Nowa książka autorki światowych bestsellerów, w tym „Kruczego Cyklu”. Poznaj nowych bohaterów i wejdź do uniwersum pełnego niesamowitości.


Wezwij sokołaWśród nas znajdują się śniący… i wyśnieni. Ci, którzy śnią, nie potrafią się przed tym powstrzymać, mogą jedynie próbować to kontrolować. Ci, którzy zostali wyśnieni, nie są w stanie wieść samodzielnego życia, ponieważ zasną na zawsze, jeśli ich śniący umrą.

Istnieją tacy, którzy lgną do śniących. By ich wykorzystywać. By ich więzić. By ich zabijać, zanim ich sny zniszczą nas wszystkich. Ronan Lynch jest śniącym. Potrafi wyciągać ze swoich snów zarówno wspaniałości, jak i koszmary, i przenosić je do swojej ułomnej rzeczywistości. Jordan Hennessy jest złodziejką. Im bardziej zbliża się do wyśnionego przedmiotu, którego poszukuje, tym bardziej nierozerwalnie się z nim wiąże.

Carmen Farooq-Lane jest łowczynią. Jej brat był śniącym… i zabójcą. Na własne oczy widziała, jakie skutki może przynieść śnienie śniącemu. Obserwowała też szkody, jakie potrafią wyrządzić śniący. To jednak nic w porównaniu z apokalipsą, jaka wkrótce ma się rozszaleć…

Odkryj prawdziwą literacką Incepcję i rozpocznij wyjątkową podróż w głąb sennych marzeń i koszmarów!

***

Mnóstwo magii i tajemnic. Znakomicie zarysowane postaci i pomysły ​​napędzające fabułę, która jest pełna niesamowitych zwrotów akcji.
kirkusreviews.com

Nigdy nie czytałem czegoś tak pięknego, magicznego, kreatywnego, oryginalnego, ze zręcznie i skrupulatnie przedstawionymi marzeniami sennymi!
goodreads.com

Dostałam cudowną i mroczną książkę, która wciągnęła mnie od pierwszej strony, a swoim zakończeniem wywołała dreszcz niepokoju… No bo co dalej?! Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów Króla Kruków! Autorka utkała rewelacyjną opowieść, a ja gorąco ją wam polecam!
Ewelina Nawara

Maggie Stiefvater stworzyła świat nietypowy, nieokiełznany i taki jak sny – nieprzewidywalny. Z pewnością wielu czytelników – podobnie jak ja – wkraczając do niego, poczuje się jak Alicja wpadająca do króliczej nory. Dla mnie była to zaskakująca i pełna niespodzianek podróż i nie mogę się doczekać, gdy znowu będę mogła ją kontynuować.
Marta Korkus

Maggie Stiefvater
Wezwij sokoła
Przekład: Piotr Kucharski
seria: Śniący tom 1
Wydawnictwo Uroboros
Premiera: 24 lutego 2021
 
 

