Robert Galbraith – alter ego J. K. Rowling – powraca z kolejną powieścią z Cormoranem Strike’em w roli głównej.


Niespokojna krewPrywatny detektyw wraz ze swoją wspólniczką Robin Ellacott zmierzy się ze sprawą tajemniczego zaginięcia sprzed lat. Choć początkowo nic na to nie wskazywało, podjęte przez nich dochodzenie zmieni się w grę pełną kłamstw, mylnych tropów i śmiertelnych zasadzek…

Gdy prywatny detektyw Cormoran Strike odwiedza w Kornwalii ciężko chorą ciotkę, kontaktuje się z nim kobieta, której matka w 1974 roku zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Strike jest zaintrygowany – nigdy nie pracował nad sprawą sprzed kilkudziesięciu lat. Mimo nikłych szans na powodzenie dopisuje zlecenie do długiej listy dochodzeń, które prowadzi ze swoją wspólniczką Robin Ellacott.

Tymczasem Robin boryka się z trudnościami w życiu prywatnym. Na dodatek zarówno ona, jak i Strike zmagają się z uczuciami, których doświadczają w łączącej ich relacji.

Badając okoliczności zaginięcia kobiety, para detektywów staje w obliczu piekielnie skomplikowanych tropów, wśród których są psychopatyczny morderca, nie zawsze godni zaufania świadkowie, a także karty tarota. Okazuje się, że nawet sprawy sprzed dekad mogą stanowić śmiertelne zagrożenie…

Robert Galbraith (J. K. Rowling)
Niespokojna krew
Przekład: Anna Gralak
Seria „Cormoran Strike”, część 5
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 25 listopada 2020
 
 

Niespokojna krew

CZĘŚĆ PIERWSZA

Potem nastało lato ucieszne […].
Edmund Spenser
The Faerie Queene

1

Takiż był ten, o którym prawić będę,
Mąż sprawiedliwy Artegallem zwany […].

