Reportaż Alexa Rentona zatytułowany „Jak wytresować lorda” ujawnia realia panujące w elitarnych brytyjskich szkołach z internatem. Jego książka stanowi głos w dyskusji na temat sensowności tej formy edukacji, zakładającej rozłąkę nawet najmłodszych dzieci z rodzicami, a także piętnuje nadużycia i przestępstwa mające miejsce w murach tych placówek.


Jak wytresować lordaWyjazd dziedzica – rzadziej dziedziczki, do szkoły z internatem jest częścią brytyjskiej mitologii dorastania. Szczególnie XIX-wieczna literatura, zarówno ta przeznaczona dla młodzieży, jak i dzieła kierowane do dorosłych czytelników, nie szczędzi wątków związanych z opuszczeniem rodzinnego domu i zmaganiami w placówce edukacji. Dobrze znana polskim czytelnikom Sara Crewe, główna bohaterka powieści „Mała księżniczka”, dzielnie przyjmuje należny jej los w postaci edukacji na pensji dla zamożnych panien. Dystyngowana i opanowana kilkulatka rozstaje się z ojcem, który przywiózł ją do deszczowego Londynu wprost z baśniowych Indii i staje się częścią społeczności zamożnych dziewcząt, zamieszkujących w luksusowej kamienicy – oczywiście do czasu.

Wspominam tę opowieść dlatego, że Frances Hodgson Burnett, opisała w niej typowy los wiktoriańskiego dziecka z bogatej rodziny, zarówno w postaci Sary, jak i jej młodszych i starszych koleżanek. Jest w tej powieści wszystko to, o czym opowiada też Alex Renton w reportażu „Jak wytresować lorda”, przybliżając współczesnym czytelnikom losy prawdziwych małych książąt i księżniczek, znoszących upokorzenia, cierpienie, a także bywających ofiarami fizycznej przemocy w murach szkoły. A wszystko to za słoną opłatą – nie jest bowiem tajemnicą, że na czesne w takich elitarnych szkołach mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi.

Książka Rentona jest reportażem powstałym w konsekwencji opublikowania innego tekstu tego autora w tygodniku „The Observer”. Dziennikarz opisał w nim własne wspomnienia krzywd zaznanych w szkole z internatem, w rezultacie czego otrzymał od czytelników wyznania i świadectwa setek podobnych historii. Skala problemu, którego dokumentację one stanowiły, skłoniły go do podjęcia pracy nad książką opisującą możliwie szeroko brutalne realia panujące w placówkach wskazywanych przez poszkodowanych. Wielu z nich, choć od ukończenia szkoły minęły lata, nadal nie poradziło sobie z traumą wywołaną złym traktowaniem przez kolegów i nauczycieli. W przebogatym katalogu przewin nie zabrakło też przestępstw na tle seksualnym, których ofiarą padali niegdysiejsi chłopcy i dziewczęta, a dziś dorośli ludzie, cytowani przez Alexa Rentona.

Jeśli uczniów nie złamała brytyjska szkoła, byli w stanie iść na podbój świata – i szli.

Z brytyjskiej perspektywy oskarżenia kierowane pod adresem konkretnych osób i całego modelu edukacji opierającego się przede wszystkim na nauczaniu dyscypliny, bezwzględnego posłuszeństwa i hartowaniu nieprzeciętnej wytrzymałości psychicznej, muszą brzmieć skandalicznie. Wszak kształcenie elit w ten sposób przełożyło się swego czasu na bezsprzeczne pożytki dla Wielkiej Brytanii, choć niekoniecznie dla krajów przez nią podbitych i zaanektowanych w dobie kolonializmu. W tym momencie mowa jednak o skutecznej metodzie kształtowania przyszłych liderów mogących sobie poradzić bez lęku w każdych warunkach. „Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób – niezależnie od tego czy jest wykorzystywany świadomie czy nie – kształtowania wspierającej się wzajemnie kadry rządzącej społeczeństwem czy imperium” – stwierdza Alex Renton.