Wezwij sokoła


Prolog

Będzie to opowieść o braciach Lynch.
Było ich trzech i jeśli ktoś nie lubił jednego z nich, mógł wypróbować innego, poni-eważ niewykluczone, że ten z braci, który innym wydawał się nazbyt kwaśny bądź nazbyt słodki, akurat mógłby przypasować właśnie jemu. Bracia Lynch, sieroty Lynch. Wszyscy w ten czy inny sposób powstali dzięki snom. I wszyscy, jak jeden mąż, byli diabelnie przystojni.
Troszczyli się o siebie. Ich matka Aurora umarła w taki sam sposób, jak umierają niektóre sny: makabrycznie, niewinnie, niespodziewanie. Ich ojciec Niall został zabity bądź zamordowany, w zależności od tego, za jak ludzkiego ktoś go uważał. Czy istnieli jeszcze jacyś inni Lynchowie? Raczej mało prawdopodobne. Lynchowie wydawali się całkiem nieźli w umieraniu.
Sny to w zasadzie niezbyt pewny budulec do tworzenia życia.
Ponieważ bracia Lynch pozostawali w niebezpieczeństwie przez większość życia, każdy z nich wykształcił własne metody łagodzenia zagrożeń. Declan, ten najstarszy, dbał o bezpieczeństwo, zachowując się w jak najnudniejszy sposób. Był w tym bardzo dobry. We wszystkim – w szkole, na zajęciach pozalekcyjnych, na randkach – nieodmiennie wybierał najbardziej banalne rozwiązania. Miał do tego prawdziwą smykałkę. Niektóre formy nudy pozwalają przypuszczać, że ich użytkownik gdzieś w głębi siebie może być tak naprawdę osobą kapryśną i wielowymiarową, jednak Declan starannie praktykował taką formę nudy, która sugerowała, że gdzieś w głębi niego kryje się jeszcze nudniejsza jego wersja. Declan nie był niewidzialny, ponieważ niewidzialność miała swój własny powab, swoją własną tajemnicę. Był po prostu nijaki. Teoretycznie był studentem uniwersytetu i stażystą zajmującym się polityką, dwudziestojednolatkiem mającym przed sobą całe życie, lecz niełatwo się o tym pamiętało. W ogóle trudno było go zapamiętać.
Matthew, ten najmłodszy, pławił się w bezpieczeństwie, zachowując się w jak najmilszy sposób. Był uroczy, uległy i delikatny. Generalnie lubił rzeczy, i to nie w ironiczny sposób. Śmiał się z żartów słownych. Przeklinał niczym kartka okolicznościowa. Wyglądał również miło, ze złotowłosego cherubinka wyrósł na złotowłosego siedemnastoletniego adonisa. Cała ta ulepkowata, rozczochrana dobroć mogłaby być nie do zniesienia, gdyby Matthew nie robił wokół siebie potwornego bałaganu przy jedzeniu i nie był okropnie leniwym uczniem, do tego nieszczególnie błyskotliwym. Wszyscy chcieli przytulić Matthew Lyncha, a on chciał im na to pozwolić.
Ronan, ten środkowy, bronił swojego bezpieczeństwa, zachowując się w jak najbardziej odstręczający sposób. Podobnie jak pozostali bracia Lynch regularnie uczęszczał do kościoła, ale większość ludzi podejrzewała, że grał dla przeciwnej drużyny. Ubierał się w pogrzebową czerń i jako zwierzątko domowe trzymał samicę kruka. Golił włosy tuż przy skórze, a plecy pokrył tatuażem najeżonych pazurów i zębów. Miał zawsze kwaśną minę i niewiele mówił. Jeśli już wypuszczał jakieś słowa, okazywały się one niczym noże, lśniące i ostre, nieprzyjemne, gdy się w kogoś wbijały. Miał niebieskie oczy. Takie oczy zazwyczaj uważane są za ładne, ale nie w przypadku Ronana. Nie były w kolorze chabrów, niemowlęcych ubranek, indygo czy lazuru. Miały odcień gór lodowych, szkwału, hipotermii, a ostatecznie śmierci. Całym sobą sugerował, że jest zdolny ukraść komuś portfel albo upuścić czyjeś dziecko. Był dumny ze swojego nazwiska rodowego, a ono pasowało do niego. Wargi układał zawsze w taki sposób, jakby właśnie skończył wypowiadać swe miano.