Edmund Spenser
The Faerie Queene
 
– Jesteś Kornwalijczykiem z urodzenia i wychowania – zdenerwował się Dave Polworth. – Przecież tak naprawdę wcale nie nazywasz się Strike. W świetle prawa jesteś Nancarrowem. Chyba mi nie powiesz, że uważasz się za Anglika?
W ten ciepły sierpniowy wieczór było w The Victory Inn tak tłoczno, że klienci wylegli na zewnątrz, na szerokie kamienne schody prowadzące nad zatokę. Polworth i Strike siedzieli przy stoliku w kącie i pili piwo, by uczcić trzydzieste dziewiąte urodziny Polwortha. Od dwudziestu minut dyskutowali o kornwalijskim nacjonalizmie, ale Strike miał wrażenie, że o wiele dłużej.
– Czy nazwałbym się Anglikiem? – zastanowił się na głos. – Nie, chyba raczej Brytyjczykiem.
– Pierdolisz – zaperzył się porywczy Polworth. – Nie zrobiłbyś tego. Po prostu próbujesz mnie wkurzyć.
Dwaj przyjaciele różnili się od siebie wyglądem jak dzień i noc. Polworth był niski i szczupły niczym dżokej, ogorzały i przedwcześnie pomarszczony, spomiędzy jego rzednących włosów wyzierało spalone słońcem ciemię. Jego koszulka była tak pognieciona, jakby podniósł ją z podłogi albo wyjął z kosza na brudną bieliznę, a do tego miał porwane dżinsy. Na lewym przedramieniu wytatuował sobie czarno-biały krzyż Świętego Pirana, na prawym zaś widniała głęboka blizna, pamiątka po bliskim spotkaniu z rekinem.
Jego przyjaciel Strike przypominał pięściarza, który stracił formę, i w zasadzie nim był: dużym, mierzącym grubo ponad metr osiemdziesiąt mężczyzną z lekko skrzywionym nosem i ciemnymi, gęstymi, kręconymi włosami. Nie miał żadnych tatuaży i mimo wiecznego cienia gęstego zarostu roztaczał wokół siebie aurę wyprasowanych ubrań i ogólnego zadbania, kojarzącą się z byłym policjantem albo żołnierzem w stanie spoczynku.
– Urodziłeś się tutaj – nie ustępował Polworth – więc jesteś Kornwalijczykiem.
– Problem w tym, że zgodnie z takim kryterium ty jesteś birminghamczykiem.
– Spierdalaj! – zawołał szczerze urażony Polworth. – Mieszkam tu, odkąd miałem dwa miesiące, a moja mama pochodzi z rodziny Trevelyanów. Tożsamość to coś, co czujesz tutaj. – Polworth walnął się w tors na wysokości serca. – Rodzina mojej mamy mieszkała w Kornwalii od wieków…
– No tak, jasne, krew i ziemia nigdy nie były moją…
– Słyszałeś o tej ankiecie, którą niedawno przeprowadzili? – spytał Polworth, wchodząc mu w słowo. – Pytali: „Jakie jest twoje pochodzenie etniczne?” i połowa, połowa!, zaznaczyła „kornwalijskie” zamiast angielskiego. Olbrzymi wzrost.
– Wspaniale – powiedział Strike. – I co będzie dalej? Możliwość wybrania Dumnonów albo Rzymian?
– Mów dalej tym swoim pieprzonym tonem wyższości – powiedział Polworth – zobaczymy, dokąd cię to zaprowadzi. Stary, za długo byłeś w jebanym Londynie… Nie ma nic złego w byciu dumnym z tego, skąd pochodzisz. Nie ma nic złego w tym, że społeczności domagają się, żeby Westminster oddał im trochę władzy. W przyszłym roku Szkoci przetrą szlak. Przekonasz się. Kiedy zdobędą niezależność, podziała to na innych jak bodziec. Ludy celtyckie w całym kraju wykonają swój ruch. Chcesz jeszcze jedno? – dodał, wykonując gest w stronę pustego kufla Strike’a.
Strike przyszedł do pubu, ponieważ marzył o chwili wytchnienia od napięcia i zmartwień, a nie po to, by ktoś prawił mu kazania o kornwalijskiej polityce. Wyglądało na to, że odkąd widzieli się ostatnim razem mniej więcej przed rokiem, idee Mebyon Kernow, nacjonalistycznej partii, do której Polworth wstąpił w wieku szesnastu lat, stały mu się jeszcze bliższe. Zazwyczaj Dave potrafił rozśmieszyć Strike’a jak mało kto, lecz nie znosił żartów na temat niepodległości Kornwalii, a ta fascynowała Strike’a równie mocno jak poduszki i zasłony albo obserwowanie pociągów. Przez chwilę Cormoran zastanawiał się, czy nie powiedzieć, że musi wracać do domu ciotki, ale ta perspektywa była chyba jeszcze bardziej przygnębiająca niż inwektywy starego przyjaciela pod adresem supermarketów, które nie chcą umieszczać krzyża Świętego Pirana na towarach pochodzących z Kornwalii.