Jeśli uczniów nie złamała brytyjska szkoła, byli w stanie iść na podbój świata – i szli. Na przełomie XIX i XX wieku garstka osób, absolwentów tych właśnie szkół, sprawowała władzę nad 400 milionami ludzi w różnych zakątkach globu. „Stworzenie spójnego plemienia było rzeczywistym zadaniem szkoły. Był to samonapędzający się, hierarchiczny system, w którym drogę rozwoju wybrukowano posłuszeństwem, szacunkiem dla tradycji i starszych oraz wspólnymi zasadami moralności”. Od tamtych czasów niewiele się zresztą zmieniło, bo mury placówek, o których w tej książce mowa, każdego roku opuszcza kolejna pula absolwentów piastujących później najbardziej prestiżowe stanowiska i urzędy na świecie. Za wyjątkiem tych, których szkoła jednak złamie – i to na tych osobach skupił się autor książki.

Przedstawione przez niego historie sprowadzają się w dużym stopniu do poszukiwania winnych. Kto tak naprawdę odpowiada za trwanie opresyjnego systemu i co sprawia, że krzywda dzieci – udokumentowana nie tylko we współczesnych relacjach, ale i w zapiskach sprzed stulecia i dawniejszych – zdaje się nie mieć końca? Dlaczego pedofile ukrywający się w szeregach kadry nauczycielskiej czy personelu pomocniczego pozostają w większości przypadków bezkarni?

 

Jak wytresować lorda

 

Z lektury książki Alexa Rentona, prócz współczucia dla ofiar przestępstw seksualnych i innych form przemocy fizycznej nie mających żadnego usprawiedliwienia, wyłania się refleksja na temat sprzeczności pomiędzy tym, co dobre dla jednostki, a tym, czego potrzebuje zbiorowość. Posiadanie klasy politycznej ukształtowanej prawie że od kołyski, pozwala krajowi na spektakularne zwycięstwa, których ceną jest w wielu przypadkach osobiste szczęście jednostek. Wygląda na to, że szeregi brytyjskich rodziców z wyższych sfer wciąż uważają powinność wobec kraju za istotniejszą od rodzinnego szczęścia i są skłonne tę cenę płacić. „Wyobrażona korzyść społeczna przyćmiewa inne instynkty” – trafnie konkluduje Renton. Agnieszka Kantaruk

Alex Renton, Jak wytresować lorda. O elitarnych szkołach z internatem, Przekład: Agnieszka Rasmus-Zgorzelska, Wydawnictwo Prószyński Media, Premiera: 25 sierpnia 2020
 
 

Jak wytresować lorda

Alex Renton
Jak wytresować lorda. O elitarnych szkołach z internatem
Przekład: Agnieszka Rasmus-Zgorzelska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 sierpnia 2020
 
 

OD AUTORA

Prywatne szkoły podstawowe i średnie

W Wielkiej Brytanii, gdy mówimy o public schools [szkoły publiczne], mamy na myśli prywatne szkoły średnie – oto przykład typowej dla klasy społecznej „zachowującej kamienną twarz” tendencji do mieszania znaczeń słów. Pojęcie to pochodzi z czasów dawnych instytucji edukacyjnych, takich jak Winchester, Westminster czy Eton, powstałych na mocy ustawy. Słowo public, wraz z innymi elementami kultury dawnego szkolnictwa, zostało przysposobione przez nowe, powstające w XIX i XX wieku szkoły prywatne, które chciały udowodnić, że dorównują tym starym etosem i ekskluzywnością. W 2017 roku 282 szkoły nosiły nazwę „publicznych” – w brytyjskim rozumieniu tego słowa2.
W niniejszej książce „szkoła publiczna” oznacza dowolną prywatną szkołę, począwszy od końca XIX wieku, w której płaci się czesne, gdzie panuje tradycyjny reżim i kształci się dzieci w wieku od siedmiu do dziewiętnastu lat. Preparatory school [prywatna szkoła podstawowa] oznacza to samo, tyle że przeznaczona jest dla młodszych dzieci. Określenia „szkoła państwowa” używam zaś dla tych placówek, które są naprawdę publiczne, nie stawiają barier klasowych czy dochodowych.

Źródła i dodatkowe materiały

Pełna lista referencji, dodatkowe przypisy i źródła znajdują się na stronie www.stiffupperlipbook.com. Są tam również informacje dla osób szukających pomocy w przypadku psychicznej lub fizycznej przemocy wobec dziecka.
Chętnie przyjmę wszelkie komentarze czy pytania dotyczące tej książki i związanych z nią tematów – proszę o kontakt przez powyższą stronę.