Bracia Lynch mieli wiele tajemnic.
Declan był kolekcjonerem pięknych, konkretnych sformułowań, których nie pozwoliłby sobie użyć publicznie, a także właścicielem promiennego, konkretnego uśmiechu, którego nikt nigdy nie miał zobaczyć. Matthew posiadał sfałszowany akt urodzenia i brakowało mu linii papilarnych. Czasami, gdy pozwolił umysłowi się błąkać, orientował się, że kroczy po idealnie prostej linii. Ku czemuś? Od czegoś? Była to tajemnica nawet dla niego.
Ronan miał najniebezpieczniejszą z tajemnic. Podobnie jak wiele istotnych sekretów ten również był przekazywany w rodzinie, w tym przypadku z ojca na syna. Stanowił dla Ronana Lyncha zarówno dobrodziejstwo, jak i niepomyślność. Dobrodziejstwo, ponieważ gdy czasami zasnął i śnił, budził się z tym snem. Niepomyślność, ponieważ gdy czasami zasnął i śnił, budził się z tym snem. Z monstrami i machinami, pogodą i pragnieniem, lękami i lasami.
Sny to raczej niezbyt pewny budulec do tworzenia życia.
Po śmierci rodziców bracia Lynch przyczaili się. Declan odseparował się od tematu snów i poszedł na uczelnię, żeby zdobyć możliwie najnudniejszy dyplom z politologii. Ronan starał się, jak tylko mógł, by zawrzeć swą zabawę z koszmarami w granicach rodzinnego gospodarstwa w odosobnionej części stanu Wirginia. Zaś Matthew… cóż, Matthew musiał jedynie mieć się na baczności, żeby przypadkiem dokądś nie odwędrować.
Declan stawał się coraz nudniejszy, a Ronan coraz bardziej znudzony. Matthew próbował nie dopuścić, by stopy zawiodły go w miejsce, którego nie rozumiał.
Wszyscy oni pragnęli czegoś więcej.
Któryś musiał się w końcu złamać. Niall był dzikim śniącym z Belfastu, któremu ogień następował na pięty, zaś Aurora była złotym snem, a w jej oczach odzwierciedlało się bezgraniczne niebo. Ich synowie zostali stworzeni, by siać chaos.
Był rześki październik, dziki październik, jeden z tych niespokojnych okresów, który wdziera się pod skórę i wije pod nią. Minęły już dwa miesiące od początku semestru zimowego. Drzewa stały się kruche i zachłanne. Wysychające liście spadały w popłochu. Zima skowyczała nocą pod drzwiami, dopóki płomienie kominków nie odpędzały jej na kilka godzin.
Na coś jeszcze innego zanosiło się tego października, coś innego prężyło się, napinało i dyszało, ale na razie było jeszcze niemal niewidoczne. Później miało zyskać nazwę, lecz teraz jedynie wzburzało wszystko niezwykłe, czego tknęło, a bracia Lynch nie stanowili wyjątku.
Declan złamał się pierwszy.
Gdy najmłodszy brat przebywał w szkole, a środkowy symulował chorobę w rodzinnym gospodarstwie, Declan otworzył szufladę w swojej sypialni i wyciągnął kawałek papieru z zapisanym numerem telefonu. Sam jego widok sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Powinien był go zniszczyć, ale zamiast tego wprowadził cyfry do telefonu.
– Chłopak od Lynchów? – spytał głos z drugiej strony.
– Tak – odrzekł krótko Declan. – Chcę klucza. – I rozłączył się.
Nie powiedział nikomu o tej rozmowie, nawet swoim braciom. Czym była jedna mała tajemnica, pomyślał, w życiu, które jest ich pełne?
Nuda i tajemnice: oto wybuchowa mieszanka.
Coś miało spłonąć.