– Jasne, dzięki – powiedział, podając pusty kufel Dave’owi, który ruszył w stronę baru i po drodze kiwał głową w prawo i w lewo, pozdrawiając licznych znajomych.
Gdy Strike został sam przy stole, zamyślił się i zaczął wodzić wzrokiem po pubie, który zawsze uważał za swój ulubiony lokal. Pub zmienił się na przestrzeni lat, lecz wciąż można było w nim rozpoznać miejsce, w którym niespełna dwudziestoletni Strike spotykał się z kumplami. Cormoran miał wrażenie dziwnego rozdwojenia, jakby znalazł się w miejscu, do którego należał i zarazem nigdy nie był jego częścią, w miejscu, z którym czuł się silnie związany i jednocześnie było mu obce.
Gdy leniwie przesuwał wzrokiem od drewnianej podłogi ku zdjęciom o tematyce morskiej, nagle uświadomił sobie, że patrzy prosto w ogromne, zalęknione oczy kobiety stojącej przy barze razem z przyjaciółką. Miała pociągłą, bladą twarz, a jej ciemne, sięgające ramion włosy były poprzetykane siwizną. Nie rozpoznawał jej, ale od godziny czuł, że część miejscowych wyciąga szyje, żeby na niego popatrzeć albo nawet próbuje pochwycić jego spojrzenie. Odwrócił wzrok, wyjął komórkę i udał, że pisze wiadomość.
Znajomi mieli dobry pretekst, by zagaić rozmowę, gdyby okazał choć najmniejszą oznakę gotowości, ponieważ chyba wszyscy w St Mawes wiedzieli, że dziesięć dni temu zdiagnozowano u jego ciotki Joan raka jajnika w zaawansowanym stadium i że on oraz jego przyrodnia siostra Lucy razem z trzema synami czym prędzej przyjechali do Joan i Teda, by zaoferować im wszelkie możliwe wsparcie. Już od tygodnia, ilekroć wypuszczał się z domu, musiał odpowiadać na pytania, przyjmować wyrazy współczucia i grzecznie odrzucać propozycje pomocy. Męczyło go wynajdywanie nowych wariantów zdania: „Tak, wygląda na to, że to stadium terminalne, i tak, wszystkich nas to rozwala”.
Polworth przecisnął się z powrotem do stolika z dwoma kuflami świeżego piwa.
– Masz, Diddy – powiedział, siadając na stołku barowym.
Wbrew temu, co zakładała większość ludzi, to stare przezwisko nie było ironicznym nawiązaniem do postury Strike’a, lecz wywodziło się od słowa „Didcoy”, którym w Kornwalii określa się Cygana. Jego brzmienie udobruchało Strike’a, przypominając mu, dlaczego przyjaźń z Polworthem jest najtrwalszą przyjaźnią w jego życiu.
Trzydzieści pięć lat wcześniej Strike zjawił się w podstawówce w St Maves w środku semestru, wyjątkowo rosły jak na swój wiek, i mówił z akcentem rażąco odmiennym od miejscowego. Wprawdzie urodził się w Kornwalii, lecz gdy tylko jego matka doszła do siebie po porodzie, wywiozła go stamtąd, uciekając pod osłoną nocy z dzieckiem w ramionach z powrotem do londyńskiego życia, które uwielbiała i w którym mogła pomieszkiwać w skłocie i imprezować. Cztery lata po przyjściu Strike’a na świat wróciła do St Mawes z synem i nowo narodzoną Lucy tylko po to, by znów wyjechać bladym świtem, zostawiając ich obydwoje u Teda i Joan.
Strike nigdy się nie dowiedział, co dokładnie napisała Leda w liściku, który zostawiła na stole w kuchni. Bez wątpienia miała jakieś problemy z właścicielem mieszkania albo z chłopakiem, a może zaczął się akurat jakiś festiwal muzyczny, na którym szczególnie chciała być: z dwojgiem dzieci na doczepkę trudno było żyć tak, jak lubiła. Bez względu na to, jaki był powód jej przedłużającej się nieobecności, Joan, bratowa Ledy, równie konwencjonalna i poukładana jak Leda lekkomyślna i chaotyczna, kupiła Strike’owi mundurek i zapisała go do miejscowej szkoły.
