądał zdrowo i zdumiewająco przeciętnie. Szerokie kości policzkowe i usta, standardowe rysy amerindiańskie. Carl, który miał prawie paranoję w tych sprawach, kazał Matthew wrócić tej nocy do strumieni danych kliniki, by się upewnić, że nie próbowali oszukać go jakimś standardowym obrazkiem. Matthew narzekał, ale zrobił to prawdopodobnie, żeby dowieść, że potrafi. Nie było wątpliwości. Gray właśnie tak teraz wyglądał.
Kelnerka przez chwilę bez zainteresowania przyglądała się wydrukowi, po czym wystukała dla wafla kwotę zdecydowanie wyższą od pięciu soli. Kiwnęła głową w stronę siedzącego przy drugim końcu baru masywnego, jasnowłosego faceta, patrzącego w szklaneczkę takim wzrokiem, jakby była jego osobistym wrogiem.
– Jego zapytaj.
Ręka Carla wystrzeliła z prędkością siatki. Tego ranka się podładował. Wygiął jej palec wskazujący, zanim uderzyła w klawisz zatwierdzenia transakcji, i wykręcił go lekko, tylko tyle, by zablokować stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zaczepiają o siebie.
– Ciebie pytam – powiedział spokojnie.
– A ja odpowiadam. – Jeśli się bała, nie okazała tego. – Znam tę twarz. Przychodzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygodniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ściągnąć na ciebie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?
– Nie. Ale musisz mnie przedstawić temu Rubio.
– Cóż. – Posłała mu miażdżące spojrzenie. – Wystarczyło poprosić.