1

Stworzenia wszelkiego rodzaju zaczynały zapadać w sen.
W przypadku kota miało to najbardziej dramatyczną postać. Był pięknym zwierzęciem, oczywiście jeśli lubiło się koty, o delikatnym pyszczku i długiej, puszystej sierści, takiej, która sprawia wrażenie, że zaraz rozpuści się w płynny cukier. Miał trójkolorowe umaszczenie, co w normalnych okolicznościach równałoby się z płcią żeńską, ponieważ takie futro dziedziczyło się po dwóch chromosomach X. Być może ta zasada nie miała zastosowania tutaj, choć w tej przytulnej wiejskiej chacie niemal nikt o tym nie wiedział. Tym miejscem władały inne siły niż nauka. Mógł zresztą w ogóle nie być kotem. Owszem, miał kształt kota, ale to samo można by przecież powiedzieć o niektórych tortach urodzinowych.
Obserwował, jak go zabijają.
Tego, który do niedawna nazywał się Caomhán Browne. Który wciąż się tak nazywał. Podobnie jak porządne buty tożsamości mogły przeżyć tych, którzy ich używali. Mówiono im, że jest niebezpieczny, jednak nie obawiali się żadnej z rzeczy, którymi w nich rzucał. Maleńki stolik. Pulchna leżanka w spłowiały kwiatowy wzór. Sterta czasopism wnętrzarskich. Sporych rozmiarów płaski telewizor. Udało mu się dźgnąć Ramsaya krucyfiksem ze ściany w przedpokoju, co Ramsay uważał za zabawne nawet wtedy, gdy został zraniony. „Wielkie nieba”, powiedział.
Jedna z kobiet miała na sobie szykowne buty z jagnięcej skóry na wysokich obcasach, teraz oblane niewiarygodną ilością krwi. Jeden z mężczyzn miał skłonności do migren i czuł, jak senna magia tego miejsca roziskrza światełka na skraju jego pola widzenia.
W końcu Lock, Ramsay, Nikolenko i Farooq-Lane zapędzili Browne’a oraz kota w róg niskiej kuchni w irlandzkiej chacie. W zasięgu Browne’a nie pozostało nic oprócz wiszącej na ścianie ozdobnej miotły oraz kota. Miotła nie nadawała się do niczego, nawet do zamiatania, ale jeśli rzucić kotem w odpowiedni sposób, mógłby się do czegoś przydać. Niewiele osób jest jednak zdolnych do tego, żeby odpowiednio rzucić kotem, i Browne do nich nie należał. Dało się dostrzec chwilę, kiedy zdał sobie sprawę, że nie uda mu się tego zrobić, i zrezygnował.
– Proszę, nie zabijajcie drzew – powiedział.
Strzelili do niego. Kilkakrotnie. Błędy były kosztowne, a naboje tanie.
Trójbarwny kot miał szczęście, że nie został również trafiony, ponieważ przycupnął za Browne’em. Pociski przebijają to, w co uderzają, takie już ich zadanie. Kot jednak został tylko spryskany krwią. Wydał z siebie upiorny, pełen wściekłości wrzask. Wyprężył ogon na kształt szczotki do butelek i nastroszył puszystą sierść. Następnie rzucił się prosto na nich, ponieważ nie ma wątpliwości, że zbiór kotów oraz zbiór istot zdolnych rzucić kotem mają część wspólną.
Nastąpiła krótka chwila, w której wydawało się w pełni możliwe, że jedno z nich za moment będzie miało na sobie kota o wysuniętych wszystkich pazurach.