Pozostałe czterolatki rozdziawiały buzie, gdy przedstawiano go klasie. Kilkoro dzieci zachichotało, kiedy nauczycielka powiedziała, że ma na imię Cormoran. Martwiła go ta cała sytuacja ze szkołą, ponieważ był pewny, że Leda zamierzała „kształcić go w domu”. Próbował powiedzieć wujkowi Tedowi, że mama chyba by nie chciała, żeby szedł do szkoły, lecz Ted, zazwyczaj bardzo wyrozumiały, oznajmił stanowczo, że to konieczność, i dlatego mały Cormoran znalazł się sam wśród obcych dzieci mówiących z dziwnym akcentem. Strike, który nigdy nie był beksą, usiadł w starej ławce z żaluzjowym zamknięciem, czując w gardle gulę wielką jak jabłko.
Dlaczego Dave Polworth, mały klasowy przywódca, postanowił się zaprzyjaźnić z nowym uczniem – nigdy nie zostało zadowalająco wyjaśnione, nawet samemu Strike’owi. Na pewno powodem nie był strach przed posturą Strike’a, ponieważ dwaj najlepsi przyjaciele Dave’a byli krzepkimi synami rybaków, a sam Dave pod każdym względem przypominał osławionego wojownika cechującego się brutalnością odwrotnie proporcjonalną do wzrostu. Pod koniec tamtego pierwszego dnia Polworth był już zarówno przyjacielem Strike’a, jak i jego mistrzem. Dołożył starań, by uzmysłowić kolegom z klasy wszystkie powody, dla których Strike zasługiwał na ich szacunek: urodził się w Kornwalii, był siostrzeńcem Teda Nancarrowa z miejscowej jednostki ratownictwa morskiego, nie wiedział, gdzie jest jego mama, i to nie była jego wina, że mówił w dziwny sposób.
Nie zważając na to, że Strike nazajutrz wyjeżdża, chora Joan, która tak się cieszyła z jego przyjazdu na cały tydzień, dosłownie wypchnęła go wieczorem z domu, by uczcił urodziny „małego Dave’a”. Przywiązywała ogromną wagę do starych więzi i była zachwycona, że po tylu latach Strike i Dave Polworth wciąż się kumplują. Uważała ich przyjaźń za dowód słuszności swojej decyzji o posłaniu Strike’a do szkoły wbrew woli jego nieodpowiedzialnej matki oraz za znak, że Kornwalia była prawdziwym domem Strike’a, bez względu na to, w jak wielu miejscach bywał po wyjeździe i że aktualnie mieszkał w Londynie.
Polworth pociągnął spory łyk piwa i rzucił przez ramię spojrzenie w stronę ciemnowłosej kobiety i jej blond przyjaciółki, wciąż obserwujących Strike’a.
– Pieprzona stonka – powiedział.
– Co by się stało z twoim ogrodem, gdyby nie turyści? – spytał Strike.
– Spokojna głowa – odparł natychmiast Polworth. – Mamy mnóstwo gości z okolicy, pełno imprez cyklicznych.
Polworth zrezygnował niedawno z kierowniczego stanowiska w firmie inżynierskiej w Bristolu, by zatrudnić się jako naczelny ogrodnik w ogromnym ogrodzie publicznym na wybrzeżu niedaleko St Mawes. Ten wykwalifikowany kierowca, utytułowany surfer i uczestnik zawodów Ironman był od dzieciństwa w ciągłym ruchu i nie potrafił usiedzieć na miejscu, a upływ czasu i praca biurowa nie zdołały go utemperować.
– Więc niczego nie żałujesz? – spytał Strike.
– Kurwa, nie – zapewnił żarliwie Polworth. – Musiałem znowu ubrudzić sobie ręce. Wrócić pod gołe niebo. Za rok stuknie mi czterdziestka. Teraz albo nigdy.
Polworth złożył podanie o nową pracę, nie wspominając o tym żonie. Gdy zaproponowano mu posadę, rzucił robotę i po powrocie do domu postawił rodzinę przed faktem dokonanym.
– Penny już się z tym pogodziła? – spytał Strike.
– Nadal mi mówi raz w tygodniu, że chce rozwodu – odrzekł obojętnie Polworth. – Ale lepiej było powiedzieć jej o wszystkim po fakcie, niż prowadzić jałowe dyskusje przez pięć lat. Wszystko się świetnie ułożyło. Dzieci uwielbiają nową szkołę, firma Penny pozwoliła jej się przenieść do biura w Wielkim Mieście. – Polworth miał na myśli Truro, nie Londyn. – Jest szczęśliwa, choć nie chce tego przyznać.
Strike w głębi duszy wątpił w prawdziwość tego stwierdzenia. Ignorowanie niewygodnych faktów szło zazwyczaj w parze z zamiłowaniem Polwortha do ryzyka i wizjonerskich pomysłów. Strike miał jednak za dużo własnych kłopotów, by przejmować się jego problemami, więc uniósł kufel.
– No to twoje zdrowie, stary – powiedział, mając nadzieję, że odwrócił uwagę Polwortha od polityki.
– Dzięki – odparł Polworth, unosząc kufel. – Jak oceniasz szanse Arsenalu? Zakwalifikuje się?