2 Do 1871 r. tylko dziewięć szkół było oficjalnie uznanych za „publiczne”. Od tego czasu wyłącznie placówki zrzeszone w Headmasters’ and Headmistresses’ Conference (HMC), dobrowolnym stowarzyszeniu wiodących prywatnych szkół z całego świata, używają określenia „szkoła publiczna”.

WPROWADZENIE
HISTORIE O ZOMBI

Wielu młodzieńców, którzy opuszczają angielską szkołę publiczną wyposażeni w kompromitujący brak podstawowej wiedzy, którzy nie mówią żadnym językiem poza własnym i do tego marnie piszą, dla których szlachetna literatura tego kraju i poruszająca historia ich przodków są jak zapieczętowana księga i którzy poświęcili większość czasu oraz niemal każdą myśl na uprawianie sportu, wynoszą z niej jednak coś bezcennego – prostolinijną męskość, pogardę dla kłamstwa i oszustwa, posłuszeństwo, opanowanie i nieugiętą odwagę. Tak wyposażeni ruszają w świat i podejmują ludzką powinność czynienia sobie ziemi poddaną, rządzenia dzikimi ludami i budowania Imperium…
Wielebny T.L. Papillon,
The Public Schools and Citizenship

To nie jest książka o mnie, choć zaczyna się od czegoś, co przydarzyło się mnie. W 1974 roku jako trzynastolatek skończyłem znienawidzoną prywatną szkołę podstawową z internatem, w którym mieszkałem od ósmego roku życia. Placówka zdała egzamin – dostałem się do słynnej szkoły publicznej, a tym samym wszedłem na ruchome schody wiozące mnie ku możliwościom i zabezpieczeniom, które członkowie brytyjskiej klasy uprzywilejowanej tak zgrabnie sobie zorganizowali w XIX wieku. Zapłaciłem jednak za to cenę, doświadczenie miało skutki uboczne. Jednym z nich był fakt, że nie stałem się typem obywatela odmalowanego przez wielebnego Thomasa Papillona.
Jak wielu z miliona dzisiejszych Brytyjczyków, którzy mają na swoim koncie naukę w szkole z internatem, całe lata zajęło mi wyrzucenie z pamięci tego, co mnie tam spotkało. Nie posłałem własnych dzieci do szkoły w wieku ośmiu lat. Ani trzynastu. Ale w okolicy Bożego Narodzenia 2013 roku moja szkoła – wraz z wszystkim, co reprezentowała – znowu zaistniała w moim życiu. Wróciły wspomnienia, jak to bywa z nie do końca zaleczonymi ranami. Otóż w „Daily Mail” pojawił się nagłówek: „W szkole Borisa trwa śledztwo w sprawie wykorzystywania seksualnego”. Gdy go przeczytałem, poleciały mi łzy. Kilku mężczyzn (choć sam Boris Johnson akurat nie) złożyło pozew w sprawie „okropnego wykorzystania”, jakiego dopuściło się dwóch byłych nauczycieli z tej szkoły. Rozpoczęło się policyjne dochodzenie. „Molestowanie – napisało w oświadczeniu dwudziestu byłych uczniów Ashdown – wywarło na długie lata niszczący wpływ na wielu wychowanków szkoły. Czujemy, że w procesie leczenia jest dla nas ważne, by odzyskać siłę i powziąć kroki przeciwko takim destrukcyjnym, potwornym aktom”.