Ale wtedy Browne zadygotał po raz ostatni i znieruchomiał.
Kot spadł.
Ciało uderza o podłogę z wyjątkowym odgłosem. Wielowymiarowego łupnięcia wywołanego przez nieprzytomny worek z kośćmi nie da się odtworzyć w żaden inny sposób. Kot wydał go, po czym również znieruchomiał. Jednak w przeciwieństwie do Browne’a jego boki wciąż unosiły się i opadały, unosiły i opadały.
Zapadł w niemożliwy, nienaturalny i absolutny sen.
– To naprawdę pojebane – zauważył Ramsay.
Nad małym białym zlewem znajdowało się okno, za którym widać było ciemnozielone pole, a bliżej trzy włochate kuce stojące w zdeptanym błocie przy bramie. Zapadły się po kolana i oparły o siebie niczym zaspani kumple. Dwie kozy zabeczały z zakłopotaniem, po czym oklapły jak te kuce. Były też kury, ale zasnęły już wcześniej i teraz zaścielały zieleń niczym miękkie wielokolorowe kopczyki.
Caomhán Browne był kimś, kogo Moderatorzy nazywali Zedem. Oto co oznaczało być Zedem: czasami gdy śnili, budzili się, trzymając w dłoniach to, czego dotyczył ich sen. Jak można było przypuszczać, kot nie był kotem, a jedynie kotokształtną istotą wyciągniętą z głowy Browne’a. I jak wszystkie żyjące sny Browne’a nie mógł pozostać przytomny po jego śmierci.
– Zanotujcie czas zgonu do akt – poleciła Nikolenko.
Wszyscy skierowali uwagę z powrotem na swoją zdobycz – czy też może ofiarę, w zależności od tego, za jak ludzkiego go uważali. Farooq-Lane wyciągnęła telefon i wklepała w nim wiadomość.
A później poszli szukać drugiego Zeda.
Nad ich głowami kłębiły się ciemne chmury, przysłaniające szczyty łagodnych wzgórz. Niewielkie gospodarstwo w hrabstwie Kerry otaczał mały, omszały las. Był piękny, lecz powietrze pomiędzy drzewami brzęczało w jeszcze większym stopniu niż w chacie. To nie tak, że nie mogli oddychać w takim otoczeniu, a raczej, że nie mogli w nim myśleć, czy też nie mogli nadmiernie myśleć. Wszyscy robili się nieco nerwowi, zagrożenia wydawały się tutaj prawdziwsze.
Drugi Zed nawet nie próbował się ukrywać. Lock znalazł go w zagłębieniu pomiędzy korzeniami pokrytego mchem drzewa, gdzie siedział z niepokojąco obojętną miną.
– Zabiliście go, prawda? – spytał Zed. – Och, to ty – dodał, gdy do Locka dołączyła Farooq-Lane.
Pomiędzy Zedem a nią przepłynęło skomplikowane wrażenie poufałości.
– To nie musi tak się skończyć – oznajmiła Farooq-Lane. Drżała lekko. Nie z zimna. Nie ze strachu. Raczej tak jak wtedy, gdy przechodzi dreszcz. – Musisz jedynie przestać śnić.
Lock odchrząknął, jakby uważał, że to wcale nie jest takie proste, ale się nie odezwał.
– Naprawdę? – Zed podniósł wzrok na Farooq-Lane. Skupiał uwagę w pełni na niej, zupełnie jakby pozostałych tam nie było. Ona z kolei w pełni koncentrowała się na nim. – W obu przypadkach mnie to zabije. Spodziewałem się po tobie większej złożoności, Carmen.