Strike tylko wzruszył ramionami, ponieważ obawiał się, że rozmowa na temat prawdopodobieństwa zapewnienia sobie miejsca w Lidze Mistrzów przez londyński klub piłkarski znów doprowadzi do dyskusji o braku lojalności Cormorana wobec Kornwalii.
– Jak tam twoje życie uczuciowe? – spytał Polworth, próbując innej taktyki.
– Nie istnieje – odrzekł Strike.
Polworth się uśmiechnął.
– Według Joanie skończysz u boku swojej wspólniczki. Tej Robin.
– Naprawdę? – powiedział Strike.
– Wspomniała mi o tym, kiedy wpadłem z wizytą w ubiegły weekend. Naprawiałem jej satelitę.
– Nie mówili, że się popsuła – powiedział Strike, jeszcze raz unosząc kufel i przechylając go lekko w stronę Polwortha. – Dzięki, stary.
Jeśli sądził, że odwróci uwagę przyjaciela, to mu się nie udało.
– Mówili tak obydwoje. Ona i Ted – podjął Polworth. – Obydwoje uważają, że to będzie Robin.
Strike nie odpowiedział, lecz Polworth nie dawał za wygraną.
– Więc nic się między wami nie dzieje?
– Nie – powiedział Strike.
– Jak to? – Polworth zmarszczył brwi. Strike, podobnie jak w kwestii niepodległości Kornwalii, uparcie odmawiał zajęcia oczywistego i pożądanego stanowiska. – To niezła laska. Widziałem ją w gazecie. Może nie dorównuje Madame Furii – przyznał. Było to przezwisko, które nadał przed laty byłej narzeczonej Strike’a. – Ale z drugiej strony, nie jest pieprzoną szajbuską, prawda, Diddy?
Strike się roześmiał.
– Lucy ją lubi – powiedział Polworth. – Mówi, że bylibyście idealną parą.
– Kiedy rozmawiałeś z Lucy o moim życiu uczuciowym? – spytał Strike odrobinę mniej przyjaznym tonem.
– Jakiś miesiąc temu – odparł Polworth. – Przywiozła chłopców na weekend i zaprosiliśmy ich wszystkich na grilla.
Strike pił i milczał.
– Mówi, że świetnie się dogadujecie – ciągnął Polworth, wciąż go obserwując.
– Tak, to prawda – potwierdził Strike.
Polworth czekał z uniesionymi brwiami.
– To by wszystko spieprzyło – powiedział Strike. – Nie zamierzam narażać agencji.
– Jasne – odrzekł Polworth. – Ale jednak cię kusi?
Na chwilę zapadła cisza. Strike starał się nie patrzeć w stronę ciemnowłosej kobiety i jej towarzyszki, które z pewnością właśnie o nim rozmawiały.
– Może parę razy przyszło mi to do głowy – przyznał – ale ona jest teraz w trakcie paskudnego rozwodu. Zresztą już i tak spędzamy ze sobą pół życia i odpowiada mi w roli wspólniczki.
Z uwagi na ich wieloletnią przyjaźń oraz na to, że już doszło między nimi do starcia z powodów politycznych i że Polworth miał tego dnia urodziny, Strike starał się nie okazywać najmniejszej urazy z powodu tych pytań. Każda znana mu osoba będąca po ślubie zdawała się rozpaczliwie ponaglać innych do małżeństwa, bez względu na to, jak słabą reklamę robiła tej instytucji. Na przykład Polworthowie żyli w stanie permanentnej wzajemnej wrogości. Strike częściej słyszał, jak Penny nazywa swojego męża „tym kutasem” niż jego imieniem, a wieczorami Polworth raczył przyjaciół barwnymi opowieściami o tym, jak zaspokaja swoje ambicje oraz dba o własne interesy kosztem żony i mimo jej protestów. Obydwoje wydawali się najszczęśliwsi i najbardziej odprężeni w otoczeniu przedstawicieli własnej płci, a przy tych rzadkich okazjach, gdy Strike gościł w ich domu, spotkania zawsze odbywały się zgodnie z zasadą naturalnej segregacji: kobiety gromadziły się w jednej części domu, mężczyźni w drugiej.
– A jeśli Robin chce mieć dzieci? – spytał Polworth.
– Chyba nie chce – powiedział Strike. – Lubi tę pracę.
– Wszystkie tak mówią – odrzekł lekceważąco Polworth. – Ile ona ma lat?
– O dziesięć mniej niż my.
– Będzie chciała mieć dzieci – orzekł Polworth z przekonaniem. – Wszystkie chcą. U kobiet to się dzieje szybciej. Ich wyścig z czasem zaczyna się wcześniej.
– W każdym razie nie będzie miała dzieci ze mną. Bo ja ich nie chcę. Zresztą im jestem starszy, tym wyraźniej czuję, że nie nadaję się do małżeństwa.