Wszyscy oni byli ode mnie kilka lat młodsi, ale znałem ich, znałem też nauczycieli, o których była mowa. Porozmawiałem z moją matką – pamiętała rzeczy, o których ja zapomniałem. Następnie pojechałem z moją żoną, Ruth Burnett, do hrabstwa Sussex, by odwiedzić szkołę, po raz pierwszy od jej ukończenia. Zmieniła się – jak wszystkie te miejsca – ale w gruncie rzeczy pozostała taka sama. W internacie wciąż mieszkały siedmiolatki. Widzieliśmy jednego z nich – był wycofany i zapłakany. Ciężko nam było pogodzić się z tym widokiem. Podobno miał trudności z adaptacją. „Ale wkrótce mu przejdzie”, zapewnił nas dyrektor. Szkoła z internatem zawsze była i nadal jest narzędziem – jak piła chirurga czy dentystyczne kleszcze – prostym, skutecznym, czasem brutalnym.
Po kilku miesiącach opublikowałem w magazynie „Obser­vera” artykuł. Pisałem w nim o tym, że byłem molestowany – psychicznie i emocjonalnie – w szkole Ashdown House. Nie byłem pierwszą osobą, która to zrobiła. Wielu absolwentów szkoły z internatem opisało przede mną swoje sekrety; dla niektórych z nas to najbardziej oczywista forma terapii. Mój tekst miał jednak wyjątkowy odzew, może dlatego, że wpisał się w aktualną powódź zarzutów o wykorzystywanie dzieci w placówkach wychowawczych, a może dlatego, że mój przenikliwy redaktor – który sam był wychowankiem szkoły z internatem – poprosił czytelników o nadsyłanie ich historii. Posty na portalach społecznościowych zebrały tysiące komentarzy, były masowo udostępniane. W ciągu dwudziestu pięciu lat pracy w charakterze dziennikarza śledczego i interwencyjnego nie miałem takiego odzewu.
Przeważnie reagowano współczuciem. Niektórzy czytelnicy natychmiast zwrócili uwagę na ironię sytuacji – „luksusowe molestowanie”, przemoc, za którą się płaci („Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jakie mamy szczęście, że urodziliśmy się biedni”, skomentował ktoś). Inni pytali: No i co z tego? Kogoś to dziwi? Auberon Waugh, absolwent szkoły publicznej, satyryk, wypowiedział się następująco na temat uświęconego tradycją zwyczaju powierzania przez klasy wyższe i średnie potomstwa pod opiekę pedofilów w szkołach z internatem: „Anglicy słyną przecież w całym cywilizowanym świecie z nienawiści do dzieci”.
Inni chcieli rzecz urealnić: według danych rzecznika praw dziecka prawie ćwierć miliona dzieci w Wielkiej Brytanii rocznie pada ofiarą molestowania seksualnego, dlaczego więc te stare sprawy miałyby zajmować nam (i policji) czas? Ale ważny był przeciwny punkt widzenia – jeśli klasa rządząca właśnie tak dbała o swoje dzieci, nic dziwnego, że instytucje publiczne Wielkiej Brytanii, którymi one następnie zarządzają – od BBC po NHS – jawią się jako niedbałe, aroganckie i skłonne do ukrywania skandali. Należy więc się dowiedzieć, co poszło nie tak w szkołach dla elit, tak samo jak w przypadku szpitala Stoke Mandeville3.
Wiele osób nadesłało swoje historie – często przepełnione smutkiem, który towarzyszył im przez całe życie. Redakcyjni moderatorzy mieli pełne ręce roboty z kasowaniem postów, w których padały oskarżenia wobec konkretnych szkół i nauczycieli. Ale nawet po tej selekcji w strumieniu komentarzy i w mojej skrzynce mailowej zostało kilkaset wiarygodnych opowieści o ewidentnych przestępstwach popełnianych przez dorosłych w szkołach z internatem – prywatnych i państwowych.