Lock podniósł broń. Nie wypowiedział tego na głos, ale uważał Zeda za wyjątkowo odrażającego skurwysyna, i to bez brania pod uwagę jego uczynków.
– Zatem dokonałeś wyboru – stwierdził.
Przez cały ten czas Ramsay przynosił kanistry z benzyną z wypożyczonego samochodu. Cały dzień nie mógł się doczekać, aż będzie miał okazję ich użyć. Gdy mały zagajnik zaczął już cuchnąć słodkimi, rakotwórczymi perfumami, kopnięciem posłał ostatnie kanistry w kierunku chaty. Ramsay należał prawdopodobnie do osób zdolnych rzucić kotem.
– Musimy obserwować drogę, gdy będzie się paliło – oznajmił Lock. – Pospieszmy się.
Zed popatrzył na nich z bezstronnym zainteresowaniem.
– Słuchajcie, rozumiem, że ja, ale dlaczego Browne? Był kociakiem. Czego się boicie?
– Ktoś nadchodzi – odparł Lock. – Ktoś nadchodzi, żeby zakończyć świat.
W brzęczącym lesie tak dramatyczna fraza jak „zakończyć świat” zabrzmiała nie tylko możliwie, lecz i prawdopodobnie.
– Masz na myśli siebie? – Zed uśmiechnął się wisielczo.
Lock strzelił do niego. Kilkakrotnie. Było dość oczywiste, że już pierwsza kula załatwiła sprawę, ale naciskał spust, aż przestał czuć się tak niespokojny. Gdy w lesie zgasło już echo wystrzałów, gdzieś w głębi zagajnika coś łupnęło donośnie o ziemię z tym samym charakterystycznym dźwiękiem co wcześniej kot w kuchni. Wszyscy ucieszyli się, że ten sen zasnął, zanim zdążyli się z nim spotkać.
Teraz panowała cisza, a wszyscy żywi spoglądali na Carmen Farooq-Lane.
Zaciskała mocno powieki i odwracała twarz w bok, jakby sama szykowała się na przyjęcie pocisku. Drżały jej usta, lecz nie płakała. Wydawała się młodsza. Zwykle stylizowała się z tak korporacyjnym wyrafinowaniem – lniane garnitury, uroczo upięte włosy – że trudno było zgadywać jej wiek, ponieważ widziało się jedynie opanowaną kobietę sukcesu. Jednak ta chwila odarła Farooq-Lane z całego splendoru i obnażyła dwudziestokilkulatkę, którą naprawdę była. Wzbudzało to wrażenie dyskomfortu i wywoływało ochotę, by otulić dziewczynę kocem, żeby przywrócić jej godność. Przynajmniej jednak towarzysze nie mogli wątpić w jej oddanie. Tkwiła w tym wszystkim równie głęboko jak pozostali i obserwowała zdarzenie do końca.
Lock ojcowskim gestem położył Farooq-Lane dłoń na ramieniu.
– Zjebana sytuacja – zadudnił swoim niskim głosem.
Trudno było stwierdzić, czy dodało to Farooq-Lane choć odrobinę otuchy.
– Kończmy już i zwijajmy się stąd – odezwał się do pozostałych.
Ramsay potarł zapałkę o draskę. Użył jej najpierw, by przypalić papierosa dla Nikolenko, a później dla siebie. Następnie, gdy płomień niemal lizał mu już opuszki palców, rzucił zapałkę na zlane benzyną poszycie.
Las zaczął płonąć.
Farooq-Lane odwróciła się.
Ramsay wypuścił kłąb papierosowego dymu w stronę martwego Zeda.
– Czy uratowaliśmy świat? – spytał.
Lock wklepał do telefonu godzinę śmierci Nathana Farooq-Lane’a.
– Za wcześnie, by to stwierdzić – odrzekł.