– Stary, też tak myślałem – powiedział Polworth. – Ale potem sobie uświadomiłem, że zabierałem się do tego z zupełnie niewłaściwej strony. Opowiadałem ci, jak to się stało, prawda? Że w końcu oświadczyłem się Penny?
– Chyba nie – odparł Strike.
– Nie opowiadałem ci tej historii z Tołstojem? – spytał Polworth zaskoczony swoim niedopatrzeniem.
Strike, który zamierzał właśnie pociągnąć łyk piwa, ze zdumienia odstawił kufel z powrotem. Od podstawówki Polworth, który miał umysł ostry jak brzytwa, lecz gardził wszelkiego rodzaju nauką nieznajdującą natychmiastowego praktycznego zastosowania, wystrzegał się wszystkich materiałów drukowanych oprócz instrukcji obsługi.
– Tołstoj – oznajmił Polworth, opacznie interpretując minę Strike’a. – Ten pisarz.
– Aha – powiedział Strike. – Dzięki za wyjaśnienie. W jaki sposób Tołstoj…?
– Przecież właśnie ci mówię, nie? Drugi raz rozstałem się z Penny. Ględziła o zaręczynach, a ja nie byłem gotowy. No więc siedzę w tym barze i opowiadam Chrisowi, że mam dość słuchania jej przynudzania o pierścionku. Pamiętasz Chrisa? Taki duży sepleniący gość. Poznałeś go na chrzcinach Rozwyn. W każdym razie przy barze siedzi samotny nawalony facet, taki trochę pedzik w sztruksowej kurtce i z falowanymi włosami. Szczerze mówiąc, gość działa mi na nerwy, bo widzę, że wszystko słyszy, no więc w końcu pytam go, na co się, kurwa, gapi, a on spogląda mi prosto w oczy i mówi: „Jedyny sposób, żeby taszczyć ciężar i dalej móc używać rąk, to przywiązać go sobie do pleców. Ożeń się i znowu będziesz mógł używać rąk. Jeśli się nie ożenisz, nigdy nie będziesz mógł zająć rąk czymś innym. Spójrz na Mazankowa, na Krupowa. Przez kobiety zniszczyli sobie karierę”. Myślałem, że Mazankow i Krupow to jego kumple. Spytałem, po co mi o tym, kurwa, opowiada. I wtedy wyjaśnił, że cytuje tego pisarza, Tołstoja. Zaczęliśmy gadać i mówię ci, Diddy, ta chwila odmieniła moje życie. Zapaliło mi się światełko – powiedział Polworth, wskazując powietrze nad swoją łysiejącą głową. – Dzięki niemu zobaczyłem to wyraźnie. Pułapka męskości, stary. Jak zwykle próbuję wyrwać jakąś dupę w czwartkowy wieczór, znowu wracam do domu sam, uboższy, wynudzony jak mops. Pomyślałem o kasie, którą wydawałem, uganiając się za cipkami, o tym całym zawracaniu głowy i o tym, czy chcę samotnie oglądać pornosy w wieku czterdziestu lat, i doszedłem do wniosku, że właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Właśnie po to jest małżeństwo. Czy znajdę kogoś lepszego niż Penny? Czy lubię wciskać kit kobietom w barze? Z Penny dobrze się rozumiemy. Mógłbym trafić o wiele gorzej. Nieźle wygląda. Miałbym swoją dupę, czekałaby na mnie w domu, prawda?
– Szkoda, że Penny tego nie słyszy – powiedział Strike. – Zakochałaby się w tobie od nowa.
– Uścisnąłem rękę temu pedziowatemu gościowi – ciągnął Polworth, ignorując sarkazm Strike’a. – Poprosiłem, żeby zapisał mi tytuł tej książki i w ogóle. Wyszedłem z baru, pojechałem taksówką do Penny, zacząłem walić w drzwi i ją obudziłem. Była strasznie wkurwiona. Myślała, że przyszedłem, bo się narąbałem, nie znalazłem nikogo lepszego i miałem ochotę na dymanko. „Nie, ty tępa krowo – powiedziałem. – Przyszedłem, bo chcę się z tobą ożenić”. Ta książka – dodał Polworth – miała tytuł Anna Karenina. – Osuszył kufel. – Straszne gówno.
Strike się roześmiał.
Polworth głośno beknął, potem spojrzał na zegarek. Był człowiekiem, który wiedział, jakim tekstem zakończyć rozmowę, i na rozwlekłe pożegnania miał równie mało czasu co na literaturę rosyjską.
– Będę się zbierał, Diddy – powiedział, wstając. – Jeśli wrócę przed wpół do jedenastej, czeka mnie urodzinowe obciąganko. I właśnie o tym mówiłem, stary. Właśnie o tym.
Strike uśmiechnął się i uścisnął przyjacielowi rękę. Polworth poprosił, żeby przekazał pozdrowienia Joan i zadzwonił do niego, gdy znowu będzie w mieście, a potem przecisnął się w stronę wyjścia i zniknął Strike’owi z oczu.