Kolejne tygodnie poświęciłem na czytanie maili. Nie było to łatwe. Niektóre relacje miały po kilka stron; były w nich dopracowane do perfekcji rozdziały planowanych książek i przejmujące potoki emocji. Wiele z nich zaczynało się słowami: „Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem…”. Po paru dniach zacząłem mieć drastyczne koszmary senne. Spałem, ale czułem, że coś jest nie tak – jakieś wielonogi pełzały po moim pokoju, wyłaziły spod łóżka i wspinały się na nie.
Wiele osób, które przysłały mi swoje historie, otrzymało automatyczną odpowiedź – obietnicę, że skontaktuję się z nimi w ciągu kilku tygodni. Często na nią odpisywały, widać już sam fakt opowiedzenia komuś swojej historii podziałał oczyszczająco. „Proszę się nie kłopotać. Wyobrażam sobie, że jesteście zasypywani wyciskającymi łzy opowieściami byłych mieszkańców internatów. Nie musicie odpowiadać; po wysłaniu tamtego maila pokazałem go [partnerce] i zaczęliśmy o tym rozmawiać. Lepiej późno niż wcale…”.
Były jednak trudniejsze przypadki. Niektórzy domagali się interwencji, które mnie przerastały. Po pierwsze, gazety nie było stać na finansowanie śledztwa dotyczącego bogatych, potencjalnie skłonnych do procesowania się instytucji – choć zabraliśmy się za jedną, Gordonstoun School. Po drugie, ci ludzie ewidentnie potrzebowali pomocy, a ja nie miałem kompetencji, by im jej udzielić. Istniało ryzyko, że ktoś popełni samobójstwo. Ofiary przestępstw seksualnych pisały, że ich prześladowcy wciąż pracują w szkołach. Większość z nich otrzymywała standardowe odpowiedzi, z sugestią powzięcia kolejnych kroków – psychoterapii, oficjalnego działania, drogi sądowej. Lecz było również jasne, że szukanie zadośćuczynienia na drodze prawnej niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Dla spragnionych zemsty ma to sens, ale bywa, że długi i ciężki proces czyni z ludzi już skłonnych do złości jeszcze bardziej rozdrażnionych i nieszczęśliwych. Gdy była mowa o doprowadzeniu sprawców przed sąd, pojawiało się więcej frustracji niż rozwiązań. Martin Haigh, który zaczął uczyć przyrody w Ashdown House, gdy ja byłem w ostatniej klasie, w marcu 2017 roku dostał wyrok dwunastu lat za molestowanie seksualne czterech uczniów, z których jeden był zaledwie ośmiolatkiem. To było dobre zakończenie sprawy dla tych, obecnie pięćdziesięcioletnich, mężczyzn i otucha dla wielu innych, skrzywdzonych przez stawiających się ponad prawem prześladowców. Lecz cała sprawa potwornie się ciągnęła – winę udowodniono po czterdziestu dwóch latach od pierwszego oskarżenia Haigha przez rodziców i po piętnastu od zgłoszenia sprawy na policji przez byłych uczniów Ashdown.
Największy gniew u ofiar wzbudziła informacja, że ówczesny dyrektor Ashdown zwolnił Haigha w 1975 roku za seksualne wykorzystywanie dzieci po skargach dwóch par rodziców. Nie zgłosił tego jednak żadnym służbom i oskarżenie zostało wycofane. Obecnie policja hrabstwa Kent prowadzi śledztwo w sprawie zarzutów wniesionych przez uczniów szkoły, w której Haigh uczył jeszcze przez pięć lat po opuszczeniu Ashdown.
Ale brytyjskie prawo cywilne się zmieniało. Wcześniej obowiązywała zasada, że zadośćuczynienia za osobiste krzywdy można dochodzić w ciągu trzech lat po zdarzeniu. Niewielki był z tego użytek dla dziecięcych ofiar molestowania, które najczęściej latami nie zgłaszają przestępstw, które ich dotknęły. Ofiary Jimmy’ego Savile’a dostały już inną możliwość – w przypadku poważnego wykroczenia sędzia mógł zmienić ograniczenie. Zaczynało mieć sens tworzenie grup pokrzywdzonych, którzy wspólnie wnosili powództwo cywilne. Wiele z tych osób pracuje w bankowości lub finansach – w końcu to absolwenci szkół publicznych – i wierzy w kary, które uderzają po kieszeni: gdy ubezpieczyciele dostrzegą dodatkowe ryzyko związane z odpowiedzialnością cywilną, będą wywierać na szkołach presję, by zaostrzyły system ochrony. Znany finansista z jednej z takich grup powiedział mi, że będzie przekazywał wszystkie pieniądze, które wygra w sądzie, bezpośrednio fundacji zajmującej się terapią traum u dzieci w szkołach państwowych. „Choć w szkołach prywatnych też by się przydały”, dodał.
Ostatecznie, świadomy braku kompetencji jako doradca mailowy i z obawy, że mogę tylko pogłębić czyjś ból (dodam, że nadwerężałem też własną odporność emocjonalną), powróciłem do pracy dziennikarskiej. Sporządziłem spis zarzutów, które mi nadesłano, i zacząłem je analizować. Gdy porównałem moje dane z tymi, którymi dysponowali inni dziennikarze, zdałem sobie sprawę, że co najmniej połowa szkół dla klasy uprzywilejowanej udzieliła schronienia dorosłym przestępcom seksualnym. Zrozumiałem jedno: by zrozumieć, skąd to wszystko się wzięło, ja i moi koledzy musimy się przyjrzeć początkom współczes­nego prywatnego systemu edukacji, sięgającym połowy XIX wieku. Nie byliśmy jedyni. W 1989 roku grupa osób reprezentujących policję, służby społeczne i organizację pożytku publicznego Childline na konferencji poświęconej wykorzystywaniu dzieci stwierdziła, że według ich danych w 75% szkół z internatem miał miejsce przynajmniej jeden przypadek molestowania seksualnego4.