2

Ronan Lynch zamierzał zakończyć świat.
Przynajmniej swój świat. Kończył jeden i zaczynał kolejny. Na początku tej wyprawy miał istnieć jeden Ronan Lynch, a po jej zakończeniu będzie inny.
– Oto jak wygląda sytuacja – oznajmił Declan. Był to klasyczny dla niego sposób inicjowania rozmowy. Do innych ulubionych można było zaliczyć: „Oto co będzie potrzebne, żeby sfinalizować tę umowę” oraz: „W celu oczyszczenia atmosfery”. – Nie miałbym problemu z tym, że prowadzisz mój samochód, gdybyś nie przekraczał stu czterdziestu.
– A ja nie miałbym problemu z jechaniem w twoim samochodzie, gdybyś nie prowadził jak emeryt – odparł Ronan.
Był październik w pełnej chwale, z urokliwymi drzewami, bezchmurnym niebem i ekscytacją krążącą w powietrzu. Trzej bracia dyskutowali na parkingu przed sklepem charytatywnym, a osoby wchodzące i wychodzące wpatrywały się w nich. Cała trójka przyciągała wzrok swoim niedopasowaniem: Ronan w złowieszczych buciorach i ze złowieszczą miną, Declan ze starannie kontrolowanymi loczkami i w schludnym szarym garniturze, Matthew w krzykliwie brzydkich kraciastych spodniach i radośnie niebieskiej pikowanej kurtce.
– Niektóre plamy rozlewają się szybciej, niż ty jeździsz – ciągnął Ronan. – Jeśli to ty będziesz prowadził, dojazd tam zajmie nam czternaście lat. Siedemnaście. Czterdzieści. Sto. Pod koniec będziemy już zdążać na twój pogrzeb.
Bracia Lynch wyruszali w pierwszą podróż od czasu śmierci rodziców. Ujechali piętnaście minut od domu Declana, gdy zadzwonił telefon Declana, sygnalizując rozmowę, której Declan nie chciał odebrać w aucie. Teraz opóźnienie powiększało się z powodu negocjacji w sprawie osoby kierowcy. Do tego miejsca prowadził Ronan i panowały sprzeczne opinie w kwestii tego, czy powinien znów zostać obdarzony tym przywilejem. Na parkingu bracia prezentowali fakty: był to samochód Declana, wyprawa Ronana, wakacje Matthew. Declan dostał list z towarzystwa ubezpieczeniowego, oferujący mu niższe składki za wyjątkowo poprawną historię za kółkiem. Ronan dostał list od władz stanowych radzący mu, żeby zmienił swoje nawyki za kierownicą, inaczej straci prawo jazdy. Matthew nie był zainteresowany prowadzeniem i mówił, że jeśli nie miał wystarczająco wielu znajomych, by zawozili go wszędzie, dokąd chciał dotrzeć, wówczas robił coś nie tak ze swoim życiem. W każdym razie trzykrotnie oblał egzamin na prawo jazdy.
– Ostateczna decyzja należy do mnie – stwierdził Declan – bo to mój samochód.
Nie dodał: „a poza tym jestem najstarszy”, choć słowa te zawisły w powietrzu. Dotychczas był to koronny argument, którego pozostali bracia nie akceptowali. Skoro tym razem pozostały niewypowiedziane, stanowiło to znaczący postęp w łączących ich relacjach.
– Dzięki ci, Jezu – odrzekł Ronan. – Nikt inny go nie chce.
– Jest bardzo bezpieczny – mruknął Declan ze wzrokiem skupionym na telefonie. Czas zamieniał się w zgliszcza, gdy Declan odpowiadał na esemesa lub mejla ze swoją charakterystyczną manierą, używając lewego kciuka i prawego palca wskazującego.
Ronan kopnął w oponę volvo. Chciał już być w drodze. Musiał już być w drodze.
– Będziemy się zmieniać co dwie godziny – uznał w końcu Declan w swój nijaki sposób. – To chyba uczciwe, prawda? Ty jesteś zadowolony. Ja jestem zadowolony. Wszyscy są zadowoleni.
Nie była to prawda. Jedynie Matthew czuł się w pełni zadowolony, ponieważ Matthew zawsze był w pełni zadowolony. Wyglądał na ucieszonego jak świnia w obierkach, gdy wsuwał się na tylną kanapę ze słuchawkami na uszach.
– Zanim ten wózek ruszy w trasę, będę potrzebował jakichś przekąsek – oznajmił wesoło.
– Jeśli cię zatrzymają, już nigdy nie poprowadzisz mojego samochodu – ostrzegł Declan, wkładając Ronanowi kluczyki w dłoń.
I ruszyli, naprawdę ruszyli. Waszyngton coraz bardziej oddalał się w lusterku wstecznym.
Ronan nie do końca był w stanie uwierzyć, że Declan zgodził się na wyprawę na takich warunkach. Cały wypad, służący temu, aby Ronan zwiedził trzy nieruchomości na wynajem w zupełnie innym stanie, wydawał się stanowczo podpadać pod kategorię działań, na jakie Declan dawniej spoglądałby krzywo. Ronan śniący swoje niebezpieczne sny w innym miejscu niż Stodółki lub dom Declana w mieście? Wątpliwe. Przeprowadzka do innego miejsca niż Stodółki lub dom Declana w mieście? Nigdy.
Ronan nie wiedział, dlaczego Declan się tego podjął. Wiedział natomiast, że czekała ich ośmiogodzinna jazda, zanim dowie się, czy mógłby rozpocząć zupełnie nowe życie. Nie licząc ponurego okresu tuż po śmierci ich ojca Nialla, nigdy nie mieszkał w innym miejscu niż w rodzinnym gospodarstwie Stodółki. Uwielbiał je, znudził się nimi, chciał je opuścić i chciał w nich zostać. To właśnie tam znajdował się o dwie sekundy od wspomnień z dzieciństwa i o dwie godziny jazdy od braci. Miał świadomość, że może tam bezpiecznie śnić, ponieważ otaczały go wyłącznie inne sny. Wiedział, kim tam był.
Kim Ronan Lynch będzie w Cambridge?
Nie miał pojęcia.

 
Wesprzyj nas