2

Serce zranione ulgę czerpie wielką
Z nadziei na to, co rozbawi głowę […].

Edmund Spenser
The Faerie Queene
 
Uśmiechając się wciąż na wspomnienie historii opowiedzianej przez Polwortha, Strike zauważył, że ciemnowłosa kobieta przy barze nosi się z zamiarem podejścia do niego. Jej blond koleżanka w okularach chyba jej to odradzała. Strike dopił piwo, schował portfel, sprawdził, czy wciąż ma papierosy w kieszeni, i opierając się o ścianę z tyłu, wstał, pamiętając, by przed wykonaniem pierwszego kroku osiągnąć niezbędną równowagę. Po czterech piwach jego proteza bywała nieskora do współpracy. Upewniwszy się, że doskonale trzyma się w pionie, ruszył w stronę wyjścia, pozdrawiając skinieniem głowy, lecz bez uśmiechu, tych nielicznych miejscowych, których nie mógł bezkarnie zignorować, i przez nikogo nie nagabywany dotarł do ciepłej ciemności na zewnątrz.
Na szerokich nierównych schodach prowadzących nad zatokę wciąż roiło się od popijających i palących ludzi. Strike, omijając ich, też sięgnął po papierosa.
Był błogi sierpniowy wieczór i turyści jeszcze spacerowali nad malowniczym brzegiem morza. Aby dostać się z powrotem do domu ciotki i wuja, Strike musiał odbyć piętnastominutowy marsz, częściowo stromo pod górę. Pod wpływem nagłego impulsu skręcił w prawo, przeszedł przez ulicę i skierował się ku wysokiemu kamiennemu murowi oddzielającemu parking oraz przystań promową od morza. Oparł się o niego, zapalił papierosa i patrzył na srebrzystoszary ocean, upodabniając się do turysty, który może palić w milczeniu i nie musi odpowiadać na pytania o raka. Celowo odwlekał moment powrotu na niewygodną kanapę pełniącą od sześciu nocy funkcję jego łóżka.
Po przyjeździe usłyszał od Joan, że jako bezdzietny singiel i były żołnierz na pewno nie będzie miał nic przeciwko spaniu w salonie, ponieważ „potrafi zasnąć wszędzie”. Ciotka chciała za wszelką cenę wyeliminować ewentualność zasygnalizowaną przez Strike’a przez telefon, że mógłby zamieszkać w pensjonacie, by nie nadwyrężać pojemności jej domu. Wizyty Strike’a były rzadkością, zwłaszcza w połączeniu z wizytami jego siostry i siostrzeńców, więc Joan pragnęła nacieszyć się jego obecnością, chciała znowu poczuć się jak żywicielka i opiekunka, nawet jeśli aktualnie była osłabiona pierwszym cyklem chemoterapii.
Wysoki i ciężki Strike, który byłby o wiele szczęśliwszy na łóżku polowym, co wieczór kładł się zatem bez marudzenia na śliskiej, nieustępliwej masie powleczonego satyną końskiego włosia i co rano budzili go mali siostrzeńcy, którzy notorycznie zapominali o jego prośbie, by wstrzymali się z wparowaniem do salonu do godziny ósmej. Przynajmniej Jack miał na tyle przyzwoitości, by przepraszać wujka szeptem, ilekroć sobie uświadomił, że go obudził. Luke, najstarszy z siostrzeńców, codziennie rano zbiegał z łoskotem i wrzaskiem po wąskich schodach i tylko rechotał, mijając pędem Strike’a w drodze do kuchni.
Luke popsuł Strike’owi nowiutkie słuchawki, lecz detektyw udawał, że nic się nie stało. Poza tym pewnego ranka jego najstarszy siostrzeniec uznał, że będzie bardzo zabawnie, jeśli wybiegnie do ogródka z protezą Strike’a i pomacha nią wujkowi przez okno. Gdy w końcu przyniósł ją z powrotem, Strike, który miał pęcherz wypełniony po brzegi i nie mógł wskoczyć po stromych schodach do jedynej toalety w domu, dał mu po cichu taki ochrzan, że przez większość poranka chłopiec był wyjątkowo przygaszony.