Ludzie oczywiście nie pisali do mnie dlatego, że byli szczęśliwi. Zaledwie dwanaście osób – na jakieś osiemset relacji – stwierdziło, że w szkole było świetnie, ale połowa tych pogodnych opowieści i tak służyła jako kontrast dla historii przyjaciela czy krewnego, który ucierpiał w wiadomy sposób. Przetwarzając te informacje, wciąż odkrywałem nowe rzeczy, jak choćby to, jak wiele kobiet opowiadało o poważnym wykorzystywaniu, fizycznym lub psychicznym – była to prawie jedna czwarta wszystkich relacji. Przemoc, molestowanie i zaniedbania w szkołach okazały się powszechne, również w XXI wieku. Wiąże się to z faktem, że nauczycielom oskarżonym o te zbrodnie niemal zawsze uchodziły one płazem. Do niedawna typową sankcją było dyskretne usunięcie z posady, któremu często towarzyszyło wręczenie listu referencyjnego umożliwiającego przestępcy kontynuowanie kariery. Przemocowcy wędrowali od szkoły do szkoły – zarówno w sektorze prywatnym, jak i państwowym. Edukacja była branżą specjalizującą się w zatrudnianiu pedofilów i sadystów. Ale największym odkryciem była dla mnie skala przemocy, której nie uznaje się za przestępstwo.
Do napisania tej książki skłoniły mnie historie dzieci oddanych przez rodziny pod opiekę obcym ludziom, często w naprawdę wczesnym dzieciństwie. Typowy wiek, w którym dzieci posyłano do szkół z internatem w latach 60. i 70., to siedem lub osiem lat5. Społeczności, do których trafiali ci podopieczni, zwykle nie były przyjazne ani troskliwe. Brytyjczycy zawsze mieli do dzieci stosunek jednocześnie sentymentalny i okrutny – w stopniu wyróżniającym nas spośród innych europejskich nacji. Ale w szkołach z internatem okrucieństwo – w wykonaniu tak dzieci, jak i dorosłych – było częścią systemu. Nie dyscyplinującą praktyką, lecz elementem magii tej wyjątkowej edukacji. Zaniedbywanie, jak nazwalibyśmy to dzisiaj, było normą. Nawet jeśli szkoły były wygodne i przytulne jak pokoje dziecinne, historie, które przeczytałem, jasno wskazywały na to, że szok wywołany nagłą rozłąką za młodu wywarł długotrwały wpływ na ich autorów w życiu dorosłym. Niektórzy wciąż uważali, że zostali wysłani z domu z własnej winy, inni twierdzili, że „zdrada” rodziców zniszczyła im przyszłość. Wszyscy oni w bardzo młodym wieku poznali granice miłości.
Naturalnie niektórzy wierzyli, że to wszystko dla ich dobra. Mężczyzna, który został wysłany do szkoły w wieku ośmiu lat, miesiąc po śmierci swojego ojca, mówi: „Teraz widzę to tak, że chcieli mnie zahartować. W efekcie stałem się mieszanką wybuchową. Zbyt niebezpieczną, by jej użyć albo ją zignorować. I tak właśnie funkcjonuję”. Inni robili wszystko, by przywołać we wspomnieniach dobre momenty, które zrównoważą te przykre. Ale wiele osób wciąż dręczyło przekonanie, że ich rodzice działali w zmowie ze szkołą, że wiedzieli, jakie cierpienia będą czekać ich ukochane dziecko, ale uważali, że to dla ich dobra. Gdy zacząłem się zastanawiać nad czarną stroną prywatnego systemu edukacji, zdałem sobie sprawę, że przyglądam się zapierającemu dech w piersi oszustwu, które dzieje się od ponad stu lat – kosztem najpotężniejszych i najlepiej wykształconych ludzi w tym kraju. Co oczywiście jest uproszczeniem. Prawda jest bardziej złożona. I bardziej zatrważająca.
Antropolodzy znają wiele społeczności, które rytualizują przemoc wobec swoich dzieci. Uzasadniają ją tradycją oraz przekonaniem, że trudności je zahartują. W niektórych kulturach dzieci, choć prawdopodobnie kochane i hołubione, są celowo krzywdzone. Istnieją amazońskie plemiona, które oblewają swoje pociechy wrzątkiem albo ranią ich skórę zębami rekina, by nauczyć je radzić sobie z bólem. Bo życie niechybnie przyniesie im ból. Ale brytyjskie elity mają wyjątkowy zwyczaj – rytualnie pozbywają się swoich dzieci z domu w bardzo młodym wieku. Jako jedyni w świecie brytyjscy rodzice pozbawiają je swojej miłości i poczucia bezpieczeństwa, by zapewnić im edukację. Tylko oni poświęcają własne szczęście i rezygnują z radości patrzenia, jak dzieci rosną, jak się rozwijają. A to wszystko w imię przyszłych przywilejów. Niniejsza książka jest próbą wytłumaczenia, dlaczego cała klasa społeczna – jedna z najpotężniejszych, jakie zna świat – zdecydowała, że dzieci muszą cierpieć, by stać się użytecznymi obywatelami.