Tymczasem Joan codziennie rano bez cienia wątpliwości w głosie oznajmiała Strike’owi, że „dobrze spał”. Zawsze miała w zwyczaju subtelnie przymuszać członków rodziny, by mówili jej to, co chciała usłyszeć. W okresie, w którym Strike spał w agencji i groziła mu rychła niewypłacalność (o czym nie wspomniał ciotce ani wujowi), Joan informowała go wesoło przez telefon: „Świetnie sobie radzisz”, a on jak zwykle czuł, że zaprzeczenie jej optymistycznemu stwierdzeniu wprowadziłoby niepotrzebne napięcie. Po tym, jak w Iraku oderwało mu kawałek nogi, zapłakana Joan stanęła obok jego szpitalnego łóżka, gdy usiłował zebrać myśli w morfinowej mgle, i powiedziała: „Przynajmniej jest ci wygodnie. Nie czujesz bólu”. Kochał ciotkę, która wychowywała go przez sporą część dzieciństwa, lecz dłuższe okresy przebywania w jej towarzystwie sprawiały, że się dusił i czuł stłamszony. Jej uparte gładkie przekazywanie z ręki do ręki fałszywej monety powszechnej zgody, połączone z ignorowaniem niewygodnych prawd i zaprzeczaniem im, odbierało mu siły.
Coś zalśniło w wodzie na dole – gładka srebrzystość i para czarnych jak węgiel oczu: tuż obok Strike’a pluskała się foka. Patrzył na jej podwodne akrobacje, zastanawiając się, czy go widzi, i z powodów, których nie potrafiłby wyjaśnić, jego myśli popłynęły w stronę wspólniczki.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powiedział Polworthowi całej prawdy o swoich relacjach z Robin Ellacott, które zresztą nie powinny były nikogo interesować. A prawda wyglądała tak, że w jego uczuciach roiło się od niuansów i komplikacji, których wolał nie analizować. Na przykład gdy był sam, nudził się albo miał chandrę, zazwyczaj marzył o tym, by usłyszeć jej głos.
Spojrzał na zegarek. Tego dnia Robin miała wolne, lecz była pewna szansa, że jeszcze nie śpi, a on miał dobry pretekst, by przesłać jej wiadomość: należało zwrócić koszty za poprzedni miesiąc poniesione przez Saula Morrisa, ich najnowszego współpracownika, a Strike nie zostawił stosownych dyspozycji. Była spora szansa, że jeśli napisze w sprawie Morrisa, Robin zadzwoni, żeby spytać, jak się czuje Joan.
– Przepraszam? – Za jego plecami rozległ się nerwowy kobiecy głos.
Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że to ciemnowłosa kobieta z pubu. Mówiła z akcentem z Home Counties i jej ton zawierał starannie wyważoną mieszankę skruchy i podekscytowania, z którą często miał do czynienia, gdy ktoś chciał z nim rozmawiać o jego detektywistycznych sukcesach.
– Tak? – powiedział, odwracając się w jej stronę.
Blond przyjaciółka przyszła razem z nią. A może, pomyślał Strike, są dla siebie kimś więcej niż przyjaciółkami. Wyczuwało się między nimi jakąś nieokreśloną bliskość. Na pierwszy rzut oka każda miała około czterdziestu lat. Były w dżinsach i koszulkach. Blondynka cechowała się lekko ogorzałą cerą i szczupłością wskazującymi na weekendy spędzane na górskich wędrówkach albo na przejażdżkach rowerem. Należała do kobiet nazywanych przez niektórych „przystojnymi”, co oznaczało, że chodziła bez makijażu. Miała wysokie kości policzkowe, okulary, włosy ściągnięte w kucyk i to wszystko nadawało jej surowy wygląd.
Ciemnowłosa kobieta była drobniejszej budowy. Jej ogromne szare oczy błyszczały blado w pociągłej twarzy. W słabym świetle biła od niej jakaś intensywność emocji, wręcz fanatyzm, co upodobniało ją do średniowiecznej męczennicy.
– Nazywa się pan… Cormoran Strike? – spytała.

 
Wesprzyj nas