Zbieranie materiału do tej opowieści było fascynujące i męczące zarazem. Pierwszy problem miałem z materiałem dowodowym. Pamięć jest zawodna i płynna – historie z dzieciństwa edytujemy przez całe nasze życie, by wyciąg­nąć z nich to, czego potrzebujemy, i to, co jesteśmy w stanie znieść. Kolejny problem pojawił się przy próbie zbadania klasy społecznej, która jest wyćwiczona w protekcjonizmie i dyskrecji, która jest dumna z tego, że nie mówi, co naprawdę myśli, i która – jak każda elita rządząca – zawsze ma wiele poglądów na tę samą kwestię: inne dla wtajemniczonych, inne dla osób spoza kręgu, inne dla wybranych, inne dla mas.
Pisząc tę historię, czerpałem informacje z wielu źródeł, począwszy od własnych wspomnień o tym, co przytrafiło się mnie i mojej rodzinie. Wykorzystałem również opublikowane już relacje, teksty literackie i dramaty dotyczące szkół z internatem, które zawsze podejmowały temat okrucieństwa systemu, nawet jeśli robiły to głównie dla rozrywki. Czasem miałem możliwość wykorzystania współczesnych relacji dzieci, które uczą się w tego typu placówkach. Najbardziej użytecznym źródłem były jednak listy od czytelników tamtego pierwszego artykułu. Jestem głęboko wdzięczny kilkuset mężczyznom i kobietom, którzy zdecydowali się powrócić do najciemniejszych dni swojego życia, by mi pomóc, za szczerość i uczciwość. Mam nadzieję, że im też to pomogło.

3 Jedna z placówek, w której prowadził działalność charytatywną Jimmy Savile, dziennikarz i didżej, oskarżony o liczne przestępstwa seksualne, w tym na nieletnich (przyp. tłum.).
4 Jack O’Sullivan, Sex abuse ‘at 75 percent of boarding schools’, „Independent”, 9 grudnia 1989.
5 Badanie z 1966 r. wykonane na próbie 2794 uczniów ostatnich klas szkół z internatem wykazało, że większość zaczynała w nich naukę przed ukończeniem jedenastego roku życia, a ponad jedna trzecia – ósmego. W tamtym czasie w szkołach z internatem uczyło się 1,7% brytyjskich uczniów.

 
Wesprzyj nas